CZŁOWIEK NA KWARANTANNIE

czyli co robić, żeby nie zwariować

Zatem i mnie dopadła kwarantanna, czasy takie teraz ciężkie.

Dla jednych zdrowotnie obciążające, dla innych problem z pracą, dla jeszcze innych kłopot mentalny powodujący strach i paraliż.
Na moje szczęście, żadna z powyższych spraw nie dotknęła mnie osobiście, chociaż nie powiem, nerwy czasem były.

Były nerwy kiedy to okazało się, że moje wyniki z wymazu gdzieś tam idą pieszo, bo zostały wysłane do innego laboratorium z uwagi na ogromne obciążenie miejscowych.

Wszyscy z mojej firmy już znali wyniki, pozytywne czy negatywne, ale wiedzieli na czym stoją. A ja czekałam i czekałam, aż w końcu po interwencjach pokazały się na stronie pacjenta.

Wynik negatywny, ufff… ale i tak zostaję w domu na 10 dni z uwagi na stały kontakt z jedną z „pozytywnych” osób.

Co zrobić, mus to mus. Musiałam zapewnić opiekę nad Zeziem, bo przecież nie będzie mi wolno wystawić nosa z domu. Zawiozłam go więc na wieś do Retta i Frotki i, jak się później okazało, do Lusi.

Zezio wparował do domu do swoich psich przyjaciół i nawet się za mną nie obejrzał. To nastawiło mnie nieco bardziej optymistycznie, bo wiedziałam, że opiekę będzie tam miał najlepszą na świecie i wcale tęsknić nie będzie.

Jerzu z nie lada obstawą.

Co innego ja. Już pierwszego wieczora nie umiałam sobie znaleźć miejsca, brakowało mi bałaganu w psich zabawkach, dosłownie wszystkiego co wnosi w moje życie ten psiak.

Musiałam jednak stanąć na wysokości zadania i nie dać się żadnym smutnym nastrojom. Zezol jest zaopiekowany a ja mam tylko przetrzymać tych kilka dni.

W dodatku dostawa pudełkowego jedzenia w tych warunkach okazała się strzałem w dziesiątkę. Nie musiałam martwić się o robienie zakupów. Wszak wszystkie potrzebne posiłki lądują pod moimi drzwiami od 3 lat.

A i tutaj spotkała mnie niemała niespodzianka. Jak tylko osoby z „mojego podwórka” bliższego i tego dalszego dowiedziały się o moim lockdownie, zaoferowały swoją pomoc w robieniu zakupów czy w czym tam bym potrzebowała.

To było dla mnie niesamowite, bo właśnie w tych chwilach okazuje się na co stać ludzi wokół. Pomimo tego, że mogłam być potencjalnym zagrożeniem dla ich zdrowia, zdecydowali się na zrobienie mi zakupów i wyrazili gotowość do świadczenia mi pomocy.

I wiecie co? Dostałam wsparcie nawet od osób, od których bym się tego nie spodziewała. To bardzo budujące i świadczące o tym, że nie należy oceniać nikogo, dosłownie nikogo.

W dodatku spotkała mnie jednego dnia mega niespodzianka. Domofon zadzwonił i okazało się, że pod drzwiami znalazła się Kamisia, która wpakowała mi w ręce torbę mówiąc:
„przyniosłam Ci zakupy, nie będziesz przecież siedzieć na chacie bez lodów!”
Jak szybko się pojawiła, tak szybko zniknęła zostawiając mnie z torbą przepysznych i „zdrowych” produktów.

Wszystko co lubię 😉

To tyle jeśli chodzi o takie bardziej poważne przemyślenia z mojej strony, mam ich jeszcze wiele, ale nie wiem czy w tym wpisie i czy w ogóle, ujrzą dzienne światło.

Wracając do lockdownu to miałam przed sobą kilka długich dni bez możliwości aktywnego spędzenia czasu na zewnątrz. Biorąc pod uwagę fakt, że od kilku lat codziennie spaceruję dość sporo oraz robię dodatkowe rzeczy typu jazda rowerem czy bieganie (o pływaniu nie wspominam, bo i tak baseny zamknięte), to zamknięcie się w przysłowiowych 4 ścianach, było nie lada wyzwaniem.

Na szczęście mam trenażer, mam dostęp do zwifta, zatem chociaż w sferze kolarstwa nie pozostanę bez treningu.

Codziennie szukałam grupowych jazd na zwifcie i codziennie brałam w nich udział. Bywało różnie, bo czasem coffee ride okazywał się dla mnie mega mocnym treningiem. Ale podobno taki sposób treningu najlepszy, żeby na wiosnę znów nie dać się urwać z koła kolegom na „Szosowej środzie” 😉

Nie zwracamy uwagi na bałagan, to jest miejsce właśnie do tego.

Pewnego wieczoru naszła mnie myśl, aby zrobić wyzwanie Alpe du Zwift. Jeżdżący na zwifcie doskonale wiedzą z czym to się je. Chciałam zjeść i ja.

Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Nie mówię, że obyło się bez chwil zwątpienia, chęci przerwania jazdy, ale w sumie się udało dojechać na sam szczyt. Zajęło mi to ponad 90 minut. Można się śmiać, że tak długo, jak jednak wolę być z siebie dumna, że w ogóle.

Po takiej jeździe na drugi dzień odczuwałam, rzecz jasna, skutki wspinaczki. Nie chcąc odpuszczać dnia na rowerze zdecydowałam się wziąć udział w lekkiej jeździe z grupą, gdzie nie będziemy przekraczać 1W/kg. Godzinka regeneracyjnej jazdy dobrze mi zrobiła. Fajnie jest przeplatać mocniejszą jazdę z lekkimi.

Ale nie samym zwiftem człowiek żyje. Czasem trzeba również pograć w coś innego. Odkurzyłam zatem play station3 i załadowałam nieśmiertelnego Nathana Drake’a w drugiej części Uncharted.

W przerwach pograłam również w FIFĘ, ale coś mi kondycja siadła, bo nie umiem już strzelać goli a zabieranie piłek wychodzi wyłącznie moim przeciwnikom.

Z tej frustracji poszłam się przejść na świeże powietrze.

Spacer był krótki, ale na szczęście słońce wschodzi nawet dla tych na kwarantannie.

Jednego wieczoru naszła mnie ochota na piwo. Ciężko się zdecydować na jakie i ile, zatem poprosiłam Agnieszkę (później wyszło, że Mirka), aby w sklepie pod domem zakupiła mi wszelkiego rodzaju piwa Książęce.

Zrobiłam sobie Festiwal Smaków Piwa Książęcego.
Być może uda mi się zrecenzować każdy ze smaków, ale ja nie jestem w tym najlepsza więc powiem tylko, że wygrało Złote Pszeniczne.
Może dlatego, że kojarzy mi się zawsze z wakacjami.

Prezentują się zacnie.

W międzyczasie (zdaje się,  że w poniedziałek) okazało się, że mogę nawet pracować zdalnie, a moja upierdliwość względem działu IT o zainstalowanie na laptopie potrzebnych do pracy narzędzi, przyniosła owoce.

Zatem nastąpiło pożegnanie z nudą, wszak trzeba wstawać do pracy na 7:00, pracować ile się da i kończyć pracę o 15:00. Gdzieś tam mała przerwa na rozprostowanie kości.

Centrum dowodzenia światem.

I tak oto zbliżyliśmy się do dnia, który jest ostatnim dniem kwarantanny.
Dzisiaj przyjedzie do mnie Zezol, a raczej zostanie przywieziony i odstawiony pod drzwi. Mam nadzieję, że mnie jeszcze pamięta i że ucieszy się na mój widok.


Wieczorny spacer zapewni mu Agusia, wszak się znają, niejeden raz razem biegaliśmy. A od jutra już wracam normalnie do pracy, mam nadzieję w pełnym zdrowiu.

Dziękuję wszystkim, którzy pomogli mi w tym ciężkim dla mnie czasie.
Nie będę wymieć tutaj nikogo z imienia, każdy wie co dla mnie zrobił i właśnie za to chcę powiedzieć DZIĘKUJĘ.

OPÓŹNIONA RELACJA z TRI w Gdyni

czyli człowiek na kwarantannie nadrabiający zaległości w pisaniu

No wiem, wiem… nie dość, że długo nic nie było, to jak już za chwilę coś się pojawi, to jakieś zamierzchłe czasy.

W sumie, to może nie aż takie zamierzchłe, nieco ponad miesiąc opóźnienia, to wcale nie jest tak źle. W każdym bądź razie, mogło być znacznie gorzej.

A nam poszło lepiej 🙂

Zacznę jednak od początku, chociaż puentę już zdradziłam.

Piątkowe popołudnie, szybko z pracy do domu, bo trzeba zbierać się do Gdyni na start w Ironman 70.3.

Jak co roku bierzemy udział w sztafecie, w składzie niezmienionym od lat (dobra, z małą przerwą na rodzenie Jerza i zastępstwie biegowym Maćka, któremu z tego miejsca po raz kolejny podziękuję za udział).

Przygotowana do wyjazdu, zabieram dwa rowery tym razem, ale nie dlatego, żeby mieć jeden w zapasie, ale dlatego, że Przemek zostawił to swoje cudo u mnie na nieco dłuższy czas. a przecież sam także bierze udział w sprincie.

No to zapakowałam rowery na dach swojego auta oraz wszelkie potrzebne sprzęty do bagażnika, zabrałam Zezucha i ruszyłam na podbój Gdyni.

Jeden zawodnik, dwa rowery… ale kto bogatemu zabroni 😉

W drodze do Gdyni zabrałam również Babcię Dorotę, która przejmie opiekę nad Jerzem podczas naszych sportowych wyczynów.

Droga upłynęła dość szybko, bez żadnych przeszkód i większych korków. Całe szczęście, bo przed nami jeszcze wyprawa po pakiety i pozostawienie rowerów w strefie zmian. W tym roku zawody są specyficzne z uwagi na obostrzenia sanitarne związane z trwającą wciąż pandemią koronawirusa.

Dlatego też strefa zamian, jak i sam start wyglądał nieco odmiennie od tradycyjnego. Trzeba było się dostosować.

Zaraz po przyjeździe po dom, wypakowaniu rzeczy i pozostawieniu Zezola pod opieką Ani, kierownicę w renówce przejął Przemek i skierowaliśmy się do biura zawodów.

No i oczywiście co? Oczywiście zapomniałam wziąć ze sobą kasku, który pozostał spakowany w plecaku na górze. Szczęśliwie z własnego domu go wzięłam, a okazało się, że i Przemek również kasku nie zabrał.

Odmienna formuła startu, bezworkowa, wprowadziła trochę zamieszania albo ulegliśmy już rutynie. Zatem po małej rundzie wokół osiedla i powrocie do domu po zapomniane rzeczy, już na pełnym gazie pojechaliśmy w kierunku bulwarów.

Auto zaparkowaliśmy na płatnym parkingu niedaleko Opery (tak mi się wydaje) i pognaliśmy do biura zawodów po pakiety. Odebrać mógł je jedynie Przemek jako kapitan załogi.

Pakiety dość bogate zostały odebrane i dawaj z powrotem na parking, żeby przyszykować rowery i zaprowadzić je do strefy zmian czyli na Skwer Kościuszki.

Trochę żeśmy się nachodzili, ale udało nam się odstawić sprzęt na czas.

Maszyna Przemka na wieszaku, strefa zmian wieczorową porą.
Moja maszyna, jej debiutancki występ – strefa zmian wieczorową porą.

Po odstawieniu rowerów poszliśmy nieco spokojniejszym już krokiem do auta i wróciliśmy do domu.

Trzeba było jeszcze ustalić na spokojnie szczegóły co do jutrzejszego startu. Odmienna formuła sprawiła, że między startem Przemka i startem sztafety było sporo czasu. Pomysły na rozegranie tego logistycznie były różne, jednak wygrała opcja, że Przemek pójdzie sam na swój start, zostawi wszelkie rzeczy w depozycie (a miał ich sporo, bo to przecież dwa starty, dwie pianki, dwa czepki, dwie pary okularów i tylko jeden Przemek), ukończy swoje zawody w pięknym stylu i poczeka już na start sztafety w okolicach plaży.

Przemek gotowy do wyjścia na swój start.

Na szczęście pogoda dla sprinterów była bardzo łaskawa, słońce świeciło i nic nie zapowiadało tej ulewy, która spotkała nas dwie godziny później.

Przemek w strefie zmian w sobotę.

Poniżej kilka fajnych fotek ze startu Przemka na dystansie sprinterskim.

fot.Pawel Naskrent/maratomania.pl
fot.Piotr Naskrent/maratomania.pl
fot.Piotr Naskrent/maratomania.pl
fot.Pawel Naskrent/maratomania.pl

Przemek ukończył zawody w dobrym stylu, zresztą jak zwykle. Cały czas jestem pod wrażeniem jak można tak szybko pływać, no i biegać, bo z rowerem to aż tak bardzo nie odstaję 😉 Taki żarcik 🙂

W tym czasie Anusia i ja zbierałyśmy się na start. Na szczęście Ania zabrała ze sobą dwa parasole, bo chmury się zebrały i zaczęły swoja deszczową piosenkę.

W strugach deszczu, ale z czołem podniesionym kroczyłyśmy dumnie bulwarem, aby dostać się do strefy zmian i wystartować.

W tych pandemicznych warunkach wejście do strefy odbyło się punktualnie, a deszcz postanowił lać i lać, i lać. Lało do tego stopnia, że zanim wystartowałam byłam tak przemoczona jak Przemek po wyjściu z wody.

Tym razem strefa zmian była zorganizowana nieco inaczej…bardziej wzdłuż niż wszerz, co spowodowało, że wyjście z wody i dobieg do roweru był baaardzo długi.

Czekałyśmy troszkę na Przemka, który popłynął po raz drugi już ten dystans w dniu dzisiejszym, bardzo szybko, ale kurcz, który do złapał akurat na dobiegu spowodował, że nieco dłużej zajęła mu ta zmiana.

A deszcz lał i lał, i lał…

Ruszyłam i ja na swoją przygodę. Na nowym rowerze z innym osprzętem i co więcej, z innymi oponami, które dały mi większą stabilność i bezpieczeństwo na mokrej nawierzchni, starałam się jechać jak najszybciej się da w takich warunkach.

Szło mi dobrze, nie spaliłam się na starcie jak w zeszłym roku, miałam równy oddech przez całą trasę, a na koniec okazało się, że nie dałam z siebie 100%.

Nie dlatego, że miałam lenia czy coś w tym stylu. Dlatego, że akurat przyszło mi jechać za zawodniczką, która, wydawało mi się, była nieco wolniejsza ode mnie, a jednak nie na tyle ja byłam mocniejsza, żeby wyprzedzić ją w przepisowy sposób i nie narazić się na karę czasową czy po prostu nieuczciwie pojechać.

Myślę, że wyszedł tutaj jeszcze mój brak objeżdżenia na takich zawodach bez draftingu. Muszę lepiej oceniać sytuację i umieć się szybko zebrać, aby wyprzedzanie było sprawne i skuteczne.

Udało mi się bezpiecznie dojechać do mety, wyprzedziłam kilkoro zawodników, kilkoro zawodników wyprzedziło mnie, ale to absolutnie nie miało dla mnie znaczenia. Chciałam być lepsza od wersji siebie samej sprzed roku. Na szczęście się to udało.

Dobiegłam w tych niewygodnych do biegania kolarskich butach do Ani, przekazałam czipa i na trasę ruszyła Ona sama. A prędkość miała zawrotną. Patrzyliśmy z Przemkiem przez chwilę jak łyka kolejnych zawodników na początku biegowej trasy i co więcej, wcale nie zwolniła na kolejnych kilometrach.

To, co ta kobieta wyprawia podczas biegu… Szacun wielki.

Poniżej relacja foto z zawodów a na koniec jeszcze podam fajne zestawienie naszych wyników.

fot.Pawel Naskrent/maratomania.pl
fot.Pawel Naskrent/maratomania.pl
fot.Piotr Naskrent/maratomania.pl
Boricuk Tri Team czeka na swoją biegaczkę na mecie.
fot.Pawel Naskrent/maratomania.pl
fot.Pawel Naskrent/maratomania.pl
fot.Pawel Naskrent/maratomania.pl

Pływanie 2019 – 17min 20 sek
Pływanie 2020 – 16min 07 sek


Rower 2019 – 42min 49 sek
Rower 2020 – 41min 59 sek


Bieg 2019 – 25min 04 sek
Bieg 2020 – 24min 59 sek !!!


Ogólnie 2019 – 1h 28 min 46 sek
Ogólnie 2020 – 1h 27min 36 sek

Zatem podsumowując cały nasz występ:

z roku na rok jesteśmy coraz lepsi, coraz starsi, coraz mądrzejsi 😀

i nie wiem jak pozostałym, ale mnie coraz więcej sprawia to frajdy niż parcia na wyśrubowany wynik.