czyli czas na wirtualny świat trenażera
Się porobiło… i chociaż początki były trudne, to z Bożą pomocą doszłam do siebie i jedynie słusznych wniosków, że czas trudny cholernie, ale zamartwianie się będzie moją totalną porażką.
Wyjścia były dwa. Albo siadam na fotel i ubieram kapcie zamartwiając się tak długo, aż depresja nie pozostawi mi żadnego wyboru i żadnego ratunku już nie będzie, albo siadam na rower w domu, spaceruję z Zeziem, truchtam troszkę dla higieny mózgu i ćwiczę pływanie na sucho, gdzie w sukurs przyszły zakupione kilka lat temu gumy treningowe.
Na szczęście świat zwifta odkryłam już kilka lat (może coś koło dwóch) temu i zdawałam sobie sprawę jakie możliwości i korzyści przedstawia. Dlatego długo się nie zastanawiałam nad wyborem opcji. Oczywiście druga więc z radością zaczęłam kręcenie w domu.
Trening na trenażerze towarzyszył mi znacznie wcześniej, podczas późnej jesieni i zimy, gdzie na szosę nie było już szans i aktywność rowerowa na zewnątrz ograniczała się jedynie do dojazdów do i z pracy.
Do tej pory robiłam tylko jazdy we własnym tempie bez planu treningowego albo właśnie ściśle realizowałam wybrany wcześniej treningowy plan. Brakowało mi odwagi na jazdę w grupie, że o udziale w wyścigach nie wspomnę. Aż tu nagle pomyślałam, że w zasadzie co mi szkodzi wziąć udział w tzw. coffee ride?
Jak pomyślałam, tak uczyniłam. Zapisałam się na event Stage 1 – Women’s Ride – Tour of Watopia i wzięłam w nim udział.
Nie był to wyścig, na to nie miałam jeszcze ani ochoty, ani odwagi. Bardziej odwagi jednak. Jechało się w grupie, która była zróżnicowana. Jak sam tytuł eventu wskazuje, brały w tym udział wyłącznie kobiety. Mocniejsze panie wyrwały do przodu i oczywiście były poza moim zasięgiem, ale znalazłam swoje tempo i nawet załapałam się do jakiejś małej grupki i korzystałam z koła koleżanek. Często jednak dawałam zmiany i nawet prędkość za bardzo nie odstawała.
Kolejne jazdy z cyklu Tour of Watopia także padły moim udziałem, a były na tyle fajne dodatkowo, że punkty doświadczenia naliczały się podwójnie a na koniec dostawało się wirtualną koszulkę tego turu.
Tak mi się spodobała taka wspólna jazda, że bardzo chciałam ukończyć cały Tour of Watopia, na który składało się 5 jazd z czego jedna była wyłącznie górskim odcinkiem. Zniszczyła mnie na kilka dni, ale warto było.
Kilka obrazków z powyższego wydarzenia. Dzięki tym jazdom nabrałam pewności siebie, pewności, że jednak nadaję się na kolarza, co prawda tylko w kategorii D (czyli najsłabszej), ale daję radę i nie przyjeżdżam nawet ostatnia.
Pomiędzy jazdami Tour of Watopia znalazłam jeszcze różne eventy, ale jeden pochłonął mnie bez reszty. To piątkowe spotkania treningowe organizowane na Zwift przez… Jana Frodeno, pod nazwą FrodissimoFriday. Osobom, które orientują się co nieco w triathlonie, tego gościa przedstawiać nie trzeba. Jazda z mistrzem świata z Kona, mistrzem olimpijskim i ogólnie według mnie z najlepszym triathlonistą ostatnich czasów, to była dla mnie radocha ogromna. Cieszyłam się jak dziecko na myśl, że te treningi będą odbywały się co tydzień. I nic nie szkodzi, że nie daję rady zrobić rozpisanego treningu do końca. Ważne było dla mnie, że mogę z ludźmi z całego świata brać udział w tym samym czasie we wspólnej jeździe.
Do dnia dzisiejszego włącznie mam na koncie parę więcej eventów, w tym nawet jakieś wyścigi. Oczywiście nie zajmuję w nich znaczących miejsc, raczej przyjeżdżam na metę bliżej końca stawki, ale za to daję z siebie wszystko. Każda z tych jazd sprawia, że czuję się coraz mocniejsza i zaczyna być widać efekty tych treningów. Staram się jeździć na zwifcie codziennie, bo nie dość, że sprawia mi to frajdę i pozwala wyczyścić głowę z problemów, to jeszcze poprawia mi się kondycja, stan zdrowia i, miejmy nadzieję, odporność.
Tak sobie myślę, że z uwagi na nieco uboższe aktywności w tym czasie, będę wrzucać krótkie zajawki ze zwiftowych atrakcji, w której dzisiaj nawet miałam okazję wziąć udział. Ale o tym napiszę w następnym odcinku.