Archiwum kategorii: Triathlon

Triathlonów czas, część pierwsza

czyli podsumowanie sezonu triathlonowego 2022, bo na osobne wpisy czasu nie było.

Podczas uzupełniania tego wpisu jest już koniec sezonu 2023 więc będą podsumowania rok po roku.

ENEA BYDGOSZCZ TRIATHLON
Mój pierwszy w tym roku triathlon i to na dystansie 1/8.
W dodatku zupełnie sama go ogarniałam, bo Przemek nie zdecydował się wystartować.
Na głowie zatem miałam nie tylko sam start, ale także całą pozostałą logistykę.

Z najwierniejszym kibicem, Anią, umówiłam się na odbiór pakietu i zostawienie roweru w strefie, na dzień przed zawodami. Pojechałyśmy do Bydgoszczy popołudniu, żeby zdążyć ze wszystkimi czynnościami i zaliczyć Pasta Party.

Pakiet odebrany, można wstawiać rower do strefy zmian i pozostawić tam pozostałe graty.

Ruszamy na żer!

Jedzenie i picie zaliczone, można było pójść jeszcze na spacer po trasie biegowej. Zbaczając nieco z drogi, weszłyśmy jeszcze w boczną uliczkę, która zwyczajnie nas urzekła.

Jeszcze kilka fotek ze spaceru.

Po mile spędzonym wieczorze wróciłyśmy do Torunia, aby na dzień drugi wrócić do Bydgoszczy i powalczyć o życie w pięknej i czystej rzece Brdzie, pojeździć rowerem po drodze prawie szybkiego ruchu a na koniec pobawić się truchtaniem wzdłuż brzegu rzeki i z wielką dumą ukończyć zawody.

Dzień następny – dzień startu.

Tym razem w odróżnieniu od roku poprzedniego, nie można było zaparkować auta przy samej hali Łuczniczki i dalej. Do dyspozycji organizatorzy oddali parking przy centrum handlowym, który to okazał się być za mały. Przy samym centrum miejsca nie znalazłyśmy, ale zjechałyśmy w stronę podziemnego parkingu licząc, że tam właśnie miejsc będzie mnóstwo. Tak też było, z jednym „ale”. Wjazd na parking był zamknięty 🙂
Znów trzeba było sobie radzić samemu, a mając dość małe auto, znalazłam nieduże miejsce na trawniku. Dodam tylko, że trawą tego zielonego nie można było nazwać a wokół było pełno zaparkowanych wcześniej samochodów.
Dotarłyśmy, nieco klucząc wśród bujnej roślinności, do strefy zmian i tam doczekałyśmy już do samego momentu startu.
Ja pamiętając swój ubiegłoroczny wyczyn utopienia czipa, nerwowo co rusz sprawdzałam czy mam tę opaskę na nodze. Wyprzedzając nieco fakty, czip pozostał ze mną do końca zawodów.

Tym razem oprócz Ani w roli kibiców miałam także Anetę i Anitę (moje koleżanki z pracy, które połączyły przyjemne z pożytecznym). Dziewczyny spędzały weekend w Bydzi i postanowiły jeden z tych weekendowych dni spędzić w roli mojego supportu. Były w sumie trzy, dlatego mogły być wszędzie, aby kluczowe momenty zawodów uwiecznić na zdjęciach ze mną w roli głównej. Za to im wszystkim trzem bardzo dziękuję już w tym momencie.

Przebrana i gotowa na wszystko 😀

Miałam opracowaną strategię na pływanie. Z racji tego, że jest to rzeka, w której nurt na jej środku jest największy, co ułatwia pływanie, chciałam wskakiwać do wody stojąc na mostku po jego lewej stronie. Dało mi to przewagę płynięcia na wprost i brak konieczności walki z prądem, który znosił mnie mocno w prawo. A przecież trzeba jeszcze opłynąć białą boję, która mieściła się na środku. Dlatego skacząc na wprost, nie mając innego zawodnika po swojej lewej ręce, mogłam na spokojnie dryfować w prawo i pozwolić rzece ponieść się aż za bojkę. Wszystko udało mi się zrealizować. A dziewczyny nagrały filmik z mojego pływania oraz samo wyjście z wody.

W sumie to nie wiem który czepek to ja, na pewno płynę kraulem, to można dopasować 😉
Wyjście z wody, banan na twarz i doping kibiców…wrażenie bezcenne.
Mariusz Nasieniewski/maratomania.pl

A tak się człowiek cieszy, jak wychodzi z wody 🙂

Wyjście z wody udane, tak samo zdjęcie pianki, wrzucenie jej do worka i dobieg do roweru w hali. Tam spokojne ubieranie butów, kasku przede wszystkim i wyjście na najprzyjemniejszą część triathlonowej frajdy: ROWER.

A to jak bardzo mi to sprawia radość można zobaczyć na poniższych fotkach. Tym razem udało się wszystko bez niespodzianek i przykrych zdarzeń po drodze. Nikt na moich oczach się nie wywrócił więc mogłam skupić się wyłącznie na samej jeździe.
Przede mną jechała dziewczyna, której szybkość mi odpowiadała, powtarzałam Jej czynności. Jak Ona wyprzedzała kogoś na trasie, ja robiłam to samo, mając podobne umiejętności i możliwości utrzymania stałego tempa bez szarpania, można się do kogoś podczepić, oczywiście utrzymując dozwoloną odległość. Tę jednak udawało mi się trzymać przepisowo, bo kilka razy mijał mnie sędzia i gwizdkiem nie pisnął.

Po dobrze wykonanej robocie w charakterze kolarza szosowego, trzeba było stawić czoła biegowemu wyzwaniu. Dziewczyny mnie zaskoczyły i dorwały obiektywem już w strefie zmian.

Jeśli miałam jakieś założenia na bieg, to na pewno je zrealizowałam. Mianowicie dobiegłam bez marszu. W ostatnim czasie było to dla mnie dość trudne. Moje tętno zwyczajnie wywalało w kosmos i po kilkudziesięciu metrach, może po kilometrze, miałam dość i przechodziłam do marszu. Tym razem jednak wyglądało to inaczej. Zupełnie nie przejmowałam się tempem, chciałam to ukończyć i to mi się udało. W spokojnym, emeryckim tempie zaliczałam kolejne metry na trasie. Kibice dopisywali, oklaskiwali, a to dodawało siły na finiszu. Meta przekroczona, pierwsze zawody w Bydgoszczy na tym dystansie ukończone!!! Brawo ja i brawo moje wsparcie!

Poza strefą finiszera dziewczyny czekały już na mnie z krówkami, które stały się prawie przez rok, elementem koniecznym przy naszych spotkaniach w pracy.

Zakończenie imprezy i powrót do domu.

Bardzo zadowolona i z wyniku i z samego uczestnictwa, wracałam z Anią z rowerem i resztą bambetli do samochodu. Przebrałam się w bardziej cywilne ciuchy, zapakowałam rower na dach i ruszyłam drogą, którą w to miejsce przyjechałam. Ku mojemu zdziwieniu przejeżdżając pod wiaduktem (to ten moment, który był kluczowy na wstępie relacji) usłyszałyśmy uderzenie u góry auta. To nie mogło być nic innego jak tylko biedny rower, który chyba urósł w trakcie zawodów, bo w jedną stronę się zmieścił. Na szczęście było to uderzenie w wiszącą blachę, która miała właśnie robić za straszaka. Rower z guzem na kierownicy, ale bez większych obrażeń dojechał do domu a w następnym roku już nie powtarzałam tego manewru. Ale o tym w kolejnej relacji, tym razem z roku 2023.

P.S. Teraz tak sobie myślę, że ja coś chyba kręcę z tym wjazdem pod wiadukt z rowerem. Przecież ja rower zostawiałam dzień wcześniej a wtedy można było parkować przy hali. Wcale nie zjeżdżałam z nim na parking podziemny. To dlatego nie rozumiałam tego zdarzenia przez ponad rok czasu 🙂 🙂 🙂 Sprawa wyjaśniona.
Ciąg dalszy nastąpi… Lotto Energy Triathlon Chełmża 2022

Try…athlon

czyli małe kroczki do 1/8

Nadchodzi czas, gdy trzeba przestać być dzieckiem a zacząć dorosłe życie.

Rok ubiegły to rok dziwny. Niektóre zawody, na które się zapisywaliśmy nie doszły do skutku. Organizatorzy rozgrywali to w dwojaki sposób. Jedni szli w kierunku oddawania pieniędzy za zakupiony pakiet, a inni przepisywali opłatę startową na rok następny licząc, że jednak w kolejnym roku zawody będzie można zorganizować.

Podobnie rzecz się miała z triathlonem w Bydgoszczy. Zapisałam się na krótki dystans, taki całkiem krótki, dziwny, dla początkujących, co by nas woda nie zabiła 😉
Dla mnie zawsze pływanie było achillesową piętą, miałam wielkie obawy czy uda mi się przepłynąć zakładaną odległość. Dlatego dystans nazwany TRYathlon wydał mi się odpowiedni, bo pływanie na dystansie 200m w dodatku z prądem rzeki, to dobra opcja. Do tego krótszy rower (19,5km) i krótsze bieganie (4,2km) stanowiło dystans idealny.

Zapisałam się, ale zawody się nie odbyły. Pakiet przepisany na rok 2021, czyli mam więcej czasu na przygotowania. Nie marnowałam za bardzo darowanego przez pandemię czasu.

Kiedy nadszedł czas startu w Bydgoszczy, pełna obaw, ale i optymizmu, ruszyłam do sąsiedzkiego miasta, żeby zmierzyć się z własnymi słabościami i lękami.

Na szczęście dla mnie w tym samym dniu startował Przemek, jednakże wybrał dystans 1/4. Dzięki temu mogliśmy jechać do Bydgoszczy jednego dnia (mój Try i Jego 1/4 odbywały się w sobotę) a do tego Przemek uwiecznił mój występ na licznych zdjęciach a nawet filmikach.

Oczywiście, zaraz się wszystko tutaj pojawi.

Tradycyjnie już pojechaliśmy dzień wcześniej odebrać pakiety startowe i zrobić lekkie zapoznanie się z miejscówką.

Tutaj będę biegła o ile wyjdę z wody i dam radę przejechać rowerem wyznaczony dystans.

Szczególnie ważnym dla mnie było zapoznanie się z wodą. Nigdy wcześniej nie pływałam w rzece więc to był dla mnie dodatkowy nieznany element.

Pakiety odebrane, wejście do wody odnalezione, jedzenie tajskie zeżarte, można wracać do domu.

Strefa zmian powoli się zapełniała.
Rower wstawiony, można ogarniać jedzenie 😉
Tajskie żarcie must have 😉

Wróciliśmy do domu, każdy do siebie, umawiając wcześniej jutrzejsze spotkanie na moim parkingu dość wcześnie rano.

Nadszedł poranek ważnego dla mnie dnia. Czy się denerwuję? Nie… jakoś nie miałam za dużego stresa związanego z pływaniem. Wydawało mi się, że dość dobrze przygotowałam się w tym darowanym, dodatkowym czasie do pływania. Powinnam dać sobie ładnie radę czyli w moim przypadku dopłynąć w jednym kawałku do brzegu.

Bardziej zaczęła mnie nękać sprawa biegu. To mi jakoś cały czas nie idzie tak, jakbym chciała. A przecież bieganie jest ostatnie… jeśli się zbytnio wymęczę w wodzie i na rowerze, to za nic nie uda mi się dobiec do mety w limicie czasowym. Właśnie z tymi myślami zostałam zawieziona do Bydgoszczy na start zawodów triathlonowych Enea Bydgoszcz 2021.

A na miejscu ku mojemu zdziwieniu, stres został zastąpiony lekką euforią, że zaraz będę startować, że będę musiała wskoczyć do rzeki z podestu (na szczęście ten element przetrenowałam w stawie, ucząc się skakania do wody z pomostu… na nogi), że jest tyle ludzi, że niektórzy nawet nas podziwiają… taaa… no mnie na pewno 😉

Wiedziałam co i jak muszę robić w kolejności, zatem przebrałam się w piankę, założyłam czipa na kostkę, żeby nie zapomnieć i byłam gotowa na rozgrzewkę.

Wszystko ubrane, czas polizać okularki… na szczęście.
okularki na głowę, dobrze założyć, żeby nie spadły…
Wyglądam na zadowoloną.
Jeszcze focia z najlepszym wsparciem – Anusia!!!

Rozgrzeweczka zrobiona, jakieś wymachy, podskoki,  żeby trochę mocniej serce zabiło 😉
Postanowiłam też wejść na chwilę do tej rzeki, jak wspomniałam wcześniej, nigdy nie pływałam w cieku, który płynie. Nie wiedziałam też jaką temperaturę ma woda, dlatego ruszyłam do zejścia i zanurzyłam się w toń rzeki Brdy,

Po wyjściu z wody, która była niesamowicie ciepła i przyjemna…opanowała mnie straszna panika. Wcale nie z powodu lęku przed wodą, ale dlatego, że na moje kostce nie było czipa 🙁

Bez czipa oczywiście mogę startować, ale nie będę miała zmierzonego czasu, bo i jak, jak i nie będę klasyfikowana. Musiałam polegać wyłącznie na mierzonym czasie przez swój zegarek i miałam nadzieję, że będą go włączać poprawnie.

Smutna, bo smutna, ale biorąc to wydarzenie za dobrą wróżbę, skierowałam się do kolejki zawodników, którzy oczekiwali na start.

Już bez czipa, trochę jak dzikus… na końcu stawki…
Coraz bliżej…
I jest… wyjście z wody, trochę nieoczekiwanie… jakoś tak szybko…
Super zdjęcie… reklama pianki Nabaiji 😉

Na zdjęciach kawałek mojej sportowej historii a na filmiku poniżej najlepszy komentarz Przemka. Pokazuje co znaczy systematyczna praca nad sobą, że jak się człowiek uprze, to osiągnie swój zakładany cel. Oczywiście ten cel nie powinien być nie wiadomo jak mocny wyjechany… bo przecież jednak chodzi i to, żeby móc go osiągnąć. I sama droga do tego celu jest najfajniejsza, jeśli robi się wszystko z dużą tolerancją i dystansem do siebie 🙂

Relacja Przemka z pływania mojego, pierwszego w życiu taplania się w rzece… no i w ogóle 😉

I nic to, że bez czipa nie będę klasyfikowana. Ważne, że brałam udział w tym wydarzeniu.

Po wyjściu z wody, trzeba było dobiec do strefy zmian, która znajdowała się w hali sportowej. Organizatorzy dbając o to, żeby woda nie zniszczyła podłogi w hali, zobowiązali nas zawodników, abyśmy rozebrali się z pianek przed wejściem na halę i zapakowali pianki do worków.

Tak też zrobiłam i ja, chociaż dość dużo czasu zajęło mi rozpakowanie się z tej pianki. Ale czy mnie się gdzieś spieszyło…

Filmik poniżej przedstawia moje zmagania z bieganiem w butach kolarskich do belki, po przekroczeniu której będzie można wskoczyć na rower i pojechać na trasę 19 km…

Z tym „wskoczeniem” na rower to był jeden wielki żarcik z mojej strony 🙂
Agzie w swoim żywiole…

Trasa, jak mówili organizatorzy, miała być szybka, łatwa i przyjemna. Taka była dla mnie, o ile mnie już pamięć nie zawodzi, bo sporo czasu upłynęło od czasu zawodów do czasu tej relacji. Pamiętam za to dokładnie jaką radochę sprawiało mi wyprzedzanie innych kolarzy na trasie. Mając zamontowaną lemondkę na kierownicy mojej szosówki, mogłam przyjmować bardziej aero pozycję, co dawało mi przewagę nad jadącymi na rowerach turystycznych. Wiem, wiem jak to brzmi 🙂
Głupia baba cieszy się, że wyprzedza innych jadących na sprzętach niekoniecznie wyścigowych. A tak, właśnie, że z tego też się cieszyłam, wcale nie dlatego, że oni byli wolniejsi, ale że ja nie przespałam sezonu przygotowawczego do zawodów. Tak na serio to udało mi się wyprzedzić nie tylko turystyczne rowery, ale również szosowe egzemplarze, na siodełkach których zasiadali młodsi ode mnie faceci.

I tak sobie jechałam skulona na tym rowerku, widziałam już nawrót, udało się ładnie pojechać i nie stracić za wiele podczas hamowania. Ruszyłam nieco pod górkę i nagle przede mną jak nie gruchnie jedna z zawodniczek. Ominęłam ją na szczęście i pojechałam dalej.

Nie, no wiedziałam, że Ci co mnie znają robią teraz wielkie oczy ze zdziwienia, że jak to pojechałam?
No pewnie, że nie pojechałam. Z gracją zlazłam z roweru i pomogłam pozabierać się dziewczynie. Sprawdziłam jej stan fizyczny (widziała tyle palców ile jej pokazałam), śliwkę pod okiem pochwaliłam, że będzie ładna pamiątkowa i zabrałyśmy się za ogarnięcie roweru. Ten był bardziej oporny do podjęcia współpracy niż jego właścicielka. Łańcuch nie zamierzał wrócić na właściwe miejsce. Kilka minut pracy i nic. Łapy czarne od smaru, później okazało się, że nie tylko łapy 😉 i żadnego efektu. Dobrze, że jednak nie tylko mnie nie zależało na wynikach końcowych a walka fair play jest cenniejsza niż jakiekolwiek premiowane czy nie miejsca. Zatrzymał się chłopak i pomógł nam doprowadzić rower do jazdy. Ja już wtedy zebrałam się i nie czekając na szczęśliwe zakończenie nierównej walki ze sprzętem, pojechałam w stronę mety.

Poniżej filmik nagrany przez Przemka z mojego powrotu z jazdy na rowerze.

Bądź bohaterem dla samego siebie 🙂

Teraz czekał mnie już tylko bieg… ale ten element mnie mocno przeczołgał, jak zwykle zresztą. Cieszyłam się, że to tylko 4,5km a nie 5,5km. Chociaż zapytacie jaka różnica, to tylko kilometr przecież, to uwierzcie, że każdy metr dla mnie po takim wysiłku poprzedzającym bieganie, był dla mnie niczym odległość między Toruniem a Bydgoszczą.

Właśnie dzięki tej Pani za mną, jeszcze za mną, udało mi się dobiec jakoś do mety 🙂

Na szczęście na trasie dogoniła mnie jedna z zawodniczek i wspólnie się wspierając doczłapałam jakoś do mety. Sam bieg wspominam jako wyczerpujący i wywołujący myśli: na co mi to było. Jedno zdarzenie uświadomiło mi, że są ludzie, którzy patrzą na mnie z podziwem. Serio. To ja prawie. pro ;)… nie, nie… prawie 50-letnia kobieta po niesportowym całym życiu, która człapiąc przez most na Brdzie, oddychając niczym parowóz, stawiając ciężkie kroki jestem podziwiana przez osoby idące tymże mostem. Niektórzy nawet bili brawo! Nie bójcie się przechodnie, jesteście dla nas tak cenni, gdy nawet przez chwilę poklaszczecie nam na trasie albo krzykniecie, że już niedaleko, że jest super, że mega!!! Dla nas zawodników, chyba mogę uogólnić, to jest wielka frajda a dla mnie wielki zaszczyt, gdy ktoś zupełnie przypadkowy zwróci na mnie uwagę, na mój wysiłek włożony w ten sport zupełnie nikomu niepotrzebny, że doceni to, co robię.

Trochę się rozczuliłam pisząc to i wspominając tę moją walkę do końca z samą sobą. Na szczęście pokazała się moim oczom meta, na którą miałam okazję wbiec i zerwać szarfę zwycięzcy. I chociaż byłam jedną z ostatnich zawodniczek na tym dystansie, to ja naprawdę czułam się zwycięzcą. Wygrałam ze swoim strachem, ze swoim bieganiem, ze wszystkimi przeciwnościami. A na końcu czekał na mnie medal i wielkie oczy wolontariuszek, które chciały ode mnie czipa. Jakże wielkie było ich zdumienie, gdy powiedziałam, że czip jednak nie umie pływać i został w otchłani rzeki Brdy. Na szczęście poczucia humoru im nie zabrakło, a ja nie zostałam obciążona kosztami za zgubiony sprzęt.

Poniżej kilka zdjęć z dobiegu na metę i kilka „zaraz po”.

Czyż nie tak cieszy się zwycięzca?
Dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą!
Z brudnym dziobem, w piwem w dłoni i medalem w drugiej… smak zwycięstwa.
Już przebrana w cywilne ciuchy, uzupełniam stracone kalorie.
Prezentacja medalu
Z Anusią czekamy już na start Przemka
Te nogi za śmietnikiem, to moje. Przyłapana na zmęczeniu 😉 Tak wygląda zawodnik po dobrze wykonanej robocie 🙂
Agnieszka Zielińska… byłam w dwóch miejscach na liście…

Ułamki, ułamki

czyli nadrabiamy zaległości, których i tak się pewnie nie da nadrobić, ale może uda się uniknąć nowych.

A przecież mam o czym pisać a i materiałów foto i video jest sporo.

To do dzieła.

Najmłodsze wydarzenie: 1/8 IM w Chełmży. (edit: już nieaktualne, że najmłodsze, bo jeszcze RUN TORUŃ się odbył).
Oj działo się, działo. I znów byłam bliska zrezygnowania z zawodów. A przecież tak ładnie poszło mi w Bydgoszczy na etapie pływackim. Triathlon w Bydgoszczy opiszę zaraz po tym wydarzeniu.

Byłam bliska rezygnacji z zawodów tym razem nie przez fale, ale przez odległość jaka mnie czekała do przepłynięcia. Matko kochana, jak spojrzałam na jezioro i ustawione boje, które trzeba było ominąć właściwym ramieniem, a które to bojki ledwie widziałam… z uwagi na ich oddalenie od oczu patrzącego… NIE, nie dam rady tego zrobić…

Z tymi myślami stałam tak na piaszczystym brzegu plaży w Chełmży…plaży, na której dzień wcześniej zrobiłam sobie rekonesans etapu pływackiego i nie tylko.

Właśnie, dzień wcześniej nastawiona byłam walecznie i wznosząc się na wyżyny swoich logistycznych umiejętności, pojechałam samiusieńka do Chełmży, aby mentalnie przygotować się do pierwszych osobistych zawodów triathlonowych na dystansie 1/8 IM.

Scott wersja speed 😉

Zabrałam na dach swój szybki rower, któremu zmieniłam koła na wyższy stożek, plecak z ekwipunkiem do pływania wrzuciłam do bagażnika i tak uzbrojona pojechałam nad jezioro chełmżyńskie.

Udało mi się zrealizować plan strategiczny, a mianowicie znalazłam na samym rynku miejsce do zaparkowania i tam właśnie zostawiłam auto wraz z rowerem, który został dodatkowo zabezpieczony zapięciem u-lock. Nad samą wodę zabrałam piankę, bojkę, czepek i okulary, przebrałam buty na stare crocsy i pomaszerowałam schodami w dół nad brzeg jeziora.

Pod wielkim balonem zostawiłam ciuchy i ubrana w piankę schodziłam do wody. Ku mojemu zaskoczeniu w jeziorze pływało już kilku triathlonistów. A ku jeszcze większemu zdziwieniu na brzeg wychodził nie kto inny a Leszek Prawie.Pro 🙂
Radośnie przywitaliśmy się na płytkiej wodzie i po chwili rozmowy każdy z nas poszedł w swoją stronę. Ja głębiej do wody, Leszek na brzeg.

Popływałam troszkę kraulem, doszłam do wniosku, że dobrze mi się pływa, bez większego wysiłku płynęłam w zakładanym na zawody tempie i pełna optymizmu po kilkunastu minutach wyszłam na brzeg.

W piance doszłam do auta, tam miałam swoją „sukienkę” z Decathlonu, która jest niezastąpiona do przebierania się i w aucie dokonałam przeobrażenia ze stroju pływackiego do stroju kolarskiego. O 17:00 miała się odbyć wspólna jazda ochotników biorących udział w jutrzejszych zawodach. Musiałam z tego skorzystać, bo nie jeździłam jeszcze szybszej wersji roweru. Wcześniej odebrałam pakiet startowy i okleiłam zarówno rower jak i kask.

Już przebrana z pianki w strój kolarki, kask oklejony, można testować trasę.

Trasa kolarska jak to w Chełmży, bardzo ładna, pomijając kilkanaście metrów jazdy po bruku. W tym roku bruk był łaskawszy, bo trasę poprowadzono nieco inną ulicą, na której bruk jest bardziej równy a i kostka mniejsza. Dalej już jak po sznurku, jak w zeszłym roku.

Byłam bardzo ciekawa swoich wrażeń z jazdy, ponieważ po raz pierwszy w życiu miałam przyjemność jechać na karbonowych kołach ze stożkiem wyższym niż montowany w kołach standardowych. Wrażenia z jazdy w peletonie na tym sprzęcie były niesamowicie pozytywne. Jechało mi się dziwnie lekko, prędkość oscylowała wokół 26km/h a wysiłek wkładany w jazdę był prawie żaden. To mnie jeszcze pozytywniej nastrajało na dzień następny. Nie przypuszczałam, że aura potrafi robić sobie z nas „jaja” 😉

Agzie gotowa do objazdu trasy.
Zdjęcie z profilu Lotto Triathlon Energy.

Po powrocie z trasy wysłuchałam jeszcze kilku cennych porad od lidera grupy i wstawiłam rower do strefy zmian. Będę miała spokojniejszą głowę w niedzielny poranek a i bez sensu było wlec ze sobą z powrotem rower na dachu.

Na koniec dnia po powrocie do domu wysłuchałam jeszcze odprawy technicznej i pełna wrażeń i dumy z siebie, że dałam radę ogarnąć taki event, poszłam spać.

Nazajutrz…

Wstałam jak zwykle wcześnie rano, przygotowałam ryż z dodatkami jako pożywne śniadanie plus tradycyjna kawa z kawiarki i pojechałam po Przemka, który również miał wziąć udział w tych zawodach.
Zaparkowaliśmy nieco dalej od centrum, bo miejsca bliżej centrum już nie było. Na szczęście Chełmża wielkim miastem nie jest więc wszędzie można dotrzeć w miarę szybko pieszo. Uzbroiliśmy się w potrzebny do startu sprzęt i poszliśmy na chełmżyński rynek, gdzie zlokalizowana jest strefa zmian i biuro zawodów.

Strefa zmian. Zdjęcie zaczerpnięte z facebooka, ze strony Lotto Triathlon Energy.

Ja jako człowiek z natury uczynny, również i w tym dniu chciałam być pomocna więc zabrałam się za naklejanie nalepek z numerem startowym Przemkowi, który pakiet startowy odbierał dopiero w dzień startu. Cyk… ta duża to na sztycę, cyk dwie małe po bokach kasku i jedna na środku. Łatwizna. Wygląda nieźle. Zaprowadzamy zatem Przemka rower do strefy zmian. Spiker informował, że rower należy powiesić przednim kołem do numeru naklejonego na drążku do wieszania, inaczej będzie się zdyskwalifikowanym. Sędziowie pracujący w strefie zmian uważnie sprawdzali numery na rowerach z wieszakami i korygowali ewentualne błędy. I cóż się nagle okazało… Przemek ma numer naklejony… do góry nogami, a że jest on symetryczny (ten numer) więc ja, podczas naklejania, nie zwróciłam uwagi na górę i dół numeru. No tak… kolejna wpadka na zawodach, tym razem nie na sobie zrobiłam taką hecę. (co mam na myśli pisząc „kolejna wpadka” dowiecie się z wpisu o tri w Bydgoszczy).

Nalepka na rowerze Przemka: 968, powinna wisieć jako 896 😀

Na szczęście wszystko udało się skorygować i Przemek dostał nową naklejkę, co prawda nie drukowaną a pisaną odręcznie, ale może dzięki temu był wyjątkowym kolarzem na trasie 😉

Przyszedł czas na przebranie się w piankę i udanie się na miejsce startu. Wszystko wyglądało dobrze, byłam pozytywnie nastawiona i nawet pełna entuzjazmu. Do czasu. Do czasu, gdy spojrzałam na te bojki. Strach mnie opanował i chociaż przepływałam już znacznie większy dystans niż te 475m, to i tak wydawało mi się to niemożliwe do zrobienia. Dla mnie i dla Leszka, którego spotkaliśmy przed zawodami. Wspólnie z Przemkiem zagadywaliśmy o różne sprawy i jakoś wspólnie się wspieraliśmy w drodze do wody.

Start etapu pływackiego w Chełmży następuje z wody, a to oznacza, że trzeba dopłynąć dobre 100m zanim się człowiek znajdzie na linii dwóch białych bojek oznaczających linię startu.

A ja już zdążyłam się zmęczyć, a z drugiej strony zdążyłam już nieco przyzwyczaić serce do zwiększonej pracy. Powinno mi być łatwiej. Do tego jeszcze wymieniłam znaczące spojrzenie z Leszkiem, dodaliśmy sobie wiary we własne siły i czekaliśmy na sygnał do startu.

Przemysław, jak przystało na niezłego pływaka, zajął miejsce w jednym z pierwszych rzędów i co widać na zdjęciu poniżej, chyba był jedynym uśmiechającym się do tej wody człowiekiem 😉

Przemek to ten z bananem na twarzy. Reszta zawodników wygląda bardziej na wystraszonych niż zadowolonych.
Zdjęcie z profilu Lotto Triathlon Energy.

Trąbka dała znać, ruszyliśmy. Tylko nie za szybko na początku, byle się nie spalić na samym starcie. Wystarczy mi 3min/100m, żeby spokojnie się zmieścić w dozwolonym czasie i się nie przemęczyć już po pierwszej konkurencji.

Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Płynęłam pięknie w tempie ślimaka, ale stabilnie i równo. Byłam z siebie zadowolona, bo nawet nawigacja na bojkę nie sprawiała mi większego problemu. Ale jak to bywa w życiu, nie do końca było różowo, a ja nie wiem co sobie myślałam, ale… zgubiłam się w tej wodzie. Tak, tak… dobrze czytacie. Zgubiłam się w wodzie. Zamiast płynąć za tłumem, bo dodam, że wcale aż tak bardzo nie odstawałam od reszty i miałam przed sobą nogi innego zawodnika, to chciałam chyba przycwaniaczyć i widząc już dmuchane bandy mety na brzegu, kierowałam się prosto na ten cel. Ależ miałam niespodziankę, gdy za którymś wyciągnięciem głowy nad wodę i rozejrzeniu się po powierzchni, dostrzegłam nieszczęsną czerwoną boję, którą to trzeba było jeszcze opłynąć z lewej strony i na którą wszyscy ładnie płynęli, tylko nie ja. Dzięki swoim wyczynom zamiast przepłynąć 475m, wyszło mi 508m, za to w zakładanym tempie. Nie byłam ostatnia, ale byłam szczęśliwa, że udało mi się tak spokojnie przepłynąć ten dystans i wyjść z wody nawet przed Tomaszem Karolakiem. 🙂

Tomasz Karolak jeszcze przed startem.
Zdjęcie z profilu Lotto Triathlon Energy.

Przede mną pojawiła się atrakcja startu w Chełmży a mianowicie: schody. Podobno jest ich 73, zamierzam to sprawdzić w niedalekiej przyszłości.

Kibice krzyczeli, żeby uważać, że ślisko, ale spokojnie odpowiedziałam, że mnie się nie spieszy. Przecież nie zamierzam łamać sobie nóg czy skręcać kostek, żeby w strefie zmian pojawić się o parę sekund szybciej.
Wcale nie dlatego, że nie zależy mi na czasie, ale dlatego, że zwyczajnie muszę odpocząć przed kolejnym etapem. A kolejnym etapem jest wiadomo ROWER.

Ale zanim rower, to mega niespodzianka na mnie czekała. Zaraz po schodach na rogu ktoś krzyczy: brawo Aga!!! Patrzę uważniej a to moja koleżanka z pracy, Ania 🙂 Nie dość, że specjalnie dla mnie przyjechała do Chełmży, to jeszcze zrobiła mi sporo fotek, które poniżej prezentuję.

Dziękuję Ania za wielką frajdę, to było mi bardzo potrzebne i dodało mi sił i motywacji do dalszej walki.

Wybiegam ze strefy schodów.
Zauważam Anię i emanuje ze mnie radość.
Biegnę już dalej do strefy zmian naładowana endorfinami. Jedyny dozwolony doping.
Opuszczam strefę zmian i liczę na dobry wynik na rowerze.

Tutaj liczyłam na naprawdę dobry wynik na rowerze. Wymarzona średnia 30km/h na dystansie 22km, po wczorajszym objeździe trasy, była bardzo realna. Była realna do momentu, w którym nie zdałam sobie sprawy, dlaczego kolarze jadący w stronę miasta, mając tak zacięte miny i wykrzywione bólem twarze. Przecież mnie się tak dobrze jedzie… Taaa… w jedną stronę, bo okazało się, że wieje bardzo mocny wiatr. Z powrotem niestety walka z wiatrem w twarz powodowała i u mnie grymas bólu na twarzy. Liczyłam jednak na to, że szybsza jazda z wiatrem zrekompensuje mi wolniejszą, choć mocniejszą jazdę pod wiatr.

Tak się właśnie stało. Wymarzona średnia na zawodach okazała się faktem. Kolejny raz duma mnie rozpierała.

Oczywiście do momentu, w którym trzeba było zejść z roweru i udać się na trasę biegową.

Trasa biegowa cudowna, malownicza i mega ciężka jak dla mnie. Chociaż Przemek mimo tego, że pokonał ją jakoś tak szybciutko, to też wspominał, że ciężko się tamtędy biegnie.

A biegnie się pomostem przez jezioro, w bardzo malowniczej scenerii, później przez park, gdzie trochę się przyspiesza z uwagi na ataki komarów, aż w końcu wbiega się do centrum i do pokonania jest dość stromy podbieg na sam koniec trasy.

Niestety mnie to wszystko pokonało, nie dałam rady biec ani nawet truchtać przez cały dystans 5,5 km. Musiałam co rusz przechodzić co marszu i modliłam się w duchu, żeby te 5 km już się skończyło.

Na końcu trasy biegowej oprócz mety, rzecz jasna, natknęłam się na Przemka z komórką, który nakręcił filmik z mojego kiepskiego biegu.

Filmik Przemka z mojego finiszu. Nie komentujemy techniki biegu, wyłącznie końcową radość z ukończonych zawodów.
Zdjęcie z profilu Lotto Triathlon Energy
Zdjęcie z profilu Lotto Triathlon Energy
Zdjęcie z profilu Lotto Triathlon Energy
Zdjęcie z profilu Lotto Triathlon Energy

I taki oto był finał mojego debiutu w triathlonie na dystansie 1/8 Iron Mana. Przede mną teraz już więcej możliwości startów w różnych miejscach, jednakże muszę sporo popracować nad sobą przez sezon jesienno-zimowy, żebym już jako-tako truchtem chociaż, ale bez przystanków była w stanie pokonać zakładany dystans biegowy.

Foto: Przemek Boruta
Foto: Przemek Boruta
Zdjęcie z profilu Lotto Triathlon Energy

I powiem Wam, że już zaczęłam treningi zarówno biegowe, jak i pływackie. Rower oczywiście też nie idzie w odstawkę.

Rok 2022 będzie rokiem biegania przede wszystkim. To taka zapowiedź na przyszłość.

Na koniec podziękowania dla wszystkich, którzy wierzyli, że mogę to zrobić. Dziękuję, to naprawdę pomaga.

I specjalne podziękowania dla Ani Kujawskiej za obecność na zawodach, to dla mnie zaszczyt mieć osobistego kibica. Dziękuję 🙂

Widzimy się za chwil kilka w kolejnej relacji z zawodów w Bydgoszczy.

P.S.1 Obrazek wyróżniający na początku tego wpisu pochodzi z: Leszek Prawie.PRO

P.S.2 Polecam filmik

i cały kanał Leszka, oczywiście.

OPÓŹNIONA RELACJA z TRI w Gdyni

czyli człowiek na kwarantannie nadrabiający zaległości w pisaniu

No wiem, wiem… nie dość, że długo nic nie było, to jak już za chwilę coś się pojawi, to jakieś zamierzchłe czasy.

W sumie, to może nie aż takie zamierzchłe, nieco ponad miesiąc opóźnienia, to wcale nie jest tak źle. W każdym bądź razie, mogło być znacznie gorzej.

A nam poszło lepiej 🙂

Zacznę jednak od początku, chociaż puentę już zdradziłam.

Piątkowe popołudnie, szybko z pracy do domu, bo trzeba zbierać się do Gdyni na start w Ironman 70.3.

Jak co roku bierzemy udział w sztafecie, w składzie niezmienionym od lat (dobra, z małą przerwą na rodzenie Jerza i zastępstwie biegowym Maćka, któremu z tego miejsca po raz kolejny podziękuję za udział).

Przygotowana do wyjazdu, zabieram dwa rowery tym razem, ale nie dlatego, żeby mieć jeden w zapasie, ale dlatego, że Przemek zostawił to swoje cudo u mnie na nieco dłuższy czas. a przecież sam także bierze udział w sprincie.

No to zapakowałam rowery na dach swojego auta oraz wszelkie potrzebne sprzęty do bagażnika, zabrałam Zezucha i ruszyłam na podbój Gdyni.

Jeden zawodnik, dwa rowery… ale kto bogatemu zabroni 😉

W drodze do Gdyni zabrałam również Babcię Dorotę, która przejmie opiekę nad Jerzem podczas naszych sportowych wyczynów.

Droga upłynęła dość szybko, bez żadnych przeszkód i większych korków. Całe szczęście, bo przed nami jeszcze wyprawa po pakiety i pozostawienie rowerów w strefie zmian. W tym roku zawody są specyficzne z uwagi na obostrzenia sanitarne związane z trwającą wciąż pandemią koronawirusa.

Dlatego też strefa zamian, jak i sam start wyglądał nieco odmiennie od tradycyjnego. Trzeba było się dostosować.

Zaraz po przyjeździe po dom, wypakowaniu rzeczy i pozostawieniu Zezola pod opieką Ani, kierownicę w renówce przejął Przemek i skierowaliśmy się do biura zawodów.

No i oczywiście co? Oczywiście zapomniałam wziąć ze sobą kasku, który pozostał spakowany w plecaku na górze. Szczęśliwie z własnego domu go wzięłam, a okazało się, że i Przemek również kasku nie zabrał.

Odmienna formuła startu, bezworkowa, wprowadziła trochę zamieszania albo ulegliśmy już rutynie. Zatem po małej rundzie wokół osiedla i powrocie do domu po zapomniane rzeczy, już na pełnym gazie pojechaliśmy w kierunku bulwarów.

Auto zaparkowaliśmy na płatnym parkingu niedaleko Opery (tak mi się wydaje) i pognaliśmy do biura zawodów po pakiety. Odebrać mógł je jedynie Przemek jako kapitan załogi.

Pakiety dość bogate zostały odebrane i dawaj z powrotem na parking, żeby przyszykować rowery i zaprowadzić je do strefy zmian czyli na Skwer Kościuszki.

Trochę żeśmy się nachodzili, ale udało nam się odstawić sprzęt na czas.

Maszyna Przemka na wieszaku, strefa zmian wieczorową porą.
Moja maszyna, jej debiutancki występ – strefa zmian wieczorową porą.

Po odstawieniu rowerów poszliśmy nieco spokojniejszym już krokiem do auta i wróciliśmy do domu.

Trzeba było jeszcze ustalić na spokojnie szczegóły co do jutrzejszego startu. Odmienna formuła sprawiła, że między startem Przemka i startem sztafety było sporo czasu. Pomysły na rozegranie tego logistycznie były różne, jednak wygrała opcja, że Przemek pójdzie sam na swój start, zostawi wszelkie rzeczy w depozycie (a miał ich sporo, bo to przecież dwa starty, dwie pianki, dwa czepki, dwie pary okularów i tylko jeden Przemek), ukończy swoje zawody w pięknym stylu i poczeka już na start sztafety w okolicach plaży.

Przemek gotowy do wyjścia na swój start.

Na szczęście pogoda dla sprinterów była bardzo łaskawa, słońce świeciło i nic nie zapowiadało tej ulewy, która spotkała nas dwie godziny później.

Przemek w strefie zmian w sobotę.

Poniżej kilka fajnych fotek ze startu Przemka na dystansie sprinterskim.

fot.Pawel Naskrent/maratomania.pl
fot.Piotr Naskrent/maratomania.pl
fot.Piotr Naskrent/maratomania.pl
fot.Pawel Naskrent/maratomania.pl

Przemek ukończył zawody w dobrym stylu, zresztą jak zwykle. Cały czas jestem pod wrażeniem jak można tak szybko pływać, no i biegać, bo z rowerem to aż tak bardzo nie odstaję 😉 Taki żarcik 🙂

W tym czasie Anusia i ja zbierałyśmy się na start. Na szczęście Ania zabrała ze sobą dwa parasole, bo chmury się zebrały i zaczęły swoja deszczową piosenkę.

W strugach deszczu, ale z czołem podniesionym kroczyłyśmy dumnie bulwarem, aby dostać się do strefy zmian i wystartować.

W tych pandemicznych warunkach wejście do strefy odbyło się punktualnie, a deszcz postanowił lać i lać, i lać. Lało do tego stopnia, że zanim wystartowałam byłam tak przemoczona jak Przemek po wyjściu z wody.

Tym razem strefa zmian była zorganizowana nieco inaczej…bardziej wzdłuż niż wszerz, co spowodowało, że wyjście z wody i dobieg do roweru był baaardzo długi.

Czekałyśmy troszkę na Przemka, który popłynął po raz drugi już ten dystans w dniu dzisiejszym, bardzo szybko, ale kurcz, który do złapał akurat na dobiegu spowodował, że nieco dłużej zajęła mu ta zmiana.

A deszcz lał i lał, i lał…

Ruszyłam i ja na swoją przygodę. Na nowym rowerze z innym osprzętem i co więcej, z innymi oponami, które dały mi większą stabilność i bezpieczeństwo na mokrej nawierzchni, starałam się jechać jak najszybciej się da w takich warunkach.

Szło mi dobrze, nie spaliłam się na starcie jak w zeszłym roku, miałam równy oddech przez całą trasę, a na koniec okazało się, że nie dałam z siebie 100%.

Nie dlatego, że miałam lenia czy coś w tym stylu. Dlatego, że akurat przyszło mi jechać za zawodniczką, która, wydawało mi się, była nieco wolniejsza ode mnie, a jednak nie na tyle ja byłam mocniejsza, żeby wyprzedzić ją w przepisowy sposób i nie narazić się na karę czasową czy po prostu nieuczciwie pojechać.

Myślę, że wyszedł tutaj jeszcze mój brak objeżdżenia na takich zawodach bez draftingu. Muszę lepiej oceniać sytuację i umieć się szybko zebrać, aby wyprzedzanie było sprawne i skuteczne.

Udało mi się bezpiecznie dojechać do mety, wyprzedziłam kilkoro zawodników, kilkoro zawodników wyprzedziło mnie, ale to absolutnie nie miało dla mnie znaczenia. Chciałam być lepsza od wersji siebie samej sprzed roku. Na szczęście się to udało.

Dobiegłam w tych niewygodnych do biegania kolarskich butach do Ani, przekazałam czipa i na trasę ruszyła Ona sama. A prędkość miała zawrotną. Patrzyliśmy z Przemkiem przez chwilę jak łyka kolejnych zawodników na początku biegowej trasy i co więcej, wcale nie zwolniła na kolejnych kilometrach.

To, co ta kobieta wyprawia podczas biegu… Szacun wielki.

Poniżej relacja foto z zawodów a na koniec jeszcze podam fajne zestawienie naszych wyników.

fot.Pawel Naskrent/maratomania.pl
fot.Pawel Naskrent/maratomania.pl
fot.Piotr Naskrent/maratomania.pl
Boricuk Tri Team czeka na swoją biegaczkę na mecie.
fot.Pawel Naskrent/maratomania.pl
fot.Pawel Naskrent/maratomania.pl
fot.Pawel Naskrent/maratomania.pl

Pływanie 2019 – 17min 20 sek
Pływanie 2020 – 16min 07 sek


Rower 2019 – 42min 49 sek
Rower 2020 – 41min 59 sek


Bieg 2019 – 25min 04 sek
Bieg 2020 – 24min 59 sek !!!


Ogólnie 2019 – 1h 28 min 46 sek
Ogólnie 2020 – 1h 27min 36 sek

Zatem podsumowując cały nasz występ:

z roku na rok jesteśmy coraz lepsi, coraz starsi, coraz mądrzejsi 😀

i nie wiem jak pozostałym, ale mnie coraz więcej sprawia to frajdy niż parcia na wyśrubowany wynik.

Letni Mors

czyli moje pierwsze pływanie w piance w morzu

Pływanie w morzu kojarzyło mi się do tej pory tylko z wakacjami i chlapaniem się wśród morskich fal, podskakiwaniem i machaniem rękoma i nogami przypominającymi styl żabki.

Oczywiście wszystko to było nieudolne i pozbawione jakiegokolwiek ładu i składu. Przecież podczas urlopowego wypoczynku nad morzem nikt nie będzie mierzył sobie czasu przepłyniętego w takim akwenie.

A jednak mnie się w końcu zdarzyło. Od dawna już zazdrościłam Przemkowi tego, że od czasu do czasu ubiera się w piankę i zasuwa na plażę dla triathlonistów. Też bym kiedyś tak chciała – rzuciłam sobie pod nosem.
Nadszedł dzień, kiedy moja zachcianka stała się faktem. Po udanych zawodach Enea Ironman 70.3 Gdynia w sobotę (to wydarzenie zostanie opisane niebawem) wybraliśmy się niejako w nagrodę, na pływanie w morzu właśnie w takiej konwencji jaką wcześniej opisałam.

Ależ byłam z siebie dumna i nadal jestem. Udało mi się przepłynąć w sumie około 400m w morzu kraulem, nie robiłam długich przerw między przepłyniętymi odcinkami i wyszłam tak naładowana pozytywną energią, że dobry nastrój trzymał mnie do dnia następnego.

Do sukcesu należy dołożyć również umiejętne przebranie się ze stroju do pływania w normalne ciuchy w środku samochodu. Dobrze, że to był spory wóz Przemka, ale pewnie w moim aucie też przyjdzie mi się kiedyś przebierać.

Na parkingu na Polance Redłowskiej zostawiliśmy autko, ubraliśmy się w pianki, zabraliśmy bojki i ruszyliśmy nad brzeg morza.

Było nawet trochę ludzi na samej plaży, ale są chyba przyzwyczajeni do widoków gości w piankach, bo jakoś nikt nie zwrócił na nas większej uwagi. Można było spokojnie pływać, bo amatorów kąpieli w tej temperaturze było niewielu. Dosłownie 2 osoby i my dwoje.

Plaża triathlonistów. To brzmi dumnie 😉

Dość daleko przed siebie można iść bezpiecznie, cały czas jest grunt pod nogami i to nawet niezbyt głęboko. To dawało mi poczucie bezpieczeństwa, tym bardziej, że Przemek pływał po tej samej linii, tylko nieco szybciej. Dodatkowo bojka, która była uwiązana do mojego pasa, również spełniała swoje zadanie, dając mi komfort spokojnej głowy.

A jeśli chodzi o głowę, to przetestowaliśmy patent na zanurzenie głowy w zimnej wodzie. Jakiś czas temu kupiliśmy czepki neoprenowe. Dają naprawdę dobry komfort cieplny a założenie na niego czepka silikonowego, spełniło swoje zadanie. Można tak startować na zawodach.

Wyglądamy jak bobasy, prawda?

Jeszcze filmik z mojego pierwszego pływania w morzu. Filmik nie stanowi całości pływania, ale taką małą zajawkę, która została nagrana już po całym treningu.

Błędów w technice nie komentujemy, sama je widzę 😛

Relacja z Lotto Triathlon Energy Chełmża

czyli najlepszy support na świecie 😉

Już niedługo w tym miejscu pojawi się relacja zdjęciowo-filmowa z zawodów triathlonowych w Chełmży z udziałem Przemka.

Ja występuję tym razem jako support, jak również jako logistyczne zaplecze oraz serwisant roweru.
Chwila cierpliwości i będzie można poczytać o tym wydarzeniu, które poprzedziła jazda w Prawie.PRO tourze, które zostało opisane we wcześniejszym wpisie.

Materiał filmowy zmontowany, zdjęcia też się znajdą jak dobrze poszukam 😉
Kilka słów o tym, co i jak było na tym triathlonie w Chełmży.

Atmosfera zawodów udzielała się nam już parę dni wcześniej niż dzień startu. Przemek przyjechał do mnie z rowerem na dachu i z kilkoma drobiazgami potrzebnymi na zawodach i zatargaliśmy to późnym wieczorem do mojego mieszkania. Jego wysokość Canyon zajął miejsce na stojaku obok mojego dumnego Scotta. Chłopaki chyba dość dobrze się dogadywali, bo nie słyszałam żadnych zgrzytów.

Rowery dwa
Ułacha, rowery dwa…


Jak przystało na poważny i najlepszy support na świecie, zabrałam się za serwis roweru, żeby na dzień zawodów był w pełni przygotowany. Czyszczenie napędu, oliwka na łańcuch, ogólne dobre wrażenie i można uznać maszynę za gotową.

Plan był taki, że w dzień zawodów, czyli w niedzielę, przyjadę po Przemka z jego rowerem i niezbędnymi rzeczami i stamtąd pojedziemy do Chełmży spełniać się sportowo.
Plan świetny i wykonany w 100%. Nawet udało mi się jakimś cudem wpakować ten rower na bagażnik dachowy, bo mimo tego, że rower waży tyle do kilka kilogramów mąki, to jest strasznie niewygodny do podnoszenia i wkładania w przeznaczone do tego prowadnice.
Właśnie wtedy postanowiłam zakupić sobie stołek, bo mój wzrost nie pozwala na komfortowe pakowanie takiego sprzętu.

Wyposażeni w wodę do picia i banany ruszyliśmy na sportową przygodę.
A upał miał być dość spory i już z samego rana odczuwalny.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że będę się zmagać z tym słońcem nieco dłużej niż się spodziewałam 😉

Przemek przed startem
Borucik jakby przygotowany.

Zajechaliśmy na upatrzony przeze mnie dzień wcześniej parking, na szczęście znalazło się jeszcze miejsce dla nas. Tam ogarnęliśmy wszystko co trzeba i poszliśmy do biura zawodów, które znajdowało się na Rynku.

Rynek
Jeszcze pusta strefa zmian.
Strefa zmian
Wszystkie szczegóły są ważne, rozmyślania nad logistyką startu.

Pakiet odebrany, rower i kask oklejone numerami, rzeczy potrzebne zostawione w strefie zmian. Zabraliśmy piankę i poszliśmy nad jezioro, wszak tam będzie start.

W piance
Precyzja – jak w zegarku.

Samo jezioro i okolica zrobiły na nas wrażenie. Wiedziałam, że chcę wziąć udział w tym wydarzeniu w przyszłym roku. Zresztą sami to zobaczycie na filmiku, który poniżej zamieszczam.

Razem

Sam start następował z wody, do bojki startowej należało dopłynąć jakieś 100 metrów, co z jednej strony wydłuża dystans pływacki, ale z drugiej pozwala już nieco się rozgrzać.

W świetnych bitach muzyki, zawodnicy ruszyli przez te odmęty w stronę kolejnych bojek i za kilkanaście minut pierwszy zawodnik pojawił się na „wyjściu z wody”. Niedługo po nim pojawił się Przemek, przybiliśmy piątkę i pobiegł po, sławnych już w serii Lotto Triathlon Energy, schodach do strefy zmian.

Schody
Schody, schody, schody, schody…jak z filmu Halo Szpicbródka.

Ja w tym czasie przeszłam spokojnym krokiem na Rynek, bo niestety nie mogłam być wszędzie więc startu rowerowego nie uwieczniłam na filmach ani zdjęciach.

Czekałam na Przemka na wybiegu ze strefy, widziałam jak wprowadza rower na swoje miejsce po przejechaniu dystansu 22km.
Jeszcze chwila i będzie przebiegał obok mnie i to już mam nagrane 🙂

Do przebiegnięcia miał 5 km i oczywiście zrobił to, a ja dzielnie czekałam na mecie, chcąc to uwiecznić, ale było tak gorąco, że kamera mi się w rękach zagotowała i odmówiła posłuszeństwa. Trudno, pozostają tylko zdjęcia zrobione przez fotografów na miejscu.

Zdjęcie wykonał Pan Fotograf.

Przemek ukończył kolejne zawody i oboje zmęczeni, ale zadowoleni powróciliśmy na wieś.

Borucik Tri Team
Borucik Tri Team w 2/3 składu.

Prawie.Pro Tour

czyli jadę z Leszkiem w Chełmży

https://www.facebook.com/events/3298667116859858/

Obraz może zawierać: co najmniej jedna osoba i na zewnątrz, tekst „Prawie .PRO PROI CHEŁMŻA 15SIERPNIA 2020 RYNEK, RYNEK,17:0 17:00 LOTTO ATHL ENERGY ENERGY IMPREZTRIATHLONOWYCH A" WSPÓŁORGANIZATOR CHEŁMŻA”

Dzisiaj o godzinie 17:00 w Chełmży wystartuje Prawie.Pro Tour, którego organizatorem jest Leszek Prawie.Pro.

Trasa wiedzie drogami niedaleko Chełmży, w której to w dniu jutrzejszym odbędą się zawody triathlonowe na różnych dystansach.

Nasz tour będzie wiódł właśnie trasą kolarską 1/8 IM czyli przejedziemy 23km po płaskiej trasie w tempie coffee ride.

Relacja z całej imprezy dzisiejszej i jutrzejszej już wkrótce w tym miejscu.

Tadammmm!!!

I oto jest relacja z pierwszego mojego i pierwszego w ogóle Prawie.PRO Tour z Leszkiem 🙂
Zbiórka kolarzy chcących przejechać się trasą kolarską zawodów 1/8 IM w Chełmży miała mieć miejsce o godzinie 17:00 na rynku w tejże miejscowości.

Zapakowałam swój rower na stelaż na dachu samochodu, wzbudzając nieco większe niż zwykle emocje wśród sąsiadów na parkingu, a to dlatego, gdyż mój bolid za żadną namową i za żadne skarby świata nie zamierzał zmieścić swoich kółek w przygotowane pod nie prowadnice.
Przez to wywołał u mnie serię sapania połączonego ze słownictwem nieco tylko niecenzuralnym, jednakże widać było wzburzenie emocjonalne. We mnie, rzecz jasna.
Rower natomiast, jak przystało na jednostkę niezbyt zgodnie funkcjonującą z właścicielem, stawiał opór niegodny rowerowi aero.

Teraz tak sobie myślę, że niesłuszne miałam do niego pretensje, bo przecież rower mój nie jest rodem z aero…bików. To zwykły rower szosowy więc o co pretensje?

Dlatego wróćmy może do głównego tematu tego wpisu a mianowicie jak to było na tym prawie.pro tourze.

Dojechałam do Chełmży z odpowiednim czasowym wyprzedzeniem. Wyprzedzenie czasowe sięgnęło nawet 1 h, ale przynajmniej miałam pewność, że się nie spóźnię.
Wyjęłam nawet kamerkę, którą skrzętnie przygotowałam na tę okoliczność, żeby uwiecznić takie wydarzenie.
Na miejscu okazało się, że nasz przejazd będzie również obfotografowany i to bardziej profesjonalnie niż moje filmowanie więc tutaj posłużę się kilkoma zdjęciami z fejsbuka.

Zbiórka na rynku w Chełmży przed objazdem trasy. Prawie.PRO Tour. fot. Michał Chwieduk / Energy Events
Wytknięty jęzor  świadczy wyłącznie o wielkim zadowoleniu z coffee ride. Fot, Michał Chwieduk / Energy Events

Jak widać na powyższym zdjęciu, jestem ubrana adekwatnie do tematu touru a mój wywalony jęzor to efekt zadowolenia i niesamowitego przykładania się do poprawnej jazdy w peletonie. Niczym dziecko skupione na czynności… Poniosło mnie? 😛

Podczas przejazdu przez miasto Chełmża mieliśmy okazję zapoznać się z wszelkim rodzajem nawierzchni jaka może znajdować się na ulicach tego małego miasteczka. Od kostki brukowej, zupełnie niepodobnej do tej w Gdyni, po równiutki asfalcik na obrzeżach miasta. Dobrze, że ten drugi występował jednak w przewadze na tej trasie, bo mogłoby być ciężko podczas zawodów rozwinąć satysfakcjonującą prędkość.

Zrobiliśmy sobie jeszcze postój obok figurki we wsi Dubielno, w której to znajdował się nawrót na tym dystansie. Chwila na odsapnięcie, chociaż prędkości rozwijane przez grupę nie były za wielkie, bo taka była też konwencja tego przejazdu, łyk wody z bidonu, rozmowy na tematy różne i powrót do Chełmży.

Za chwil parę dodam jeszcze link do YT, na którym zamieszczony zostanie filmik z przejazdu.

Można śmiało przewinąć do przodu 😉 trochę za długi mi wyszedł, ale się poprawię następnym razem

Dodam tylko, że cały tour zrobił na mnie niesamowicie pozytywne wrażenie. Poznałam kilka osób tak samo jak ja zakręconych na punkcie roweru i triathlonu, nawet osoby, którym dzięki tej aktywności udało się wygrać nierówną walkę z nadwagą.

Wielkie podziękowania dla Kasi i Asi, które jechały ze mną, za przemiłą rozmowę i dodanie wiary, że w przyszłym roku dystans 1/8 IM na zawodach w Chełmży powinien stać się moim udziałem również.
A o tym co jeszcze się wydarzyło dzień później i czy na pewno będę brać udział za rok o tej porze w Chełmży… w następnym wpisie.

Open WATER

czyli rozpoczynamy sezon na misia

Bałagan… i jego twórca.

Pogoda dzisiaj dopisała, wczoraj zresztą też, dlatego żal byłoby nie skorzystać z takiej aury i nie rozpocząć wytęsknionego sezonu pływania w wodach otwartych. Wszak płytki zbiornik szybciej się nagrzewa 😀

No jak zwykle wszędzie mnie pełno. A miałam tylko popływać w stawie.

Liczyłam właśnie na to, że woda nie urwie mi stóp i głowa mi nie eksploduje z zimna, jak ją zanurzę w toń i się nie przeliczyłam. Słońce zrobiło swoje, wszystkie części ciała mam na miejscu.

Zdjęcie „po” na potwierdzenie, że nic nie zostało urwane.

Jakiś czas temu, jeszcze przed zarazą, udało mi się kupić z ogromnej przeceny piankę Nabaiji, co to miała dawać dość sporą wyporność dla nóg i ogólnie miała się nadawać dla osób niezbyt pewnie czujących się w otwartej wodzie.
Czy należę do tej grupy, to nie do końca stwierdzone, ale z pewnością wyporność dolnej części ciała zdecydowanie mi się przyda.
Pianka była jako jedyna dostępna, ale w rozmiarze, który dla mnie powinien być w sam raz. Przynajmniej taką miałam nadzieję.

Dzisiaj nastąpił ten dzień, w którym piankę ową postanowiłam sprawdzić. Przede wszystkim czy się w nią nadal mieszczę i jak mi się w niej będzie pływało.

Proces ubierania trwał nieskończenie długo…

10 minut później…

Się wbiłam w tę piankę… w końcu.

Teraz reszta ekwipunku i można wchodzić do wody.

Te zmarszczki na czole, to nie zdziwienie. Może za mały czepek?

Z bojką u pasa usiadłam na drabince i przeprowadzałam proces adaptacji. Nie, no przecież morsem się jest na zawsze więc temperatura wody nie okazała się zbyt niska. Można śmiało nawet zanurzać głowę i próbować pływać kraulem.

Piszę „próbować”, bo jak zwykle na początku jestem cała dzika i nie umiem się skupić na żadnej rzeczy podczas pływania. Dobrze, że chociaż pamiętam o braniu oddechu.

A nogi faktycznie jakby mi ktoś unosił, pianka niesamowicie ciągnie je do góry, tyłek nie tonie, nic tylko bić rekordy.

Ale to chyba nie ja albo jeszcze nie ten czas. Zmęczyłam się już na pierwszych 25 metrach, pounosiłam się nieco na wodzie, co by oddech uspokoić i wróciłam do brzegu. Zrobiłam takie 3 wypady do wysokości trzcin i nazad i zakończyłam swoje tegoroczne pierwsze pływanie.

Podsumowując jednym zdaniem:
ubierałam się w te wszystkie gadżety dłużej niż pływałam.

I drugie zdanie:
to dopiero początek, który bardzo mi się podobał.

I jeszcze test nowego żelu. Czy żołądek wytrzyma? Jak to zniesie? O tym dowiedzą się państwo w następnym odcinku.

trudny Czas epidemii

czyli czas na wirtualny świat trenażera

Się porobiło… i chociaż początki były trudne, to z Bożą pomocą doszłam do siebie i jedynie słusznych wniosków, że czas trudny cholernie, ale zamartwianie się będzie moją totalną porażką.

Wyjścia były dwa. Albo siadam na fotel i ubieram kapcie zamartwiając się tak długo, aż depresja nie pozostawi mi żadnego wyboru i żadnego ratunku już nie będzie, albo siadam na rower w domu, spaceruję z Zeziem, truchtam troszkę dla higieny mózgu i ćwiczę pływanie na sucho, gdzie w sukurs przyszły zakupione kilka lat temu gumy treningowe.

Na szczęście świat zwifta odkryłam już kilka lat (może coś koło dwóch) temu i zdawałam sobie sprawę jakie możliwości i korzyści przedstawia. Dlatego długo się nie zastanawiałam nad wyborem opcji. Oczywiście druga więc z radością zaczęłam kręcenie w domu.

Trening na trenażerze towarzyszył mi znacznie wcześniej, podczas późnej jesieni i zimy, gdzie na szosę nie było już szans i aktywność rowerowa na zewnątrz ograniczała się jedynie do dojazdów do i z pracy.

Do tej pory robiłam tylko jazdy we własnym tempie bez planu treningowego albo właśnie ściśle realizowałam wybrany wcześniej treningowy plan. Brakowało mi odwagi na jazdę w grupie, że o udziale w wyścigach nie wspomnę. Aż tu nagle pomyślałam, że w zasadzie co mi szkodzi wziąć udział w tzw. coffee ride?

Jak pomyślałam, tak uczyniłam. Zapisałam się na event Stage 1 – Women’s Ride – Tour of Watopia i wzięłam w nim udział.
Nie był to wyścig, na to nie miałam jeszcze ani ochoty, ani odwagi. Bardziej odwagi jednak. Jechało się w grupie, która była zróżnicowana. Jak sam tytuł eventu wskazuje, brały w tym udział wyłącznie kobiety. Mocniejsze panie wyrwały do przodu i oczywiście były poza moim zasięgiem, ale znalazłam swoje tempo i nawet załapałam się do jakiejś małej grupki i korzystałam z koła koleżanek. Często jednak dawałam zmiany i nawet prędkość za bardzo nie odstawała.

Kolejne jazdy z cyklu Tour of Watopia także padły moim udziałem, a były na tyle fajne dodatkowo, że punkty doświadczenia naliczały się podwójnie a na koniec dostawało się wirtualną koszulkę tego turu.

Stage 1
Stage 2

Tak mi się spodobała taka wspólna jazda, że bardzo chciałam ukończyć cały Tour of Watopia, na który składało się 5 jazd z czego jedna była wyłącznie górskim odcinkiem. Zniszczyła mnie na kilka dni, ale warto było.

Stage3
Stage 4
Stage 5

Kilka obrazków z powyższego wydarzenia. Dzięki tym jazdom nabrałam pewności siebie, pewności, że jednak nadaję się na kolarza, co prawda tylko w kategorii D (czyli najsłabszej), ale daję radę i nie przyjeżdżam nawet ostatnia.

Pomiędzy jazdami Tour of Watopia znalazłam jeszcze różne eventy, ale jeden pochłonął mnie bez reszty. To piątkowe spotkania treningowe organizowane na Zwift przez… Jana Frodeno, pod nazwą FrodissimoFriday. Osobom, które orientują się co nieco w triathlonie, tego gościa przedstawiać nie trzeba. Jazda z mistrzem świata z Kona, mistrzem olimpijskim i ogólnie według mnie z najlepszym triathlonistą ostatnich czasów, to była dla mnie radocha ogromna. Cieszyłam się jak dziecko na myśl, że te treningi będą odbywały się co tydzień. I nic nie szkodzi, że nie daję rady zrobić rozpisanego treningu do końca. Ważne było dla mnie, że mogę z ludźmi z całego świata brać udział w tym samym czasie we wspólnej jeździe.

FrodissimoFriday

Do dnia dzisiejszego włącznie mam na koncie parę więcej eventów, w tym nawet jakieś wyścigi. Oczywiście nie zajmuję w nich znaczących miejsc, raczej przyjeżdżam na metę bliżej końca stawki, ale za to daję z siebie wszystko. Każda z tych jazd sprawia, że czuję się coraz mocniejsza i zaczyna być widać efekty tych treningów. Staram się jeździć na zwifcie codziennie, bo nie dość, że sprawia mi to frajdę i pozwala wyczyścić głowę z problemów, to jeszcze poprawia mi się kondycja, stan zdrowia i, miejmy nadzieję, odporność.

Tak sobie myślę, że z uwagi na nieco uboższe aktywności w tym czasie, będę wrzucać krótkie zajawki ze zwiftowych atrakcji, w której dzisiaj nawet miałam okazję wziąć udział. Ale o tym napiszę w następnym odcinku.

Szczegółów kilka

czyli biorę udział w zawodach

W poprzednim wpisie obiecałam, że podam zarówno ogólny zarys moich zamiarów sportowych na nadchodzący rok, jak również bardziej szczegółowe informacje.

Jak wspomniałam również, kilka imprez już się odbyło. O nich też napiszę osobne notki.

Początek roku zaczął się zacnie i zgodnie z zamierzeniami. Park Run w dniu 04.01.2020r. w moim wykonaniu nr 13, wcale nie okazał się pechowym, bo go ukończyłam bez żadnej kontuzji.

Zaraz dwa dni później parkrunowy Bieg Trzech Króli, zorganizowany zupełnie spontanicznie przez Pana Janusza. Trasa znana, ludzi sporo, korona na głowie i kolejne 5 km za mną.

11.01.2020 pod tą datą Bieg dla WOŚP – 5km trasa po parku na Bydgoskim Przedmieściu, spotkanie z koleżanką poznaną rok temu właśnie na tym biegu, wywiad dla radia, który jednak nie był wystarczająco porywający, bo nie został odtworzony w eterze i milion dobrej energii – to zdobycze z tego dnia.

18.01.2020, 25.01.2020, 01.02.2020, 08.02.2020 ładnie pobiegane na park runach. Z uwagi na wycinkę drzew, trasa była zmieniona, ale to nawet fajnie wyszło.

Najlepszy biegowy duet ever.

I hicior ogromny w dniu 09.02.2020 – Maraton Zumby dla Zwierzaków. Oj…działo się…pełna sala spożywczaka, na której to w dzikich podskokach szalało sporo mieszkańców Torunia i nie tylko.

Tydzień później tj. 16.02.2020r. w Gdyni rozpoczęłam pierwszy z czterech biegów zaliczanych do Grand Prix Gdyni – Bieg Urodzinowy. Bieg w odsłonie 5 kilometrowej organizowany był po raz pierwszy w tym cyklu, dlatego dla mnie był w dwójnasób szczególny. Po pierwsze to moje pierwsze w życiu bieganie w Gdyni, z owianym sławą podbiegiem na Świętojańskiej, po drugie bieg w odsłonie 5 kilometrowej organizowany był po raz pierwszy w tym cyklu. O tym jak mi poszło i co takiego się wydarzyło przeczytanie w osobnym wpisie.

Kamisia, wybacz, ale to zdjęcie jest mega 😀

Kolejny tydzień, kolejny bieg. Tym razem coś dla słodkożerców i pączkożerców, do których niewątpliwie się zaliczam. Pączek Run w Łodzi organizowany przez Runoholica. Ten bieg również przejdzie do historii jako jeden z cięższych, ale jednocześnie jeden z najsłodszych medali jakie otrzymałam.

Fot. Ania Wasilewska. Finisz Pączek Run 2020

I powoli zbliżam się do końca opisywania zawodów, które są w planach, a które się już odbyło.

Dzisiejszy Bieg Tropem Wilczym ku czci Żołnierzy Wyklętych. To mój trzeci bieg w tym cyklu. Wspomnę tylko, że 3 lata temu, właśnie ten bieg był dla mnie pierwszym w życiu biegiem po medal. Zorganizowany we Włocławku na tej symbolicznej trasie 1963m uświadomił mi wtedy jak baaardzo długa droga przede mną, żeby stać się biegaczem i nie był ostatnim zawodnikiem w stawce. Dlatego co roku zamierzam brać w nim udział właśnie na tym dystansie, mimo tego, że w Toruniu zorganizowano biegi również na 5 i 10km.

Jeszcze przed biegiem na symbolicznym dystansie 1963m.

Teraz już bez historii i bez większej rozpiski.

8.03.2020 – Bieg tylko dla kobiet (chociaż raz na pewno będę szybsza od Przemka)

28.03.2020 Wirtualny Bieg Ku Czci Żelków – bieg organizowany przez BBKTS Marcin Wąsik. Wszyscy, którzy mnie znając wiedzą jakim uczuciem darzę te miękkie, galaretowate istoty 😛

26.04.2020 – Bydgoski Bieg po Oddech – Myślęcinek. W tym biegu wystartuję razem z Zezolem.

03.05.2020 – Wings For Life World Run w Poznaniu. Tego biegu znawcom tematu przedstawiać bliżej nie trzeba. A dla tych, co nie znają, będzie oczywiście osobna notka. Zapowiada się potężna biegowa impreza.

10.05.2020 – biegowa rozterka. Zapisałam się na dwa wydarzenia, ważne dla mnie jednakowo. Będzie trzeba coś wybrać. Jedno to Bieg Europejski w Gdyni zaliczany do Grand Prix, a drugie to Run Toruń.
Co wybiorę? Tego jeszcze nie wiem, chociaż bliższa jestem jednak wyjazdu do Gdyni. A dlaczego tak, napiszę nieco później.

24.05.2020 – Gdynia – pierwsze kolarskie wydarzenie w tym roku. Gran Fondo na dystansie 80km. Będę jechać z Przemkiem, mam nadzieję, że przeżyję ten wyścig i będzie mi dane wziąć udział w kolejnym sportowym iwencie.

27.06.2020 – kolejny z biegów Grand Prix Gdyni – Bieg Świętojański.

04.07.2020 – bardzo ważna data w kalendarzu – Bydgoszcz TRYathlon. Pierwszy triathlon w tym roku na dystansie nieco dłuższym nie zeszłoroczna Blachownia. I chociaż jest to wersja dla początkujących swoją przygodę z TRI, to ja i tak będę się mocno stresować. Na szczęście swoje umiejętności będzie sprawdzał też Przemek, ale na nieco dłuższym dystansie. Obiecuję, że relacja z tego wydarzenia będzie obszerna i okraszona bogatym materiałem foto-video.

11.07.2020 – kolejny bieg w Łodzi po Koronę Łasucha. Bliższe dane nieco później, jak sama będę miała wiedzę co i jak.

26.07.2020 – Triathlon w Blachowni na dystansie supersprinterskim, odsłona druga w moim wykonaniu.

01.08.2020 – sztafeta triahlonowa w Gdyni. To już stały punkt programu, taka nowa, świecka tradycja. Biorę udział w zmianie drugiej – rower.

Również w sierpniu, ale nie znam jeszcze dokładnej daty więc nie wie czy nie pokryje się to ze startem w Gdyni – Nocny Bieg Kopernika. Impreza bardzo sympatyczna, chętnie bym wzięła w niej udział. Co życie przyniesie – zobaczymy.

We wrześniu Walkaton – bardzo sympatyczny marsz z kijkami na dystansie około 7km.

Wrzesień nie odpuszcza i zaplanowany w tym miesiącu jest Bieg Wałem Wiślanym. Mam do niego ogromny sentyment więc będę chciała wziąć w nim udział. Liczę na obecność Kamili.

03.10.2020 – trzecia odsłona biegu po Koronę Łasucha w Łodzi z Dominikiem.

11.10.2020 – Bydgoski Półmaraton i Bieg na 5km – ja oczywiście na tym drugim dystansie. Liczę na nową życiówkę, bo to bardzo szybka trasa.

08.11.2020 – Bieg Niepodległości w Gdyni – ostatni medal do kolekcji Grand Prix – jestem zapisana na 5km trasę. Dodam, że medale ze wszystkich biegów stanowią puzzle, z których powstaje jeden wielki medal. Dlatego tak trudno mi zrezygnować ze startu w Biegu Europejskim. No bo jak będzie wyglądała całość bez jednego elementu? To już raczej nie będzie całość.

I już jako ostatni bieg – Festiwal Biegów Świętych Mikołajów – tutaj planuję debiut na dystansie 10km. Mam zamiar startować z Kamisią. Zobaczymy jak nam to wyjdzie.

Pomiędzy wolnymi od powyższych sobotami, zamierzam brać udział w park runach w większości w Toruniu. Być może zdecyduję się na jakiś bieg w innym miejscu, np. w… Gdyni.

Jeszcze tylko wstawię kilka fotek i będzie można publikować 😀

P.S. Już nie szukam innych zdjęć, bo za chwilę w tym wpisie będę musiała zamieścić kolejna relację z dzisiejszej imprezy.