czyli małe kroczki do 1/8
Nadchodzi czas, gdy trzeba przestać być dzieckiem a zacząć dorosłe życie.
Rok ubiegły to rok dziwny. Niektóre zawody, na które się zapisywaliśmy nie doszły do skutku. Organizatorzy rozgrywali to w dwojaki sposób. Jedni szli w kierunku oddawania pieniędzy za zakupiony pakiet, a inni przepisywali opłatę startową na rok następny licząc, że jednak w kolejnym roku zawody będzie można zorganizować.
Podobnie rzecz się miała z triathlonem w Bydgoszczy. Zapisałam się na krótki dystans, taki całkiem krótki, dziwny, dla początkujących, co by nas woda nie zabiła 😉
Dla mnie zawsze pływanie było achillesową piętą, miałam wielkie obawy czy uda mi się przepłynąć zakładaną odległość. Dlatego dystans nazwany TRYathlon wydał mi się odpowiedni, bo pływanie na dystansie 200m w dodatku z prądem rzeki, to dobra opcja. Do tego krótszy rower (19,5km) i krótsze bieganie (4,2km) stanowiło dystans idealny.
Zapisałam się, ale zawody się nie odbyły. Pakiet przepisany na rok 2021, czyli mam więcej czasu na przygotowania. Nie marnowałam za bardzo darowanego przez pandemię czasu.
Kiedy nadszedł czas startu w Bydgoszczy, pełna obaw, ale i optymizmu, ruszyłam do sąsiedzkiego miasta, żeby zmierzyć się z własnymi słabościami i lękami.
Na szczęście dla mnie w tym samym dniu startował Przemek, jednakże wybrał dystans 1/4. Dzięki temu mogliśmy jechać do Bydgoszczy jednego dnia (mój Try i Jego 1/4 odbywały się w sobotę) a do tego Przemek uwiecznił mój występ na licznych zdjęciach a nawet filmikach.
Oczywiście, zaraz się wszystko tutaj pojawi.
Tradycyjnie już pojechaliśmy dzień wcześniej odebrać pakiety startowe i zrobić lekkie zapoznanie się z miejscówką.
Szczególnie ważnym dla mnie było zapoznanie się z wodą. Nigdy wcześniej nie pływałam w rzece więc to był dla mnie dodatkowy nieznany element.
Pakiety odebrane, wejście do wody odnalezione, jedzenie tajskie zeżarte, można wracać do domu.
Wróciliśmy do domu, każdy do siebie, umawiając wcześniej jutrzejsze spotkanie na moim parkingu dość wcześnie rano.
Nadszedł poranek ważnego dla mnie dnia. Czy się denerwuję? Nie… jakoś nie miałam za dużego stresa związanego z pływaniem. Wydawało mi się, że dość dobrze przygotowałam się w tym darowanym, dodatkowym czasie do pływania. Powinnam dać sobie ładnie radę czyli w moim przypadku dopłynąć w jednym kawałku do brzegu.
Bardziej zaczęła mnie nękać sprawa biegu. To mi jakoś cały czas nie idzie tak, jakbym chciała. A przecież bieganie jest ostatnie… jeśli się zbytnio wymęczę w wodzie i na rowerze, to za nic nie uda mi się dobiec do mety w limicie czasowym. Właśnie z tymi myślami zostałam zawieziona do Bydgoszczy na start zawodów triathlonowych Enea Bydgoszcz 2021.
A na miejscu ku mojemu zdziwieniu, stres został zastąpiony lekką euforią, że zaraz będę startować, że będę musiała wskoczyć do rzeki z podestu (na szczęście ten element przetrenowałam w stawie, ucząc się skakania do wody z pomostu… na nogi), że jest tyle ludzi, że niektórzy nawet nas podziwiają… taaa… no mnie na pewno 😉
Wiedziałam co i jak muszę robić w kolejności, zatem przebrałam się w piankę, założyłam czipa na kostkę, żeby nie zapomnieć i byłam gotowa na rozgrzewkę.
Rozgrzeweczka zrobiona, jakieś wymachy, podskoki, żeby trochę mocniej serce zabiło 😉
Postanowiłam też wejść na chwilę do tej rzeki, jak wspomniałam wcześniej, nigdy nie pływałam w cieku, który płynie. Nie wiedziałam też jaką temperaturę ma woda, dlatego ruszyłam do zejścia i zanurzyłam się w toń rzeki Brdy,
Po wyjściu z wody, która była niesamowicie ciepła i przyjemna…opanowała mnie straszna panika. Wcale nie z powodu lęku przed wodą, ale dlatego, że na moje kostce nie było czipa 🙁
Bez czipa oczywiście mogę startować, ale nie będę miała zmierzonego czasu, bo i jak, jak i nie będę klasyfikowana. Musiałam polegać wyłącznie na mierzonym czasie przez swój zegarek i miałam nadzieję, że będą go włączać poprawnie.
Smutna, bo smutna, ale biorąc to wydarzenie za dobrą wróżbę, skierowałam się do kolejki zawodników, którzy oczekiwali na start.
Na zdjęciach kawałek mojej sportowej historii a na filmiku poniżej najlepszy komentarz Przemka. Pokazuje co znaczy systematyczna praca nad sobą, że jak się człowiek uprze, to osiągnie swój zakładany cel. Oczywiście ten cel nie powinien być nie wiadomo jak mocny wyjechany… bo przecież jednak chodzi i to, żeby móc go osiągnąć. I sama droga do tego celu jest najfajniejsza, jeśli robi się wszystko z dużą tolerancją i dystansem do siebie 🙂
I nic to, że bez czipa nie będę klasyfikowana. Ważne, że brałam udział w tym wydarzeniu.
Po wyjściu z wody, trzeba było dobiec do strefy zmian, która znajdowała się w hali sportowej. Organizatorzy dbając o to, żeby woda nie zniszczyła podłogi w hali, zobowiązali nas zawodników, abyśmy rozebrali się z pianek przed wejściem na halę i zapakowali pianki do worków.
Tak też zrobiłam i ja, chociaż dość dużo czasu zajęło mi rozpakowanie się z tej pianki. Ale czy mnie się gdzieś spieszyło…
Filmik poniżej przedstawia moje zmagania z bieganiem w butach kolarskich do belki, po przekroczeniu której będzie można wskoczyć na rower i pojechać na trasę 19 km…
Trasa, jak mówili organizatorzy, miała być szybka, łatwa i przyjemna. Taka była dla mnie, o ile mnie już pamięć nie zawodzi, bo sporo czasu upłynęło od czasu zawodów do czasu tej relacji. Pamiętam za to dokładnie jaką radochę sprawiało mi wyprzedzanie innych kolarzy na trasie. Mając zamontowaną lemondkę na kierownicy mojej szosówki, mogłam przyjmować bardziej aero pozycję, co dawało mi przewagę nad jadącymi na rowerach turystycznych. Wiem, wiem jak to brzmi 🙂
Głupia baba cieszy się, że wyprzedza innych jadących na sprzętach niekoniecznie wyścigowych. A tak, właśnie, że z tego też się cieszyłam, wcale nie dlatego, że oni byli wolniejsi, ale że ja nie przespałam sezonu przygotowawczego do zawodów. Tak na serio to udało mi się wyprzedzić nie tylko turystyczne rowery, ale również szosowe egzemplarze, na siodełkach których zasiadali młodsi ode mnie faceci.
I tak sobie jechałam skulona na tym rowerku, widziałam już nawrót, udało się ładnie pojechać i nie stracić za wiele podczas hamowania. Ruszyłam nieco pod górkę i nagle przede mną jak nie gruchnie jedna z zawodniczek. Ominęłam ją na szczęście i pojechałam dalej.
Nie, no wiedziałam, że Ci co mnie znają robią teraz wielkie oczy ze zdziwienia, że jak to pojechałam?
No pewnie, że nie pojechałam. Z gracją zlazłam z roweru i pomogłam pozabierać się dziewczynie. Sprawdziłam jej stan fizyczny (widziała tyle palców ile jej pokazałam), śliwkę pod okiem pochwaliłam, że będzie ładna pamiątkowa i zabrałyśmy się za ogarnięcie roweru. Ten był bardziej oporny do podjęcia współpracy niż jego właścicielka. Łańcuch nie zamierzał wrócić na właściwe miejsce. Kilka minut pracy i nic. Łapy czarne od smaru, później okazało się, że nie tylko łapy 😉 i żadnego efektu. Dobrze, że jednak nie tylko mnie nie zależało na wynikach końcowych a walka fair play jest cenniejsza niż jakiekolwiek premiowane czy nie miejsca. Zatrzymał się chłopak i pomógł nam doprowadzić rower do jazdy. Ja już wtedy zebrałam się i nie czekając na szczęśliwe zakończenie nierównej walki ze sprzętem, pojechałam w stronę mety.
Poniżej filmik nagrany przez Przemka z mojego powrotu z jazdy na rowerze.
Teraz czekał mnie już tylko bieg… ale ten element mnie mocno przeczołgał, jak zwykle zresztą. Cieszyłam się, że to tylko 4,5km a nie 5,5km. Chociaż zapytacie jaka różnica, to tylko kilometr przecież, to uwierzcie, że każdy metr dla mnie po takim wysiłku poprzedzającym bieganie, był dla mnie niczym odległość między Toruniem a Bydgoszczą.
Na szczęście na trasie dogoniła mnie jedna z zawodniczek i wspólnie się wspierając doczłapałam jakoś do mety. Sam bieg wspominam jako wyczerpujący i wywołujący myśli: na co mi to było. Jedno zdarzenie uświadomiło mi, że są ludzie, którzy patrzą na mnie z podziwem. Serio. To ja prawie. pro ;)… nie, nie… prawie 50-letnia kobieta po niesportowym całym życiu, która człapiąc przez most na Brdzie, oddychając niczym parowóz, stawiając ciężkie kroki jestem podziwiana przez osoby idące tymże mostem. Niektórzy nawet bili brawo! Nie bójcie się przechodnie, jesteście dla nas tak cenni, gdy nawet przez chwilę poklaszczecie nam na trasie albo krzykniecie, że już niedaleko, że jest super, że mega!!! Dla nas zawodników, chyba mogę uogólnić, to jest wielka frajda a dla mnie wielki zaszczyt, gdy ktoś zupełnie przypadkowy zwróci na mnie uwagę, na mój wysiłek włożony w ten sport zupełnie nikomu niepotrzebny, że doceni to, co robię.
Trochę się rozczuliłam pisząc to i wspominając tę moją walkę do końca z samą sobą. Na szczęście pokazała się moim oczom meta, na którą miałam okazję wbiec i zerwać szarfę zwycięzcy. I chociaż byłam jedną z ostatnich zawodniczek na tym dystansie, to ja naprawdę czułam się zwycięzcą. Wygrałam ze swoim strachem, ze swoim bieganiem, ze wszystkimi przeciwnościami. A na końcu czekał na mnie medal i wielkie oczy wolontariuszek, które chciały ode mnie czipa. Jakże wielkie było ich zdumienie, gdy powiedziałam, że czip jednak nie umie pływać i został w otchłani rzeki Brdy. Na szczęście poczucia humoru im nie zabrakło, a ja nie zostałam obciążona kosztami za zgubiony sprzęt.
Poniżej kilka zdjęć z dobiegu na metę i kilka „zaraz po”.
Jesteś moją inspiracją.
Nie mogę się napatrzeć na Ciebie w akcji. 🙂
Jestem w podobnym wieku, od kilku lat mam plan, że do 50ki wystartuję w triathlonie. I co…i dupa. Mija kolejny rok … byle jaki rok, bez konkretów. Chyba brakuje mi bratniej duszy, która by mnie wspierała.