czyli biegnę, bo chcę
Tak jak przewidywaliśmy, ten rok jest zupełnie odmiennym rokiem od poprzednich. Odmienny w każdej dziedzinie, nie tylko sportowej, ale dosłownie w każdej.
Od kilku lat dzień 11 listopada spędzałam w Gdyni biorąc udział w Marszu Niepodległości z kijkami. Zresztą to były moje pierwsze poważne zawody i jak możecie sobie poczytać bodajże w pierwszym wpisie (albo w jednym z pierwszych), od tego wszystko się zaczęło. Może nie dokładnie od tego, ale z pewnością jest to dla mnie dzień wyjątkowy nie tylko z uwagi na święto narodowe.
Na początku tego roku również miałam w planie wyjazd do Gdyni a co więcej, miałam zamiar wziąć udział w biegu na 10km. Tak, dobrze czytacie… na 10km (słownie: dziesięć kilometrów).
Oczywiście zajęłabym jedne z ostatnich miejsc z uwagi na moje stałe i niezbyt szybkie tempo, ale kto by się tam przejmował miejscem, jak miał to być mój absolutny debiut w zawodach na tym dystansie.
Oczywiście w tym roku nie trenowałam tak, jak chciałam, a to przez lockdown, a to przez kontuzje więc i biegowa forma była daleka od zamierzonej, ale nadzieja na pokonanie 10 km była.
Oczywiście zawody zostały odwołane, co mnie nie dziwi, ale pragnienie spełnienia się w roli finiszera na dychę pozostało.
Również pozostało mi tylko zorganizować sobie indywidualny bieg, w którym przynajmniej zajmę zaszczytne pierwsze jak i ostatnie miejsce 😉
Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Wstałam wcześnie (nic nowego) i po udanym spacerze z Zezolem, przebrałam się w biegowe ciuchy, nastawiłam głowę na dłuuugi bieg (czytaj 10km i ani metra więcej) i wyszłam z domu gotowa na realizację planu.
Co prawda nie miałam w głowie żadnej ustalonej trasy, ale mniej więcej chciałam kierować się w stronę Barbarki, by w razie czego biec asfaltem 5 km i zawrócić.
Zmiana planów nastąpiła po 5 km, bo ja nie lubię biegać w tę i nazad. Linia prosta z gps na mapce kiepsko wygląda, zdecydowanie wolę robić pętelki, dlatego skręciłam z prostej ścieżki i pobiegłam w las.
Byłam nawet zaskoczona jakością drogi, dobrą jakością. Błota było jak na przysłowiowe lekarstwo. Dlatego zachęcona takim stanem rzeczy, wybrałam dalszą trasę również przez lasek. Jakże odmienną okazała się tamta okolica.
Błoto po kostki, konieczna była ewakuacja w głębszy las, byle nie biec po drodze. Jakoś udało mi się dotrzeć bez większego poślizgu do akademickiej części lasku i biegowe kroki skierowałam na stałą spacerową trasę między akademikami.
Tam piknęło mi 8 km i już byłam z siebie dumna, że uda mi się ukończyć zamierzony dystans, gdy właśnie przede mną była marniutka, ale upierdliwa hopka, po kolarsku rzecz ujmując.
Zaczynając bieg nie miałam żadnego wyznaczonego celu oprócz ukończenia, ale przecież apetyt rośnie w miarę jedzenia i postanowiłam powalczyć o jak najlepszy czas tej dychy.
Wcześniejsze błoto nie wpłynęło najlepiej na czas biegu, zatem chcąc ukończyć bieg przed 1:15min musiałam się spiąć na ostatnich kilometrach. Podjęłam rękawicę, spięłam się i pokonałam podbieg najszybciej jak umiałam, co wpłynęło na niestabilność oddechową.
Ale kto by się tym przejmował na ostatnim już kilometrze?
Już widziałam swój lasek na Bema, tam powinna się skończyć moja walka o przetrwanie, na szczęście lekko z górki, można przyspieszyć…
Rzut oka na zegarek, tempo fajne, ale czas jednak ucieka, no to jeszcze trzeba przyspieszyć…
Piknęło… upragniona dycha… ani metra więcej…
Jaki czas? Udało się?
TAK!!! 1 godzina 14 minut 37 sekund
Zostałam finiszerem własnego Biegu Niepodległości na 10km trasie.