czyli szybki urbex po modlińskich fortyfikacjach (20.05.2023)
Łażenie po bunkrach, fortach i innych pozostałościach po umocnieniach wojskowych zawsze sprawiało mi radochę. To tak jak z samolotami i lotniskami. Jeśli można to połączyć z bieganiem (co niestety w ostatnim czasie przestało mi sprawiać frajdę), to dlaczego tego nie wykorzystać.
Co prawda Modlin, bo w tym miejscu odbyły się zawody, jest dość daleko od Torunia, ale jeśli się jedzie z grupą, to nie stanowi to aż tak wielkiego problemu.
Namówiona przez Kasię i Krzyśka (jak zwykle w ostatnim roku), zapisałam się na ten bieg i obiecałam Kasi, że będę ją wspierać podczas różnych atrakcji na trasie. A atrakcjami były wybuchy, towarzyszący im dym, żołnierze pokrzykujący na biegających po trasie… taki wojskowy klimat, który miał w nas wyzwolić jeszcze więcej woli walki o jak najlepszy wynik. Kasia nie za bardzo lubi jak się ją straszy, dlatego w założeniach było, że będziemy biec razem. Oczywiście tempo biegu trzeba było dostosować do mnie, ale to nie stanowiło dla Kasi problemu.
Trasa już od samego startu wyglądała dla mnie na wymagającą. Rozpoczynała się niezłym podbiegiem, a co dalej, to dla mnie zagadka. Wiedziałam tylko, że będziemy latać po budynkach, w górę i w dół, po terenach nierównych, po górach i dolinach.
Atrakcje tu i tam
Miejsce przywitało nas swoimi atrakcjami. Mury, które widziały i słyszały niejedno, brukowane drogi, po których jeździły różne pojazdy, nawet roślinność jakaś taka „wojskowa”. Miejsce dla mnie magiczne, z racji upodobań, rzecz jasna.
Odbiór pakietu i szykowanie się do startu.
Jak dobrze, że była z nami Gabi, niestety tylko w roli supportu i kibica (noga w gipsie skutecznie uniemożliwia bieganie). Przynajmniej można było bezpiecznie zostawić plecaki i przebrać się w suche ciuchy po ukończonym biegu.
Jeszcze przed rozpoczęciem biegu był czas na robienie fotek, głupich min, trochę zwiedzania i tym podobnych luźnych rzeczy.
A bieg wyglądał tak…
Całe zawody przypominały raczej wymagającą wersję zabawy w podchody. Wbiegaliśmy do opustoszałych budynków koszar, lataliśmy po piętrach to w górę, to w dół… za chwilę znów na zewnątrz, aby w półmroku pobiec do następnego budynku. Kurz, gruz, wilgoć, to warunki, które panowały na „trasie biegowej”.
Przy wybiegnięciu z jednego budynku usłyszeliśmy wybuchy. Oczy zaszły dymem, do uszu dobiegały pokrzykiwania pojawiających się nagle znikąd żołnierzy z poprzedniej epoki. A my z Kasią, niezrażone wizualnymi atrakcjami, na spokojnie przemieszczałyśmy się do kolejnej atrakcji. Niestety dla mnie był to dość stromy podbieg, który pokonałam idąc. Płuca dostały mocno w kość, serce waliło za szybko, nie chciałam polec na polu bitwy – dosłownie 😉
Nie tylko ja przechodziłam do marszu, ważne, że zabawa była dobra. Jeszcze tylko parę metrów i widać już balon z napisem META. Cel osiągnięty, misja zakończona powodzeniem. DONE.
Po biegu czyli pyszna szamka i nocny powrót do domu.
Jak na wojskowe miejsce przystało, bo odbiorze medalu czekała na zawodników pyszna szamka w postaci grochówki i chleba. Mieliśmy tylko 3 kupony, a żołądki 4, ale jedna porcja więcej nie stanowiła problemu dla wydających zupę Pań. Dlatego płacąc uśmiechem od ucha do ucha dostaliśmy dodatkową porcję, dzieląc się z naszą przyjaciółką Gabi.
Po krótkiej przerwie na jedzenie i po jedzeniu trzeba było się ewakuować do domu. Droga przed nami długa, ale kierowca Krzysiek dzielnie się spisywał w ciemnościach i dowiózł nasz szczęśliwie do domu.
To tyle z pisanej relacji z biegu. Niestety znów relacja powstaje po długim czasie i nie jest taka „na żywo”, ale liczę na to, że zdjęcia jakoś wynagrodzą czytającym upływ czasu.