Wszystkie wpisy, których autorem jest Aga Z

GDYNIA 2019 – IRONMAN 70.3

Ale było… o matko kochana.

W necie już można znaleźć kilka relacji z tego wydarzenia. Niektóre idealnie odzwierciedlają to, co działo się podczas drugiej tury sprintu, w której brały udział kobiety, sztafety i faceci 40+.

Borucik Tri Team w swoim najsilniejszym składzie (i jedynym) podejmuje kolejne wyzwanie pokonania samych siebie na trasie sprintu.

I już na wstępie napiszę, że każdy z nas pokonał siebie bez względu na to w jakim czasie zrealizował swoje zadanie.

A oto co to się działo i jak sobie z tym poradziliśmy.
Pływanko i Przemek na starcie.

W zasadzie to nie wiem jak mu tam było, ponieważ Przemek w bohaterski sposób najpierw brał udział indywidualnie w sprincie, a później za pomocą kolegów, zdążył się przygotować do startu w sztafecie.

Przemek w doborowej stawce zawodników. fot. agzie.pl
Przemek – wyjście z wody – sztafeta. Zdjęcia z maratomania.pl

Mnie osobiście udało się wystartować Przema na jego pływanie, gdzie czułam się jakbym sama w morzu pływała, bo deszcz lał się z nieba niczym z dziurawego wiadra, wzmagając doznania niemałym wiatrem. No zwyczajnie zmarzłam na kość. Żeby się trochę rozgrzać poszłam na początek trasy kolarskiej z nadzieją, że uda mi się powrzeszczeć motywacyjne słowa do Przemka. Udało się, całkiem szybko popłynął więc nie za długo marzłam przy barierkach. Pojawił się na tym swoim pięknym czarno-zielonym roweryku, wrzasnęłam, machnął ręką więc chyba słyszał i pojechał zostawiając mnie w tym londyńskim klimacie.

Przemek – sprint. Zdjęcie z maratomania.pl

No co robić, ten jedzie i jest mu już ciepło, a deszcz nie przestaje padać a wiatr wiać.

Schowałam się do namiotu dla pań w strefie finiszera. Zaczęło się przejaśniać, ale to za sprawą wiatru, który wzmagał się z każdą minutą. Z Anią byłam umówiona pod strefą i miałam nadzieję, że nie przemoknie w drodze na spotkanie. Udało się, deszcz ustał choć wiatr wieje mocno, Przemek na trasie biegowej więc idę na bulwar podrzeć papę. Udaje mi się zbić piątkę z RunEatem – Łukaszem Remisiewiczem – fajnie. I udaje mi się spotkać Przemka na zakręcie, zbić pionę i spotkać z Anusią. Razem już idziemy do strefy zmian, bo do naszego startu pozostało nieco ponad pół godzinki.

W międzyczasie Wizner z jeszcze jednym kolegą łapią Przemka na mecie, przekazują ciuchy na zmianę i zanoszą nam do strefy zmian rzeczy Przema potrzebne na koniec do odbioru na przykład depozytu.

A tymczasem na morzu…

Fale na 2,5 metra, wiatr jakby się ktoś powiesił, tak mawiała moja babcia, ja jestem przerażona na samą myśl, że miałabym płynąć w morzu w tych warunkach. Na szczęście jestem zmianą rowerową więc ten wiatr może jedynie sprawić, że na moim ciele pojawią się szlachetne szlify po jakimś nieudanym zakręcie albo bocznym podmuchu.

A Przemek… dzielnie walczył z Posejdonem, ze sobą pewnie też i po pewnym czasie pojawił się w strefie zmian dając Ani i mnie możliwość startu w triathlonie.

Nie wszyscy jednak mieli takiego pływaka na pokładzie.
Warto przeczytać relację TriMarchewka na facebooku.

I bardzo szczerze i rzeczowo opowiedział o swoim starcie Leszek –
Rowery Jednoślad.pl

Po wygranej walce Przemka z falami, miałam możliwość sprawdzenia swojej mocy na znanej już mi trasie kolarskiej. W tym roku była poprowadzona nieco inną ścieżką z uwagi na rozkopy. Różniła się jednak tylko nieznacznie. Nieznacznie jeśli chodzi o trasę, a jeśli chodzi o warunki… no w takiej wichurze jeszcze nie jechałam.

Gdynia co prawda, nie grzeszy przyjaznym klimatem w kwestii wiatru, ale to co zastałam na trasie, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Fajnie było na początku, droga sucha i nic nie pada, nie jest zimno. Trasa z wiatrem pozwala na osiąganie sporej jak na mnie prędkości (powyżej 40km/h) bez większego wysiłku, ale już po nawrocie nie dość, że lekko pod górkę, to jeszcze te pchające przed chwilą podmuchy, stają się moim największym przeciwnikiem. I to z tym oto przeciwnikiem walczę na trasie. Nie ze sobą, nie z kolarzami, ale właśnie z wiatrem, który postanowił sprawdzić jaką to moc mam w nogach w tym roku.

Agzie,pl sztafeta. Zdjęcia z maratomania.pl

I sprawdził… czas osiągnięty na etapie lepszy o kilka sekund od zeszłorocznej edycji, ale moc w nogach bardzo, bardzo zadowalająca. Sądzę tak po samopoczuciu podczas wyścigu oraz po liczbie wyprzedzonych kolarzy. W tym roku było ich sporo, nawet na podjazdach udawało mi się przyspieszać na tyle, żeby bez złamania przepisów wyprzedzić jadących. Mnie natomiast wyprzedziło tylko kilku kolarzy i to z pięknym dźwiękiem 😉

Jazda po bruku jako dojazd do strefy zmian nie była najlepsza w moim wykonaniu. Zeszłam z roweru i truchtem kulejącej kaczki skierowałam się w stronę naszego miejsca. Tam już czekała na mnie Ania (i Przemek też), która założyła szybko opaskę z czipem i pomknęła z dość sporą prędkością.

Szybki filmik ze zmiany rower – bieg. Autor P. Boruta

Prędkość Ani utrzymywała się przez całą trasę, zresztą sądząc po zdjęciach, uśmiech również. A te dwie rzeczy pozwoliły Ani uzyskać najlepszy czas na 5km jak dotąd (chociaż uważam, że to pewnie jeszcze nie koniec Jej rozwoju).

Anusia – sztafeta. Zdjęcie z maratomania,pl
Anusia – jak się biegnie taką życiówkę, to musiało się skończyć takim uśmiechem. Zdjęcie z maratomania.pl

Zatem daliśmy z siebie wszystko, aura rozdawała karty, a my uzyskaliśmy świetne 33 miejsce wśród mieszanych sztafet.

Jesteśmy świetni, bez względu na osiągane rezultaty i będziemy startować w Gdyni w przyszłym roku i kolejnym, i kolejnym…póki będzie zdrowie i póki będzie nam to sprawiać frajdę. Na dzień dzisiejszy frajda jest przeogromna.

W tym miejscu lekkie zadęcie, bo chciałabym w imieniu naszej trójki, którzy o tym w tej chwili jeszcze nie wiedzą, ale na 100% zgodzą się ze mną, podziękować wszystkim osobom zaangażowanym w nasz start. Dziękujemy Babci Dorocie za opiekę nad Jerzem (pisownia jest celowa), dziękujemy Wojtkowi za pomoc w dostarczeniu potrzebnych rzeczy na start Przemka, dziękujemy każdej osobie, która nas wspierała i wspiera mentalnie, dobrym słowem i zainteresowaniem. Wiemy, że nie jest łatwo z ludźmi z pasją, ale lubimy to co robimy i potrzebujemy Waszego wsparcia i cierpliwości, żeby się dalej rozwijać.

Poniżej filmik z drugiego dnia IRONMAN 70.3 Gdynia 2019 z udziałem Jana Frodeno.

GRUNT TO DOBRA ORGANIZACJA

Uwielbiam zorganizowany czas. Lubię wiedzieć co będę robić w każdej niemal minucie dnia. A jeszcze bardziej uwielbiam jego koniec, gdy wszystkie zaplanowane punkty zostały wykonane.

Gdy przychodzi weekend robię plan dnia, aby w maksymalny sposób wykorzystać czas. Dzisiaj co prawda nie jest weekend, tylko dzień wolny od pracy (czwartek), ale i tak plan dnia został zrobiony.

Podczas porannej kawy w łóżku, zrobiłam zestawienie czynności i spraw, które chciałabym ogarnąć w dniu dzisiejszym. Podobnie zresztą dzieje się w każdą sobotę.

Spacer z Zeziem to dobry rozruch, 1,5km trasa ze spokojnym tempem i mnóstwem przystanków, bo Zezio ma swoje prawa, pozwala na nabranie ochoty na inne aktywności. Pogoda się klaruje, słońce wychodzi, będzie ładnie i ciepło.

Trening rowerowy na szosówce wcześnie rano, bo ruch samochodowy minimalny, a chciałam pojechać trasą Velo Mini, która wiedzie w początkowej fazie przez ulice miasta. Wyruszyłam o 7.00 i poleciałam w stronę Bydgoszczy 80-tką, aby skręcić za Leśniczanką w stronę Czarnych Błot. Tak właśnie prowadzi trasa Velo Mini. Małe wtrącenie: Wyścig kolarski Velo w tym roku nie doszedł do skutku, czego cała kolarska brać ogromnie żałuje, w tym i ja.

Założenie na dzisiaj było takie, żeby ładnie zrobić podjazd pod Zamek i może machnąć kilka PR-ów na Stravie. Nie będę się za bardzo rozwodzić na tą jazdą, bo nawet żadnych zdjęć nie zrobiłam. Skupię się od razu na podsumowaniu: udało się zdobyć 3 PR w tym jeden właśnie w Zamku. I mimo tego, że średnia prędkość nie była imponująca, to czułam się bardzo dobrze i nie zostawiłam płuc na trasie. Wszystko idzie we właściwą stronę.

Dalsze plany na dzisiaj obejmują oczywiście regularne jedzenie i kawę a także spacer z Zezolem i Marcią w Olku przewidziany na jakieś 1,5 h a później mycie i odkurzanie samochodu, bo w sobotę na ślub jadę.

Się rozpisałam nie do końca na właściwy temat. Miało być o planowaniu a wyszła relacja z wolnego dnia. No, ale coś tam jednak jedno z drugim się łączy więc nie będę rozpaczać.

Wracając na właściwy temat, to planowanie dnia ma mi pomóc w wykorzystaniu czasu w maksymalnie efektywny sposób, żeby mi dzień nie przeleciał między palcami i żebym wieczorem mogła sobie powiedzieć, że zrobiłam to i to. I nawet jeśli czegoś nie uda mi się wykonać, to przynajmniej próbowałam zrobić cokolwiek.

Sukces i zadowolenie z wykonania planu, też można zaplanować 😉

Nie ma sensu robić wyjechanych planów i stawiać sobie zadań na wyrost, których w żaden sposób nie uda mi się wykonać. To mnie jedynie wnerwi i doprowadzi do stwierdzenia, że nic nie ma sensu i po co mi to wszystko.

A tak… jestem z siebie zadowolona i gotowa na nowe wyzwania.

Szybka notka

Dzisiaj wyjazd na zawody triathlonowe do Gdyni. Tym razem sztafeta. Biorę udział w tym wydarzeniu już po raz trzeci i liczę, jak co roku, na poprawę wyniku. Jednakże jeśli mi to nie wyjdzie, to włosów z głowy rwać nie zamierzam. Zweryfikuje treningi i za rok z nawą nadzieję ruszę na gdyńskie drogi.

Skład sztafety: Pływanie – Przemek, rower – Agzie, bieg – Anusia.

Większa relacja po powrocie a może nawet w trakcie weekendu coś już napisze.

Nie udało się ani napisać „na gorąco”, ani poprawić wyniku (no, może o kilka sekund), ale na pewno udało się zdobyć nowe doświadczenie na trasie kolarskiej i mieć wielkie oczy pełne obaw o pływaków. Takich fal to ja w tym miejscu nie widziałam.

CDN…

WIELKA WŁÓCZĘGA

czyli rowerowe szlajanie się po bezdrożach.

Krótki filmik o tym, jak pięknie mamy w okolicy.

Jejku, ale mnie czasem nosi. Ale nie tak na prędkość i pochłanianie kilometrów, ale właśnie na włóczenie się po różnych miejscach, w których byłam bądź będę za chwilę.

Dzisiaj było podobnie. Pogoda dopisywała, a zerkając wcześniej na prognozę, widziałam, że może troszkę popadać. Trzeba było działać szybko, żeby zdążyć wykorzystać słońce.

Zdążyłam, byłam, wróciłam. Poniosło mnie oczywiście w las, skoro nie miałam ochoty na przekraczanie barier dźwięku. Kross hexagon sprawdza się w tych warunkach idealnie. Sprawdziłam dokąd prowadzi owiana tajemnicą kolegi z pracy, brunatna droga od Przysieka. Co prawda trafiłam na nią przypadkiem i to z drugiej strony, ale przynajmniej wiem doskonale dokąd prowadzi.

Brunatna droga
Wjazd na brunatną drogę – widok od strony Przysieka.
Brunatna droga i rower
Widok brunatnej drogi od strony Lotniska.
Aga i brunatna droga
To ja przy szlabanie – wjazd na brunatną drogę.

I prowadziła mnie ulicą Leśną, która biegnie aż do Barbarki, jednak uznałam, że powrót po 15 km to za szybko więc skręciłam jeszcze w znaną mi doskonale drogę zmierzającą w kierunku Olka.

Droga w kierunku Olka
Droga w kierunku Olka.

Cisza i spokój, wiatr w twarz, muchy na zębach, bo uśmiechu nie da się opanować. No aż trudno mi jest opisać słowami jakie emocje i jakie widoki powodujące te emocje, czekają na nas w takich miejscach. A kolejne magiczne miejsce, które polecam wszystkim, to… Rezerwat Las Piwnicki.

To właśnie to miejsce, które wita Was w odsłonie tego posta. Czyż nie jest tam magicznie? Niczym Stumilowy Las z Kubusia Puchatka albo Zakazany Las z Harrego Pottera, jak kto woli. Można tam się zatracić w zieleni nieskażonej ludzką ręką. Leżące drzewa porośnięte mchem, cichy strumyczek płynący spokojnie i wijący się pomiędzy gałęziami,…

Rezerwat Las Piwnicki
Nic tylko czekać na pojawienie się magicznych istot.
Rezerwat Las Piwnicki
Widok na dzień dobry – zaraz po przekroczeniu głównej drogi i zjeździe w las.
Rezerwat Las Piwnicki
Z rowerowym akcentem. Autom na ten teren wstęp wzbroniony.
Rezerwat Las Piwnicki
Takie widoki – bezcenne.

Na koniec tej krótkiej wzmianki o dzisiejszej wycieczce dodam, że Las Piwnicki jest jednym z miejsc często przeze mnie odwiedzanym. To tam z Zeziem kierujemy swoje nogi i łapy, gdy mamy ochotę pobiegać, bądź biega tylko on a ja opróżniam głowę z natłoku spraw.

Dobrze jest mieć w zasięgu domu takie miejsce.

Spacer, siłownia i pokemony

czyli co można zrobić dla siebie w 30 minut (tym razem w dzień wolny).

Pobudka z samiuśkiego rana… kawa wypita w łóżku, do tego literatura… w zależności od nastroju traktująca o kolarstwie Magazyn Szosa czy RowerTour, o bieganiu Runners World albo książka poradnik czy zwykła książka thiller, kryminał itp.

Kilka chwil dla siebie i trzeba podjąć decyzję co robić z tak pięknie rozpoczętym dniem. Można oczywiście nadal leżeć w łóżku, ale jeśli jest się szczęśliwym posiadaczem psa, to jego potrzeby nam na to za długo nie pozwolą.

Wstajemy zatem i szykujemy się do wyjścia na spacer. Teraz czas na decyzję, szybki spacer bez zbędnych dodatków czy zrobić coś dla siebie, skoro i tak muszę się ewakuować z mieszkania?

Dzisiaj udało mi się połączyć 3 czynności podczas jednego, niezbyt długiego spaceru.

Czynność pierwsza:
SAM SPACER czyli czynność poruszania na przemian nogami, która sprawia, że serce zaczyna bić nieco szybciej nie powodując przy tym utraty tchu i ochoty na przeniesienie się na drugi świat(jak to bywa podczas biegania), a jednocześnie daje możliwość podziwiania okolicy, tak często mijanej w pośpiechu, przez co nie dostrzegamy jak pięknie jest w najbliższym otoczeniu.

Czynność druga:
SIŁOWNIA NA ŚWIEŻYM POWIETRZU czyli poruszanie górną partią ciała ( w moim przypadku, bo nogi i tak dostają ostro w kość), która podobnie jak spacer, nie doprowadzi nas na skraj wyczerpania.

Siłownia
Jedna z maszyn siłowni na świeżym powietrzu.
Jedna z maszyn siłowni na świeżym powietrzu.

Czynność trzecia:
ŁAPANIE POKEMONÓW , której to zabawie poświęcę chyba osobny wpis, bo uważam, że warto się nieco nad tym pochylić.

pokemon
Pierwszy złapany Pokemon w dniu dzisiejszym.
pokemon
Drugi Pokemon złapany w dniu dzisiejszym.
pokemon
Kolejny Pokemon złapany.

Zatem w ciągu 30 minutowego spaceru, można zrobić dla siebie co najmniej 3 rzeczy, jak widać. Oczywiście możliwości są nieograniczone i nie każdy musi łapać Pokemony, ale zróbmy już chociaż jedną z czynności (mam na myśli wyjście na spacer) a nasze ciało nam za to podziękuje.

Miłego dnia!!!

spacery po lesie

czyli to, co tygryski lubią najbardziej

Ci wszyscy, którzy mnie znają nieco lepiej wiedzą, że las to mój drugi dom i najchętniej zamieszkałabym tam na stałe. Wielokrotnie odgrażałam się, że wykopię sobie ziemiankę i w niej zamieszkam. W środku lasu, rzecz jasna.

Do czynów jeszcze nie doszło, ale jak tylko mogę, to korzystam z okazji pospacerowania po lesie. Czuję się tam naprawdę bardzo dobrze, zielono wokół, brak zgiełku a jedyny hałas, to drące się sójki tudzież inne skrzydlate.

Dzisiaj, chcąc spędzić więcej czasu w towarzystwie Zezia, wybrałam się w okolice Olka do znanego mi leśnego uroczyska.

Auto zostawione przy drodze, Zezol w uprzęży biegowej, pasek z bidonem dla siebie i klamerka z buteleczką dla Zezia (podziękowania dla Ani za to ustrojstwo) i można śmigać,

Zabrałam tym razem ze sobą również kijki do NW, ale nie był to pomysł mocno trafiony. Potknęłam się o nie coś koło 4 razy, z czego jeden mocno efektowny piruet wykręciłam na oczach jadącego za mną rowerzysty.

Po tym zdarzeniu kijki były noszone, ale frajdy ze spaceru nie utraciłam. Pętelka zrobiona, fotki strzelone, Zezol zadowolony a mnie pyknęło ponad 5km.

Polecam wszystkim, którzy chcieliby zacząć jakąkolwiek fizyczną aktywność. Ze spacerów poza tym się nigdy nie wyrasta i można być sportowcem na wysokim poziomie a jednak one mają w sobie jakąś magiczną siłę, która pozwala odpocząć i głowie i sercu.

Zezio1
Zezuś udekorowany jakimś kwiatkiem…
Zezio2
W czerwonych szelkach jestem widoczny.
Olek
Teren wyczyszczony z korzeni, które tu są składowane.
A
Aga i kijki… dzisiaj jednak bez większego zrozumienia.

Powrót do Parkruna

Po raz szósty w ogóle, a po raz pierwszy po kontuzji, wzięłam udział w #212 parkrunie w Toruniu. Jak zwykle atmosfera świetna, bo jak inaczej nazwać emocje jak na zawodach a jednak luz w głowie?

To właśnie najbardziej w nim lubię. Nic nie muszę, wszystko mogę, a i tak daję z siebie prawie wszystko.

Dzisiejszy bieg może nie należał do najszybszych, ale jestem bardzo zadowolona szczególnie z finiszu. Udało mi się przyspieszać już od czwartego kilometra i tak sekunda po sekundzie zmierzałam coraz szybszym tempem do mety. 6:30 min/km ostatni piąty kilometr, to bardzo dobre moje osiągnięcie.
Pięknie w to wszystko wplata się Kamila, która idealnie czyta moją aktualna dyspozycję i dostosowuje się do mojego tempa, chociaż mogłaby zrobić to wszystko znacznie szybciej.

Parkrun212
Parkrun #212 Aga i Kamila

Trochę statystyki z dzisiejszego biegu wg www.parkrun.pl/torun

Twoje rezultaty w ramach parkrun Torun nr. 212. Uzyskany przez Ciebie wynik to 00:34:50
Gratulacje z okazji ukończenia 6-ego biegu w ramach wszystkich ukończonych biegów parkrun oraz 6-ego biegu w ramach parkrun Toruń!
Bieg ukończyłe(a)ś na 112-ej pozycji spośród ogólnej liczby 138 uczestników, którzy ukończyli bieg. Wśród uczestników Twojej płci bieg ukończyłe(a)ś jako 28ty kobieta.
Bieg ukończyłe(a)ś jako 2-ej wśród uczestników zarejestrowanych w Twojej kategorii wiekowej VW45-49, którzy ukończyli bieg w dniu dzisiejszym.
Twój rekord życiowy (PB) w ramach parkrun parkrun Toruń pozostaje na poziomie 00:33:06. Twój najlepszy tegoroczny rezultat pozostaje na poziomie 00:33:06.
W dniu dzisiejszym osiągnąłe(a)aś 46.03% najlepszego wyniku uzyskanego na świecie na tym dystansie dla Twojej płci oraz kategorii wiekowej.

Czasem mi się nie chce

i lubię ten stan.

Miewam takie dni, kiedy prędkość na rowerze czy przejechany dystans zupełnie nie mają dla mnie znaczenia.

Dzisiaj właśnie tak było. Od rana wiedziałam, że ciągnie mnie na rower, ale zupełnie nie miałam ochoty na szosowe wyczyny. Kross hexagon będzie na dzisiejsze popołudnie idealny.

Wybrałam sobie trasę, skopiowaną od Tomka i wyszłam z Krossem na przejażdżkę. Las był taki kuszący, że postanowiłam przejechać się ścieżką niedawno wysypaną żwirkiem. Wiedziałam, że mniej więcej dojadę do Szosy Okrężnej a stamtąd ścieżką asfaltową skieruję się w stronę Castoramy, czy jak kto woli, Świątyni Ojca Rydzyka. W tamtych okolicach również powstała bardzo fajna ścieżka rowerowa, którą miałam okazję jechać jeszcze zimą czy późną jesienią.

Plan był właśnie taki, żeby dojechać ścieżką do Starego Torunia, przeciąć 80-tkę w Przysieku i jechać dalej prosto ulicą Leśną kończąc na Barbarce i wracać ścieżką do domu,

Prawie mi się to wszystko udało, gdyby nie nowa ścieżka prowadząca do Motoareny i dalej, dalej, dalej…

Ścieżka rowerowa za Motoareną w stronę Przysieka.

Widok z nowej ścieżki na Castoramę.

Dojechałam jednak do końca ścieżki, częściowo jest już pokrytej asfaltem, w dalszej części białym szutrem. Widać, że przygotowana jest do dalszych prac, jednakże nie zdecydowałam się jechać jej piaszczystym wydaniem. Skręciłam w las i po niedługim czasie dojechałam do 80-tki, gdzieś na wysokości tablicy informującej, że skończył się Toruń.

Dalej już szybciutko poboczem do Przysieka i skręcając w ulicę Leśną, prostą drogą dojechałam do Barbarki.

Uwielbiam tak czasem włóczyć się rowerem po nieznanych drogach. Mając jako zabezpieczenie Garmina z gps oraz komórkę z mapą, można całkiem śmiało odkrywać nowe drogi i ścieżki ciesząc się przyrodą i zupełnie nie zwracać uwagi na osiągane rezultaty.

Taki oto reset sobie dzisiaj zafundowałam, znajdując nową ścieżkę i spotykając wiewiórkę (tę prawdziwie rudą, nie brązową).

A i tak na liczniku pyknęło 20 km 😀

Blachownia 2019

Pierwszy triathlon – wspomnienia.

Aga i Przemek – wyjazd na zawody.

Na zdjęciu powyżej jestem uśmiechnięta i szczęśliwa, że przygotowania do pierwszego startu, które trwały w wersji intensywniejszej przez cały rok, a w wersji całościowej trzy lata, przełożą się na efekty i ukończę zawody.

Miotały mną różne uczucia i emocje. Jak zwykle zresztą. To podobno też normalne, tak powiedział Przemek. I chyba miał rację, bo dosłownie co 10 sekund zmieniał mi się nastrój.

Do tego przyszła zmiana pogody, tak gwałtowna, że aż chciało się płakać niczym niebo, z którego spadały krople deszczu. A my, skąpo ubrani, na prawie godzinę przed startem marzliśmy schowani przed zimnym wiatrem pod wiatą. I jeszcze komunikat organizatorów, że niedopuszczalne są pianki. Tego dla mnie było za wiele, 10 sekund minęło więc i nastrój się zmienił. Postanowiłam nie brać udziału w debiutanckich zawodach, przecież się tam utopię. Jak wyobraziłam sobie jeszcze widok bojek, które należało opłynąć, a które to bojki siedziały grzecznie na środku jeziora, to wszystko się we mnie załamało.

Pan fotograf idealnie ujął nasze emocje. Przemek gotowy do boju, rozgrzewa mięśnie, a ja… przerażenie w oczach i zimno wszędzie.

Oszczędzę już opis wszelkich emocji, które mną targały, pominę argumenty Przemka, że przecież zawsze mogę zrezygnować, ale chociaż spróbować powinnam. Zdjęcie poniżej oddaje powagę sytuacji.

To nie było skupienie przed startem, to była panika w oczach. Zdjęcie wykonał Pan Fotograf.

I spróbowałam. Wejście do wody, która okazała się cieplejsza niż powietrze, nieco mnie uspokoiło. Płytko było więc szłam jak długo się dało, ale w końcu położyłam się na wodzie i swoim tempem zaczęłam pokonywać metr za metrem. Pierwsza bojka opłynięta, kątem oka widziałam kajaczki z ratownikami, którzy czujnym okiem dbali o moje bezpieczeństwo i zachęcali do dalszej walki. Druga bojka opłynięta, te same kajaczki i już kilkanaście metrów do wyjścia z wody. Noga dotknęła dna, można wybiegać z wody. Udało mi się przeżyć pływanie, nie szkodzi, że wyszłam z wody ostatnia. Z uśmiechem na dziobie, co ja piszę… z ogromnym bananem na twarzy, wychodziłam na brzeg w takiej euforii, jakbym wygrała całe zawody. Bo wiedziałam, że dla siebie w tym właśnie momencie byłam zwycięzcą.

Wyjście z wody. Jestem ostatnia, ale żyję. Zdjęcie wykonał Pan Fotograf.

Truchcikiem do strefy zmian. Brawa od kibiców, wszak ostatniego zawodnika też należy oklaskiwać, nawet bardziej niż wszystkich poprzednich ;). Ręczniczek, skarpetki, buty, kask, rower z wieszaka i w długą. Rower… wiedziałam, że niesiona endorfinami z racji ukończonego pływania, dam z siebie wszystko na rowerowej trasie. Niestety deszcz się wzmógł, ale mi to specjalnie nie przeszkadzało. Cisnęłam dość mocno mając jednak na uwadze swoje bezpieczeństwo, śliska droga i wąskie opony nie chodzą w parze.

Szybcy i mokrzy. Zdjęcie wykonał Pan Fotograf.
Przemek już przed zejściem z roweru. Zdjęcie wykonał Pan Fotograf.

Nowy zegarek, który miał mi zmierzyć wszystkie etapy łącznie ze strefami zmian, zawiódł na całej linii. Właściwie nie zegarek, ale ja sama. Z uporem maniaka naciskałam nie ten przycisk, który powinnam, zamiast zmian dyscyplin cały czas naliczało mi czas do pływania. A licznik na rower zostawiłam w hotelu. Nie wiedziałam za bardzo jak szybko jadę, mogłam tylko stwierdzić, że jest dobrze, bo mijam na trasie innych zawodników. Dojazd do belki, zeskok z roweru (raczej ślamazarne zejście, ale tak lepiej brzmi) i do strefy zmian wymienić buty na biegowe. Rower na wieszak, kask, zmiana butów, czapeczka i lecimy.

Oklaski od kibiców i pochwała od sędziego, który skomentował: ale pani machnęła szybko ten rower. Ucieszyło mnie, że ktoś docenił moje starania i umiejętności kolarskie.

Jako, że dzień wcześniej przeszliśmy z Przemkiem trasę biegową, wiedziałam co będzie mnie na niej czekało. Wiedziałam gdzie mogę pobiec szybciej, gdzie będzie lekko pod górkę, a gdzie powinny być komary. Zegarek nadal był mądrzejszy ode mnie więc znów nie wiedziałam w jakim tempie biegnę, ale było już mi wszystko jedno. Miałam nadzieję, że nie zdejmą mnie z trasy, że uda mi się ukończyć zawody, jeśli nie o czasie, to chociaż w ogóle.

Kibice na trasie przy zbiegu ze stadionu – bezcenni. Bardzo wielkie podziękowania, bo od razu przyspieszyłam. Jeszcze kilometr i będzie upragniona meta. Noga po dwóch kilometrach zaczęła boleć, ale chciałam to ukończyć bez marszu. Niech się dzieje wola nieba.

Niecały kilometr do mety. Zdjęcie wykonał Pan Fotograf.

Lecę już do mety, już zakręt w lewo… widzę balony i koniec wyścigu. Widzę Przemka za linią mety, który macha do mnie z wielkim uśmiechem i krzyczy, że MAMY TO!!!!!

MAMY TO!!!

I ja przekraczając linię mety, krzyczę jakbym była Janem Frodeno i łamała w 8 godzin Ironmana.

Jestem na mecie, ukończyłam pierwsze zawody triathlonowe w czasie 55:28.

Zmieściłam się w czasie i jestem triathlonistką 😀

Finisz Przemka 🙂 Zdjęcie wykonał Pan Fotograf.
Finisz Aga 🙂 Zdjęcie wykonał Pan Fotograf.

Przemek, wielkie dzięki za wsparcie podczas tych ciężkich dla mnie chwil, za argumenty, które przekonały mnie do podjęcia próby, za wiarę, że mi się uda i za bluzę przed startem, bez której na pewno bym zamarzła :D.

podjazd skłudzewo

Spieszę donieść, iż we środę tj, 24 lipca 2019r, udało mi się podjechać pod górkę w Skłudzewie. Co prawda prędkość podjazdu to 9km/h, ale biorąc pod uwagę, że rok wcześniej musiałam zejść z roweru w połowie pierwszego podjazdu, ten wynik jest dla mnie spektakularnym sukcesem. I bardzo się z tego cieszę 🙂

Fot. Tomek Wnuk