Pierwsza jazda w terenie

czyli jak to wiatr zniszczyć mnie zapragnął.

Moje ulubione miejsce – widok na stary most nad Drwęcą w Złotorii.

Pomysł na sobotni poranek był przedni – po spacerze z Zeziem i śniadaniu, ubrać się w strój rowerowy i pognać w stronę Osieka, aby nabrać leśnego powietrza w płuca i jednocześnie pokręcić w tlenie (dosłownie i w przenośni).

Jakże pięknie się zaczęło. Chociaż może nie aż tak, jak chciałam. Oczywistym by się zdawało, że wybór roweru na taką wyprawę jest tylko jeden. Gravel. Ba… Ale gravel zaczął żyć własnym życiem od czwartku. Już podczas dojazdu do pracy postanowił udawać, że posiada osprzęt rodem z wysoko budżetowych rowerów triathlonowych typu Di2. Słowem, sam zaczął zmieniać przełożenia i w to w jak najmniej oczekiwanych dla mnie momentach. Złośliwiec straszliwy, żeby na najniższą koronkę zrzucić łańcuch podczas podjazdu na Batorego. Dlatego w przypływie emocji, postanowiłam oddać go w dobre ręce. Jak pomyślałam, tak uczyniłam. Nie na stałe oczywiście a tylko na czas naprawy. Tym zajęli się serwisanci od zaprzyjaźnionego Salonu Rowery Kwiatkowski.

Zatem pozostały mi opcje takie:
1. Vortex – śmieszna hybryda udająca rower MTB, ale daleko mu do tego miana, za to idealnie nadaje się na dojazdy w miejsca wszelakie
2. Kross Hexagon R8 – mój rower przeznaczony do jazdy po lasach, jako MTB. Nadaje się idealnie do moich niewielkich umiejętności jazdy w terenie i jeszcze mnie nie zawiódł.
3. Trek szosowy, który aktualnie przebywa na wakacjach zapięty w trenażer i ujeżdża zwiftowe trasy Watopii i innych dostępnych tam miejsc.
Co wybrać?
Szosówką nie pojadę, bo trasa do Osieka wiedzie urokliwymi co prawda, ale niezbyt przyjaznymi dla kolarzówek, ścieżkami rowerowymi.
Vortex też odpada, bo bym jechała w jedną stronę ze 3 godziny, że o powrocie mogłoby nie być mowy.
To wybór padł na Krossa.

Wiedziałam, że nie będzie to aż tak łatwa jazda jak na gravelu, ale byłam dobrej myśli i pełna wiary w siłę własnych mięśni ruszyłam na przeciw przygodzie – wyprawa nad jezioro Osiek została rozpoczęta.

Jak to bywa czasami, człowiekowi ni stąd, ni zowąd zachciewa się kawy. Nagle i natychmiast daj organizmowi smak kawy i dostawę kofeiny. Jasne, ale skąd to wziąć? Owszem, można zatrzymać się na stacji i zakupić ten czarny napój, ale w tym czasie pandemii, to sporo zachodu jednak, a ja nie zabrałam ze sobą nawet lichego zapięcia.

Gdzieś na ulicy Skłodowskiej przypomniało mi się, że przecież Ania z Przemkiem rezydują chwilowo pod zaprzyjaźnionym adresem. Napisałam wiadomość czy znalazłaby się jakaś kawa dla kolarza i nieśpiesznie pojechałam w ich stronę, licząc po cichu, że już nie śpią i wesprą mnie piciem.

Ku mojej uciesze tak się stało, na ulicy Olsztyńskiej zadzwonił Przemek i zaproszenie na kawę stało się faktem.
Nie będę opisywać samej konsumpcji kawy, ale dodam tylko, że wpakowałam się też na śniadanie, z którego dostałam placki na wynos. Placki, które uratowały mnie przez głodówką, jak się później okazało.

Placki szamane nad jeziorem Osiek. Dzięki Ania za prowiant ratujący kolarza w trasie.

Po pewnym czasie, ruszyłam z powrotem na zaplanowaną trasę i skierowałam się już prosto do Złotorii, by stamtąd jechać ścieżką nad jezioro.

Na trasie czekał na mnie ulubiony most nad Drwęcą w Złotorii właśnie. Już wcześniej rozpływałam się w jakimś wpisie nad jego pięknem i magicznym urokiem. Nie będę się powtarzać, ale miejsce to polecam wszystkim. Jest warte nawet pieszej wycieczki.

Dalej trasa biegnie ścieżką rowerową wzdłuż drogi i w pewnym momencie gdzieś na wysokości Grabowca, wjeżdża się w las.
W tym momencie spotkała mnie niesamowita rzecz.
Spojrzałam w prawo w zieleń lasu i zobaczyłam stojącą figurę łosia, która była tak realistyczna, że aż się zatrzymałam, żeby podziwiać pomysłowość mieszkańców Grabowca i wykonanie figury zwierzęcia w skali 1:1. Nawet zaczęłam sięgać po telefon, żeby strzelić fotkę, którą mogłabym umieścić na blogu z odpowiednim komentarzem, gdy nagle ta figura odwróciła się majestatycznie i spokojnym krokiem odeszła sobie w głąb lasu.
A ja z rozdziawioną paszczą stałam na tej ścieżce i patrzyłam za znikającym punktem, śmiejąc się w duchu, że właściwie to po co ktoś miałby w lesie stawiać posągi łosi? Ale wtedy właśnie taka myśl mi przyszła do głowy.

Z coraz lepszym humorem i uśmiechem na twarzy dojechałam już spokojnie nad samo jezioro Osiek.

Po posileniu się plackami, o których wspomniałam wyżej, zebrałam się w drogę powrotną.
Rzeczywiście coś tam wiało po drodze, ale przecież jak wieje w plecy, to się tego nie odczuwa. Myślałam sobie, że ja taka mocna jestem, że tak łatwo mi idzie ta droga i wcale, ale to wcale nogi mnie nie bolą.
Jakże mylące były moje myśli.
Droga powrotna już na wysokości Dzikowa zweryfikowała moje poglądy na wiatr i swoje możliwości uzyskania średniej prędkości w okolicy 20km/h.
Można się zdziwić mocno, gdy naciskasz na pedały z mocą 300W a Twoja prędkość wynosi zaledwie 16km/h. Nie miałam ze sobą miernika mocy (może to i dobrze), ale moje mięśnie w udach doskonale wskazywały mi z jaką mocą jadę. Jak ja się namęczyłam… a miało być tak pięknie…

I w sumie było, bo gdy zaczynałam podjazd pod Ligi Polskiej, to już mi było wszystko jedno. Byle do przodu i bez zbędnego wysiłku, a i tak to będzie najbardziej męczący trening w tym ostatnim czasie.
I tak sobie dojechałam do domu z palącymi udami, za to z przewietrzoną i to dosłownie głową i poczuciem dobrze spędzonej soboty.
Wycieczka zajęła mi 3,5 godziny a przejechałam 50km.

Polecam tę trasę wszystkim bez względu na warunki atmosferyczne. Są tam miejsca, gdzie można odpocząć w ładnych wiatach, są dwie na trasie więc nie trzeba gnać całej drogi z pupą na siodełku.

trudny Czas epidemii

czyli czas na wirtualny świat trenażera

Się porobiło… i chociaż początki były trudne, to z Bożą pomocą doszłam do siebie i jedynie słusznych wniosków, że czas trudny cholernie, ale zamartwianie się będzie moją totalną porażką.

Wyjścia były dwa. Albo siadam na fotel i ubieram kapcie zamartwiając się tak długo, aż depresja nie pozostawi mi żadnego wyboru i żadnego ratunku już nie będzie, albo siadam na rower w domu, spaceruję z Zeziem, truchtam troszkę dla higieny mózgu i ćwiczę pływanie na sucho, gdzie w sukurs przyszły zakupione kilka lat temu gumy treningowe.

Na szczęście świat zwifta odkryłam już kilka lat (może coś koło dwóch) temu i zdawałam sobie sprawę jakie możliwości i korzyści przedstawia. Dlatego długo się nie zastanawiałam nad wyborem opcji. Oczywiście druga więc z radością zaczęłam kręcenie w domu.

Trening na trenażerze towarzyszył mi znacznie wcześniej, podczas późnej jesieni i zimy, gdzie na szosę nie było już szans i aktywność rowerowa na zewnątrz ograniczała się jedynie do dojazdów do i z pracy.

Do tej pory robiłam tylko jazdy we własnym tempie bez planu treningowego albo właśnie ściśle realizowałam wybrany wcześniej treningowy plan. Brakowało mi odwagi na jazdę w grupie, że o udziale w wyścigach nie wspomnę. Aż tu nagle pomyślałam, że w zasadzie co mi szkodzi wziąć udział w tzw. coffee ride?

Jak pomyślałam, tak uczyniłam. Zapisałam się na event Stage 1 – Women’s Ride – Tour of Watopia i wzięłam w nim udział.
Nie był to wyścig, na to nie miałam jeszcze ani ochoty, ani odwagi. Bardziej odwagi jednak. Jechało się w grupie, która była zróżnicowana. Jak sam tytuł eventu wskazuje, brały w tym udział wyłącznie kobiety. Mocniejsze panie wyrwały do przodu i oczywiście były poza moim zasięgiem, ale znalazłam swoje tempo i nawet załapałam się do jakiejś małej grupki i korzystałam z koła koleżanek. Często jednak dawałam zmiany i nawet prędkość za bardzo nie odstawała.

Kolejne jazdy z cyklu Tour of Watopia także padły moim udziałem, a były na tyle fajne dodatkowo, że punkty doświadczenia naliczały się podwójnie a na koniec dostawało się wirtualną koszulkę tego turu.

Stage 1
Stage 2

Tak mi się spodobała taka wspólna jazda, że bardzo chciałam ukończyć cały Tour of Watopia, na który składało się 5 jazd z czego jedna była wyłącznie górskim odcinkiem. Zniszczyła mnie na kilka dni, ale warto było.

Stage3
Stage 4
Stage 5

Kilka obrazków z powyższego wydarzenia. Dzięki tym jazdom nabrałam pewności siebie, pewności, że jednak nadaję się na kolarza, co prawda tylko w kategorii D (czyli najsłabszej), ale daję radę i nie przyjeżdżam nawet ostatnia.

Pomiędzy jazdami Tour of Watopia znalazłam jeszcze różne eventy, ale jeden pochłonął mnie bez reszty. To piątkowe spotkania treningowe organizowane na Zwift przez… Jana Frodeno, pod nazwą FrodissimoFriday. Osobom, które orientują się co nieco w triathlonie, tego gościa przedstawiać nie trzeba. Jazda z mistrzem świata z Kona, mistrzem olimpijskim i ogólnie według mnie z najlepszym triathlonistą ostatnich czasów, to była dla mnie radocha ogromna. Cieszyłam się jak dziecko na myśl, że te treningi będą odbywały się co tydzień. I nic nie szkodzi, że nie daję rady zrobić rozpisanego treningu do końca. Ważne było dla mnie, że mogę z ludźmi z całego świata brać udział w tym samym czasie we wspólnej jeździe.

FrodissimoFriday

Do dnia dzisiejszego włącznie mam na koncie parę więcej eventów, w tym nawet jakieś wyścigi. Oczywiście nie zajmuję w nich znaczących miejsc, raczej przyjeżdżam na metę bliżej końca stawki, ale za to daję z siebie wszystko. Każda z tych jazd sprawia, że czuję się coraz mocniejsza i zaczyna być widać efekty tych treningów. Staram się jeździć na zwifcie codziennie, bo nie dość, że sprawia mi to frajdę i pozwala wyczyścić głowę z problemów, to jeszcze poprawia mi się kondycja, stan zdrowia i, miejmy nadzieję, odporność.

Tak sobie myślę, że z uwagi na nieco uboższe aktywności w tym czasie, będę wrzucać krótkie zajawki ze zwiftowych atrakcji, w której dzisiaj nawet miałam okazję wziąć udział. Ale o tym napiszę w następnym odcinku.