Triathlonów czas, część pierwsza

czyli podsumowanie sezonu triathlonowego 2022, bo na osobne wpisy czasu nie było.

Podczas uzupełniania tego wpisu jest już koniec sezonu 2023 więc będą podsumowania rok po roku.

ENEA BYDGOSZCZ TRIATHLON
Mój pierwszy w tym roku triathlon i to na dystansie 1/8.
W dodatku zupełnie sama go ogarniałam, bo Przemek nie zdecydował się wystartować.
Na głowie zatem miałam nie tylko sam start, ale także całą pozostałą logistykę.

Z najwierniejszym kibicem, Anią, umówiłam się na odbiór pakietu i zostawienie roweru w strefie, na dzień przed zawodami. Pojechałyśmy do Bydgoszczy popołudniu, żeby zdążyć ze wszystkimi czynnościami i zaliczyć Pasta Party.

Pakiet odebrany, można wstawiać rower do strefy zmian i pozostawić tam pozostałe graty.

Ruszamy na żer!

Jedzenie i picie zaliczone, można było pójść jeszcze na spacer po trasie biegowej. Zbaczając nieco z drogi, weszłyśmy jeszcze w boczną uliczkę, która zwyczajnie nas urzekła.

Jeszcze kilka fotek ze spaceru.

Po mile spędzonym wieczorze wróciłyśmy do Torunia, aby na dzień drugi wrócić do Bydgoszczy i powalczyć o życie w pięknej i czystej rzece Brdzie, pojeździć rowerem po drodze prawie szybkiego ruchu a na koniec pobawić się truchtaniem wzdłuż brzegu rzeki i z wielką dumą ukończyć zawody.

Dzień następny – dzień startu.

Tym razem w odróżnieniu od roku poprzedniego, nie można było zaparkować auta przy samej hali Łuczniczki i dalej. Do dyspozycji organizatorzy oddali parking przy centrum handlowym, który to okazał się być za mały. Przy samym centrum miejsca nie znalazłyśmy, ale zjechałyśmy w stronę podziemnego parkingu licząc, że tam właśnie miejsc będzie mnóstwo. Tak też było, z jednym „ale”. Wjazd na parking był zamknięty 🙂
Znów trzeba było sobie radzić samemu, a mając dość małe auto, znalazłam nieduże miejsce na trawniku. Dodam tylko, że trawą tego zielonego nie można było nazwać a wokół było pełno zaparkowanych wcześniej samochodów.
Dotarłyśmy, nieco klucząc wśród bujnej roślinności, do strefy zmian i tam doczekałyśmy już do samego momentu startu.
Ja pamiętając swój ubiegłoroczny wyczyn utopienia czipa, nerwowo co rusz sprawdzałam czy mam tę opaskę na nodze. Wyprzedzając nieco fakty, czip pozostał ze mną do końca zawodów.

Tym razem oprócz Ani w roli kibiców miałam także Anetę i Anitę (moje koleżanki z pracy, które połączyły przyjemne z pożytecznym). Dziewczyny spędzały weekend w Bydzi i postanowiły jeden z tych weekendowych dni spędzić w roli mojego supportu. Były w sumie trzy, dlatego mogły być wszędzie, aby kluczowe momenty zawodów uwiecznić na zdjęciach ze mną w roli głównej. Za to im wszystkim trzem bardzo dziękuję już w tym momencie.

Przebrana i gotowa na wszystko 😀

Miałam opracowaną strategię na pływanie. Z racji tego, że jest to rzeka, w której nurt na jej środku jest największy, co ułatwia pływanie, chciałam wskakiwać do wody stojąc na mostku po jego lewej stronie. Dało mi to przewagę płynięcia na wprost i brak konieczności walki z prądem, który znosił mnie mocno w prawo. A przecież trzeba jeszcze opłynąć białą boję, która mieściła się na środku. Dlatego skacząc na wprost, nie mając innego zawodnika po swojej lewej ręce, mogłam na spokojnie dryfować w prawo i pozwolić rzece ponieść się aż za bojkę. Wszystko udało mi się zrealizować. A dziewczyny nagrały filmik z mojego pływania oraz samo wyjście z wody.

W sumie to nie wiem który czepek to ja, na pewno płynę kraulem, to można dopasować 😉
Wyjście z wody, banan na twarz i doping kibiców…wrażenie bezcenne.
Mariusz Nasieniewski/maratomania.pl

A tak się człowiek cieszy, jak wychodzi z wody 🙂

Wyjście z wody udane, tak samo zdjęcie pianki, wrzucenie jej do worka i dobieg do roweru w hali. Tam spokojne ubieranie butów, kasku przede wszystkim i wyjście na najprzyjemniejszą część triathlonowej frajdy: ROWER.

A to jak bardzo mi to sprawia radość można zobaczyć na poniższych fotkach. Tym razem udało się wszystko bez niespodzianek i przykrych zdarzeń po drodze. Nikt na moich oczach się nie wywrócił więc mogłam skupić się wyłącznie na samej jeździe.
Przede mną jechała dziewczyna, której szybkość mi odpowiadała, powtarzałam Jej czynności. Jak Ona wyprzedzała kogoś na trasie, ja robiłam to samo, mając podobne umiejętności i możliwości utrzymania stałego tempa bez szarpania, można się do kogoś podczepić, oczywiście utrzymując dozwoloną odległość. Tę jednak udawało mi się trzymać przepisowo, bo kilka razy mijał mnie sędzia i gwizdkiem nie pisnął.

Po dobrze wykonanej robocie w charakterze kolarza szosowego, trzeba było stawić czoła biegowemu wyzwaniu. Dziewczyny mnie zaskoczyły i dorwały obiektywem już w strefie zmian.

Jeśli miałam jakieś założenia na bieg, to na pewno je zrealizowałam. Mianowicie dobiegłam bez marszu. W ostatnim czasie było to dla mnie dość trudne. Moje tętno zwyczajnie wywalało w kosmos i po kilkudziesięciu metrach, może po kilometrze, miałam dość i przechodziłam do marszu. Tym razem jednak wyglądało to inaczej. Zupełnie nie przejmowałam się tempem, chciałam to ukończyć i to mi się udało. W spokojnym, emeryckim tempie zaliczałam kolejne metry na trasie. Kibice dopisywali, oklaskiwali, a to dodawało siły na finiszu. Meta przekroczona, pierwsze zawody w Bydgoszczy na tym dystansie ukończone!!! Brawo ja i brawo moje wsparcie!

Poza strefą finiszera dziewczyny czekały już na mnie z krówkami, które stały się prawie przez rok, elementem koniecznym przy naszych spotkaniach w pracy.

Zakończenie imprezy i powrót do domu.

Bardzo zadowolona i z wyniku i z samego uczestnictwa, wracałam z Anią z rowerem i resztą bambetli do samochodu. Przebrałam się w bardziej cywilne ciuchy, zapakowałam rower na dach i ruszyłam drogą, którą w to miejsce przyjechałam. Ku mojemu zdziwieniu przejeżdżając pod wiaduktem (to ten moment, który był kluczowy na wstępie relacji) usłyszałyśmy uderzenie u góry auta. To nie mogło być nic innego jak tylko biedny rower, który chyba urósł w trakcie zawodów, bo w jedną stronę się zmieścił. Na szczęście było to uderzenie w wiszącą blachę, która miała właśnie robić za straszaka. Rower z guzem na kierownicy, ale bez większych obrażeń dojechał do domu a w następnym roku już nie powtarzałam tego manewru. Ale o tym w kolejnej relacji, tym razem z roku 2023.

P.S. Teraz tak sobie myślę, że ja coś chyba kręcę z tym wjazdem pod wiadukt z rowerem. Przecież ja rower zostawiałam dzień wcześniej a wtedy można było parkować przy hali. Wcale nie zjeżdżałam z nim na parking podziemny. To dlatego nie rozumiałam tego zdarzenia przez ponad rok czasu 🙂 🙂 🙂 Sprawa wyjaśniona.
Ciąg dalszy nastąpi… Lotto Energy Triathlon Chełmża 2022

Biegiem do koszar

czyli szybki urbex po modlińskich fortyfikacjach (20.05.2023)

Łażenie po bunkrach, fortach i innych pozostałościach po umocnieniach wojskowych zawsze sprawiało mi radochę. To tak jak z samolotami i lotniskami. Jeśli można to połączyć z bieganiem (co niestety w ostatnim czasie przestało mi sprawiać frajdę), to dlaczego tego nie wykorzystać.
Co prawda Modlin, bo w tym miejscu odbyły się zawody, jest dość daleko od Torunia, ale jeśli się jedzie z grupą, to nie stanowi to aż tak wielkiego problemu.
Namówiona przez Kasię i Krzyśka (jak zwykle w ostatnim roku), zapisałam się na ten bieg i obiecałam Kasi, że będę ją wspierać podczas różnych atrakcji na trasie. A atrakcjami były wybuchy, towarzyszący im dym, żołnierze pokrzykujący na biegających po trasie… taki wojskowy klimat, który miał w nas wyzwolić jeszcze więcej woli walki o jak najlepszy wynik. Kasia nie za bardzo lubi jak się ją straszy, dlatego w założeniach było, że będziemy biec razem. Oczywiście tempo biegu trzeba było dostosować do mnie, ale to nie stanowiło dla Kasi problemu.
Trasa już od samego startu wyglądała dla mnie na wymagającą. Rozpoczynała się niezłym podbiegiem, a co dalej, to dla mnie zagadka. Wiedziałam tylko, że będziemy latać po budynkach, w górę i w dół, po terenach nierównych, po górach i dolinach.

Atrakcje tu i tam
Miejsce przywitało nas swoimi atrakcjami. Mury, które widziały i słyszały niejedno, brukowane drogi, po których jeździły różne pojazdy, nawet roślinność jakaś taka „wojskowa”. Miejsce dla mnie magiczne, z racji upodobań, rzecz jasna.

Odbiór pakietu i szykowanie się do startu.

Jak dobrze, że była z nami Gabi, niestety tylko w roli supportu i kibica (noga w gipsie skutecznie uniemożliwia bieganie). Przynajmniej można było bezpiecznie zostawić plecaki i przebrać się w suche ciuchy po ukończonym biegu.

Jeszcze przed rozpoczęciem biegu był czas na robienie fotek, głupich min, trochę zwiedzania i tym podobnych luźnych rzeczy.

A bieg wyglądał tak…

Całe zawody przypominały raczej wymagającą wersję zabawy w podchody. Wbiegaliśmy do opustoszałych budynków koszar, lataliśmy po piętrach to w górę, to w dół… za chwilę znów na zewnątrz, aby w półmroku pobiec do następnego budynku. Kurz, gruz, wilgoć, to warunki, które panowały na „trasie biegowej”.
Przy wybiegnięciu z jednego budynku usłyszeliśmy wybuchy. Oczy zaszły dymem, do uszu dobiegały pokrzykiwania pojawiających się nagle znikąd żołnierzy z poprzedniej epoki. A my z Kasią, niezrażone wizualnymi atrakcjami, na spokojnie przemieszczałyśmy się do kolejnej atrakcji. Niestety dla mnie był to dość stromy podbieg, który pokonałam idąc. Płuca dostały mocno w kość, serce waliło za szybko, nie chciałam polec na polu bitwy – dosłownie 😉
Nie tylko ja przechodziłam do marszu, ważne, że zabawa była dobra. Jeszcze tylko parę metrów i widać już balon z napisem META. Cel osiągnięty, misja zakończona powodzeniem. DONE.

Po biegu czyli pyszna szamka i nocny powrót do domu.

Jak na wojskowe miejsce przystało, bo odbiorze medalu czekała na zawodników pyszna szamka w postaci grochówki i chleba. Mieliśmy tylko 3 kupony, a żołądki 4, ale jedna porcja więcej nie stanowiła problemu dla wydających zupę Pań. Dlatego płacąc uśmiechem od ucha do ucha dostaliśmy dodatkową porcję, dzieląc się z naszą przyjaciółką Gabi.

Po krótkiej przerwie na jedzenie i po jedzeniu trzeba było się ewakuować do domu. Droga przed nami długa, ale kierowca Krzysiek dzielnie się spisywał w ciemnościach i dowiózł nasz szczęśliwie do domu.

To tyle z pisanej relacji z biegu. Niestety znów relacja powstaje po długim czasie i nie jest taka „na żywo”, ale liczę na to, że zdjęcia jakoś wynagrodzą czytającym upływ czasu.

WINGS FOR LIFE

czyli biegniemy dla tych, którzy nie mogą

I od razu napiszę, że te słowa po trzykroć dawały mi motywację do walki z samą sobą na trasie.
A jak było przed, w trakcie i po biegu, zapraszam do lektury poniżej.

Nie trzeba przypominać, że zapisana na ten bieg w Poznaniu byłam już od pierwszych minut zapisów. Nie mogło być inaczej. Podobnie jak Kamila, jak Kasia i Krzysiek, których jeszcze na łamach tego bloga nie było, ale w tym odcinku Wam ich przedstawię.
Na marginesie dodam, że to również bohaterowie kilkunastu wydarzeń sportowych w moim życiu, których nie opisałam jeszcze i pewnie przez jakiś czas tak zostanie.

Wracając do Wingsa…
Rejestracja na bieg ukończona pomyślnie, apartament zarezerwowany w tym samym miejscu co rok temu, tylko środek lokomocji nieco inny. W tym roku zdecydowałyśmy się jechać pociągiem, a to z tej przyczyny, że po pierwsze taniej, a po drugie wygodniej. Moja głowa jako głowa kierowcy nie musiała się skupiać na znakach drogowych czy szybkich zmianach pasa drogowego. Wystarczyło tylko na wejść do właściwego pociągu i opuścić go w odpowiednim momencie.
Tak to się właśnie odbyło.

Czas podróży umilałyśmy sobie rozwiązywaniem krzyżówek, gapieniem się w okno i nadrabianiem zaległości w… konwersacji (w polskim języku). Wszak nie widziałyśmy się znów od bardzo dawna, a aktywne tryby życia dają sporo tematów to rozmowy.
Za to pogoda za oknem pociągu pozostawiała wiele do życzenia.

Pociąg do Poznania


Wysiadamy na dworcu głównym w Poznaniu. Idziemy podziemnym przejściem w nieznanym kierunku… obrałyśmy sobie jakąś nazwę ulicy na drogowskazach w tunelu i konsekwentnie szłyśmy w jej stronę.

„Pamiętaj Shrek, nie idź w stronę światła…”

Po wyjściu z tunelu naszym oczom ukazał się widok niesamowity, mianowicie nasz hotel. Dosłownie wystarczyło przejść przez jezdnię i już byłyśmy obok budynku. Takiej bliskości to się nie spodziewałam. Zresztą do hali targów nie było wiele dalej.

Hotel wybrałyśmy ten sam co w zeszłym roku. Właściwie to kompleks hotelowy, bo posiada pokoje w dwóch budynkach. Ten większy na zdjęciu, to zeszłoroczna miejscówka a ten, na który wskazuję, to nasze miejsce na ten rok. Pokój dostałyśmy na najwyższym piętrze. Zapowiadał się piękny widok z okna. A które to piętro, zaraz się przekonacie.

Pokój zgodny z oczekiwaniami, a widok z przestronnego balkonu, piękny. Nawet sobie pomyślałam, że fajnie by się pracowało nad blogiem czy nad pisaniem książki w tym miejscu, z takim widokiem.
Jedynym minusem był brak możliwości podziwiania nisko przelatujących samolotów i wejścia na taras widokowy (taras jest na tym drugim budynku). Samolotów nie można było podziwiać okiem, za to uchem owszem. Lokalizacja balkonu jest z innej strony niż korytarz powietrzny na lotnisko. Nie można mieć wszystkiego.

Odbiór pakietów i poszukiwanie jedzenia i picia

Pakiety można było odbierać już w sobotę, co zamierzałyśmy uczynić. Wyszłyśmy zatem z pokoju i skierowałyśmy swoje kroki w stronę hali Targów Poznańskich. Po kilku minutach byłyśmy już na ich terenie, teraz tylko sprawdzić numer startowy i odebrać pakiet.

I tak już sobie szłyśmy przez wielką halę, aż tu nagle na kogo wpadamy?
Tak, to właśnie zapowiadani wcześniej Kasia i Krzysiek.
Jak nakazuje tradycja, trzeba było machnąć kilka fotek, żeby mieć chociażby co na blogu umieścić. Poza tym, to są naprawdę super pamiątki i chętnie do nich wracam w wolnych chwilach.

I kilka fotek z samochodem pościgowym. Podczas samego biegu nie ma już na to czasu, a samochód wygląda nieco kosmicznie.

Na zewnątrz hali było równie atrakcyjnie.

Umówiliśmy się wstępnie, że pójdziemy wspólnie na kolację gdzieś na starówkę. Mieli do nas dołączyć jeszcze inni nasi biegacze (tu należy się małe wyjaśnienie, że do Poznania przyjechała spora grupa zaprzyjaźnionych biegających ludków). Pożegnaliśmy się pozostając oczywiście w kontakcie.
Razem z Kamilą postanowiłyśmy zrobić parę zakupów żywieniowych na wieczór i śniadanie dnia następnego. Idealnie do tego nadawała się galeria handlowa przy dworcu. Poszłyśmy tam oczywiście z buta.

A to zdjęcie zrobiłam specjalnie dla kolegi z pracy, Piotra, który jest wielkim fanem piłkarskiego klubu z Poznania.

Podczas wędrówki po galerii w poszukiwaniu Biedronki, która pokazała się nam na mapie, obeszłyśmy wszystkie piętra ze dwa razy, niestety Biedronki tam nie było, Był za to drogowskaz do Lidla, ale i tego nie udało nam się znaleźć. Za to żołądki już zaczęły domagać się paszy treściwej i dlatego napotykając Pizza Hut, wybór padł na kolację w pokoju z pizzą w roli głównej. Zamówiłyśmy po jednej średniej i w czasie, gdy pizze się piekły, my poszłyśmy zakupić picie. Oczywiście Lidl nadal był dla nas nieosiągalny, za to Żabka zapraszała w swoje skromne i niezbyt dużych rozmiarów progi. Dokonałyśmy zakupu piwa bezalkoholowego i z alkoholem oraz kilka rodzajów żelków. Tak wyposażone wróciłyśmy do Pizza Hut po nasze placki.
W drodze powrotnej, nadal nie ogarniając kierunków świata w tejże galerii i gubiąc się na piętrach, trafiłyśmy jeszcze do lodziarni na jedną gałeczkę lodów w wafelku. Nieco wzmocnione mogłyśmy dalej toczyć tę nierówną logistycznie walkę.
Wreszcie trafiłyśmy na podziemne przejście i tylko nieznacznie zbaczając z kursu, dotarłyśmy do hotelu. Patrząc na wskazania gps, po samej galerii zrobiłyśmy ponad 4km, a cała wyprawa po pakiety i jedzenie wyniosła 6km.

Jednym słowem byłyśmy zmęczone i absolutnie bez jakiejkolwiek chęci na ruszanie się z pokoju, Tym bardziej, że pizza pachniała smakowicie, piwko się chłodziło a w planie miałyśmy jeszcze obejrzenie jakiegoś filmu na Netflix.

A godzina robiła się coraz późniejsza…wieczór już zaglądał w okna…słońce zaszło a widok z okna tym razem zachwycał światłami wielkiego miasta.

Postanowione, nigdzie już się nie ruszamy.
Kamila wybrała film, który mamy obejrzeć, zaległyśmy na kanapie, każda w swoim rogu i oddałyśmy się rozrywce.
I tutaj muszę się pochwalić, że po raz pierwszy w życiu obejrzałam pełnometrażowy film wyłącznie z angielskim lektorem wspomaganym przez napisy w tymże języku. Co więcej, zrozumienie filmu oceniam na 90%. Jestem z siebie dumna i Kamila też 🙂

Wiadomo, że chodzę spać wcześniej niż przeciętny człowiek, dlatego zaraz po zakończonym seansie, poszłam spać. A widok z okna nadal był piękny i mogłam podziwiać go z hotelowego łóżka.

Nastał niedzielny poranek. Obudziłam się w całkiem dobrym nastroju i nawet wypoczęta. W planie miałam pójście do klasztoru ojców dominikanów na niedzielną Mszę Św. a w drodze powrotnej zrobienie zakupów w Żabce (coś na śniadanie, bo pizzy za wiele nie zostało a żelki średnio się nadawały na pożywne śniadanie przed biegiem).

Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Załadowałam sobie trasę do klasztoru na telefon i ruszyłam, żeby zdążyć na 8:00. Poznań, jak chyba większość miast w Polsce, jest dość mocno rozkopany i przejście 2km zajęło mi trochę czasu. Musiałam przedzierać się między płotami, żeby trafić na właściwe przejście dla pieszych, ale jakoś bezpiecznie i nawet przed czasem, dotarłam do celu.
Co prawda, prawie przegapiłam wielki budynek kościoła, bo nie spodziewałam się go od strony, której szłam, ale w ostatnim momencie zawróciłam.

Dominikanie

Weszłam do środka.

Wracając natknęłam się na Akademię Muzyczną w Poznaniu a tam czekała na mnie taka niespodzianka.

Wysłałam zdjęcia Iwonie, otrzymałam odpowiedź, że to my jak żywe. Miała niewątpliwie rację, cajon i fortepian…

Wracając spacerem do hotelu zrobiłam kilka fotek, które można zobaczyć poniżej.

Przygotowania do startu

Za wielkie to one nie były. Zjadłyśmy śniadanie, resztki pizzy i kanapki z Żabki, wypiłyśmy kawę i przywdziałyśmy stroje sportowe. Tradycyjnie trzeba było strzelić selfiaczki z tarasu, żeby można było porównać siebie z roku poprzedniego. 😉

W butach biega się szybciej, tak mówią.

Uzbrojone we wszystko co trzeba i nie trzeba, poszłyśmy na start.

Ludzi mnóstwo, wszędzie. Nie sposób się znaleźć, jak ktoś się zgubi. Za to można się spotkać całkowicie przypadkowo z ludźmi, którym pomimo upływu czasu się nie zapomina. Takim człowiekiem dla mnie jest Dominik. To właśnie na Jego biegi jechałam z ogromną ekscytacją do Łodzi na cykl biegów Icecream Run… i na Biegiem Na Film do Piotrkowa Trybunalskiego. Co mnie mocno zaskoczyło i to bardzo przyjemnie, Dominik pamiętał mnie właśnie z tego ostatniego biegu. Wtedy wylicytowałam przebranie Iniemamocnego, gdzie cała kasa została przekazana na schronisko dla zwierząt. Tak na marginesie, to w tym roku Biegiem na Film znów jest organizowany i kto wie czy się nie wybiorę do Łodzi zabierając ten właśnie strój. Temat jest otwarty a ja mam ogromną ochotę na to wydarzenie.

A poniżej trochę zdjęć już ze strefy startowej. Rzeczywistej atmosfery to nie odda, ale chociaż trochę przybliży.

Fala
Samolot

Przyszedł moment startu. Tym razem miałam wrażenie, że ruszyłyśmy znacznie szybciej niż w zeszłym roku. Opóźnienie nie było 7 minutowe, ale może ze 3 minuty od startu pierwszej, najszybszej fali biegaczy.
Za to trasa, którą wybiegaliśmy na ulice Poznania prowadziła tym razem przez halę targową, co spowodowało lekkie zakorkowanie w wąskim gardle. Ale kto by się tym przejmował. Na pewno nie ja.
Wybiegliśmy na ulicę i znów można było podziwiać tę błękitną od koszulek rzekę biegaczy. Początkowe kilometry są z górki więc biegnąc niejako na końcu tej rzeszy, można podziwiać zalaną biegaczami ulicę Poznania.
Skorzystałam z tej właśnie okazji, że początek jest z górki i pobiegłam te kilometry w tempie dla mnie za szybkim, co przełożyło się jednak na rekord na 1km i na 1 milę. Zupełnie przypadkowo i całkowicie nieświadomie. Oczywiście jak co roku zakładałam sobie plan minimum 5km. Udało się tego dokonać, 5km flaga została minięta. Na tym kilometrze rozstawiony był bufet. Czapnęłam zatem zgrabną buteleczkę z wodą i potruchtałam dalej. To była butelka taktyczna, bo trasa zaczynała się robić nieco pomarszczona. Jak wiadomo wiadukty oznaczają jedno – lekkie podbiegi. Dla kogo lekkie, dla tego lekkie. Dla mnie każdy wiadukt to walka z samą sobą. Dlatego butelka okazała się taktyczna, bo na tymże wiadukcie przechodziłam do marszu i popijałam wodę z butelki. Po osiągnięciu szczytu następował zbieg i można było dalej przemierzać kilometry.
Atmosfera jak rok temu, ludzie na ulicach, kibicują każdemu, stada biegaczy uśmiechają się do siebie nawzajem, zbijają piątki z dzieciakami stojącymi na skraju jezdni… tak to można się nawet mocno męczyć.
No i ja się męczyłam 😀 Dodatkowo na 4km lewa łydka zaczęła dawać o sobie znać, zupełnie z niejasnego dla mnie powodu. Oczywiście została zignorowana, co odbiło się w dniach późniejszych. Tak mijały kolejne metry a nawet kilometry. Przebiegłam kilometr szósty, kilometr siódmy…ale już z przerwami na marsz… widziałam flagę z kilometrem ósmym… minęłam ten kilometr… a Adama nadal nie było widać.
Pojawiła się szansa na najlepszy jak dotąd mój wynik. Raz jeszcze powtórzę, że absolutnie nie robię tego dla wyniku, ale jakiś tam punkt odniesienia dobrze jest mieć.
Biegnę już coraz wolniej, co rusz przechodzę do marszu… z tyłu już słychać głosy, że widać auto pościgowe, ale jest jeszcze daleko… Próbuję zerwać się do ostatniego ataku na tym kilometrze… lecę… dyszę… serce zostawiam na rozgrzanym asfalcie… widzę nieostro flagę oznaczoną numerem 9… to już tuż, tuż, jeszcze tylko przebiec skrzyżowanie….
Nie zdążyłam, minął mnie Adam Małysz z ekipą, pozwalając na osiągnięcie dumnych dla mnie 8,6km.

Teraz już tylko pozostało odebrać złotą folię, otulić się nią, bo wiał mocny wiatr i zapakować się do tramwaju by powrócić na miejsce startu a tam spotkać się z Kamilą, zjeść ciasto i inne kulinarne atrakcje.

Idzie czempion

Podsumowując swój start na Wings For Life w roku 2023 napiszę tylko jedno: znów jestem z siebie dumna. I dumna z tych wszystkich biegaczy, którzy swoim startem przyczynili się do zebrania ogromnej sumy pieniędzy przeznaczonej na badania. To jest naprawdę piękne, że my biegniemy dla tych, którzy nie mogą. Jeszcze nie mogą.

Widzimy się za rok, to postanowione. Może dobiegnę do 9km a może tylko do 5? Nie ma to zupełnie znaczenia. Będę się cieszyć z każdego metra, bo w tej chwili mogę biec.

Amen.

No jakby to napisać…

czyli znów się gdzieś zagubiłam

Wcale nie tak, że nic nie robiłam do tego czasu. Właściwie to jest zupełnie na odwrót. Robiłam tyle tego, że nie sposób opisać na gorąco tych wszystkich biegów, wyścigów i zawodów. Pewnie by można, profesjonalista by sobie poradził bez problemów, ale gdzie mi tam do tych wszystkich influłenserów itp.

Dlatego tak zupełnie przez przypadek usiadłam do starego laptopa i odpaliłam jedną z zakładek na przeglądarce. A tą zakładką jest mój blog, agzie.pl

Wszystkie aktywności mam zapisane na stravie więc w razie czego jest do czego wracać, nawet zdjęcia tam są. Nie ma tylko komentarza w formie opowieści, a to chyba w tym wszystkim jest dość istotne.

Za dwa dni wyjeżdżam do Poznania na kolejny bieg Wings for Life. Tym razem mam zamiar jechać z Kamilą pociągiem w sobotę i wracać również pociągiem w niedzielę po biegu. Miejscówka jest dokładnie ta sama co w zeszłym roku, dlatego liczę na widok samolotów i komfortowe spanie przed biegiem i odpoczynek po biegu.

Założenia na sam bieg takie same jak rok temu czyli plan minimum 5km. Nie za wiele się rozwinęłam biegowo w stosunku do roku ubiegłego, dlatego nie ma co mieć wygórowanych ambicji, bo życie szybko to zweryfikuje i zostanie czarna rozpacz w przypadku niepowodzenia.

Zatem… Poznań… i doganiająca mnie meta nie szybciej jak na 5 kilometrze. Trzymajcie kciuki, może uda mi się powrócić do bloga i zamieścić jakąś relację prawie na gorąco.

Wings For Life

czyli biegniemy dla tych, którzy nie mogą!!!

Tak jest! Kolejny rok, kolejne biegowe wyzwanie z ogromnym wsparciem dla tych, którzy biegać ani nawet chodzić nie mogą.

Chyba nikomu nie trzeba opowiadać o tym wydarzeniu. Jednak, jakby ktoś nie wiedział o czym tu piszę, to szybko przypomnę.

Wings For Life to organizowany od roku 2014 w 33 miastach na świecie, charytatywny bieg, z którego dochód w całości przeznaczony jest na badania nad urazami rdzenia kręgowego. Pierwsza niedziela maja, to data którą warto zapamiętać, bo to właśnie w tym dniu bieg się odbywa.
W Polsce miastem obleganym przez biegaczy jest POZNAŃ.

W tym roku dane mi było wziąć udział w stacjonarnym biegu w Poznaniu. Biorę udział w tym wydarzeniu 3 raz, jednakże po raz pierwszy miałam okazję startować we flagowym biegu a nie w biegu z aplikacją.

Chociaż nie ukrywam, że bieganie z aplikacją też ma swój urok, to jednak atmosfera, którą się czuje wśród tego całego tłumu ubranych w te same koszulki biegaczy, robi niesamowite wrażenie. Nie tylko zresztą biegacze tworzą to widowisko, ale być może przede wszystkim kibice, których na trasie, przynajmniej w mieście, było mnóstwo.

Formuła biegu jest odmienna od „typowych” biegowych zawodów. Otóż tutaj nie jesteś w stanie powiedzieć na jakim dystansie jest ten maraton 😉
Biegacze i chyba nie tylko, zrozumieją tego sucharka.
Dystans określi nam Adam Małysz, który za kierownicą Porsche wystartuje z prędkością 15km/h po 30 minutach od startu pierwszego zawodnika a po godzinie prędkość auta zwiększy się do 16km/h i tak co godzinę szybciej aż dojdzie do 35km/h. Tym samym dogania tych najwolniejszych biegaczy w pierwszej kolejności. Biegacz kończy bieg w momencie, w którym doścignie do Adam. Oczywiście chodzi o to, żeby zrobił to jak najpóźniej czyli ciśniem ile możem a zwyciezcą będzie biegacz, który przebiegnie największą liczbę kilometrów.

To przed tym autem uciekamy ile sił w nogach.

Dobrze, to tyle z „regulaminu biegu”, czas opowiedzieć co się działo przed, w trakcie i po moim występie 🙂

Początkowo plan na to wydarzenie miał być inny niż wyszło. Wyszło mimo wszystko całkiem dobrze i sprawnie. Miałam jechać do Poznania pociągiem z Kamisią i Chrisem, ale zmieniły mi się plany na sobotę więc wybrałam się do Poznania w niedzielę z samego rano moim autkiem.

Jak widać na zdjęciu, zabrałam na sobie sporo Zezia 😉

Na miejscu była już Kamila i Chris, którzy pojechali tam w sobotę i spędzili, jak mówili, fajnie wieczór i pół nocy 😉


Dzięki temu miałam dobrą miejscówkę, żeby nie tylko przyjechać do Poznania i od razu startować, ale też odpocząć chwilę po podróży, napić się kawki i nawet obejrzeć panoramę Poznania z tarasu widokowego na dachu budynku, w którym wynajęli pokój.
Poniżej zdjęcia z tarasu, widać w oddali również pas startowy lotniska. A co się jeszcze okazało… z okien pokoju widać nisko już lecące samoloty pasażerskie, zmierzające na to lotnisko :).
Uwiecznione to zostało na zdjęciach i filmiku. Świetna miejscówka, bo apartament super wyposażony i w idealnym miejscu.

Wyszłyśmy na start nieco za szybko, bo nie ogarnęłam miejsca 😉 Wydawało mi się, że Hala Targów Poznańskich jest znacznie dalej niż „za rogiem” no i przybyłyśmy tak 7 minut od wyjścia z pokoju. A to oznaczało, że mamy ponad godzinę do startu 😀

Nic się nie stało, czas wykorzystany na nasiąkanie atmosferą, na robienie zdjęć, w tym z mistrzem Adamem, na spotkanie Kasi i Krzycha, co w tym tłumie było „zbiegiem okoliczności”.

Udało się nam dostać do Mistrza Adama i uwiecznić to na zdjęciu 🙂

Przyszedł czas na rozgrzewkę i ten cały tłum pomarańczowych ludków podskakujących w rytm głośnej muzyki. To robi wrażenie nawet na osobach, których nie łatwo porwać do szaleńczych pomysłów.

Podskakujące żółte ludki 🙂

No to ruszamy!!!
Ludzi było tyle, że zanim minęłyśmy linię startu, to minęło chyba z 5 minut, a może i więcej. Za to największe wrażenie zrobił na nas i potężne brawa otrzymał człowiek, który o kulach i ze wsparciem wolontariusza, sam poruszał się jako zawodnik tego biegu.

Cóż można więcej napisać o samym biegu?
Miałam w planie przebiec co najmniej 5km a co uda się więcej, to będzie wartość dodana. Udało mi się pokonać te 5km nawet w niezłym czasie więc później było już bieganie z luźną głową, chociaż z każdym pokonanym metrem wyznaczałam sobie nowy cel.

Jak już udało mi się dobiec do 7km, to ambicjonalnie celem był kilometr ósmy, ale wiedziałam, że może być ciężko. Z tyłu słychać było okrzyki biegaczy, że widać już auto Małysza. Trzeba było przycisnąć z tempem, bo chorągiewkę z cyfrą 8 widać, ale dobiec do niej nie jest łatwo. Jeszcze parę metrów i cel zostanie osiągnięty… z tyłu krzyki i oklaski… Matko jak ciężko…

Jeeeeeesssstttt!!! Ośmy kilometr jest mój. Zadanie zaliczone.

Dziękuję 🙂

P.S.
Wszystkie materiały foto i wideo z tego biegu niestety mi się gdzieś zapodziały w przepastnej pamięci komórki, dysku czy tam czegoś. Zatem nie będzie chwilowo obrazków.

P.S.2
Wszystko się odnalazło, zatem okraszam relację porcją zdjęć.
A i tak dość ciężko mi się już to wszystko pisze, bo minęło sporo czasu od wydarzenia, a wiadomo, że na gorąco najlepiej.

Lecę, bo chcę…

czyli Odlotowa piątka na lotnisku

Bardzo lubię patrzeć na samoloty pasażerskie. Mogłabym stać na lotnisku i gapić się na te wielkie maszyny bez końca.

Z takim samym zapałem myślę o bieganiu…
Żartowałam, nikt mi w to nie uwierzy, bo ja naprawdę nie lubię biegać.
Przynajmniej tak mi się mocno wydaje, szczególnie wtedy, gdy start w zawodach jest coraz bliższy.

A co by było, gdyby połączyć jedno z drugim?
Fajnie by było, tylko jak to zrobić?
Otóż… niektórzy wpadli na podobny pomysł i co więcej, zrealizowali go!

Mam na myśli event zorganizowany przez Odlotowa 5 wraz z BZG – Port Lotniczy Bydgoszcz, na którym biegacze w liczbie zacnej 999 sztuk pokonywali biegiem dystans 5km na płycie lotniska 🙂

Nie zastanawiałam się ani chwili nad zapisem, gdy trafiłam na opis biegu. Taka gratka zdarza się rzadko, chociaż organizatorzy obiecywali, że będą organizować takie zawody co roku.
Namówiłam Kamilę, powiadomiłam Kasię i Krzycha i dokonałam zapisu wraz z opłatą startową.

Kilka dni przed startem postanowiłam zrobić dokładne rozeznanie logistyczne, żeby w możliwie jak najbardziej efektywny sposób ogarnąć całą niedzielę.
W zasadzie plan obejmował już sobotę, bo można było dzień wcześniej odebrać pakiety startowe.
Lubię mieć już wszystko pod kontrolą znacznie prędzej niż na przysłowiową ostatnią minutę więc oczywiście w sobotę po pakiet się wybrałam.
Namówiłam jeszcze Anię W. , żeby ze mną pojechała do Bydgoszczy w sobotę więc zabrałyśmy Zezia i pojechałyśmy odebrać numery i koszulki startowe. Piszę w liczbie mnogiej, bo Kamila upoważniła mnie do odbioru swojego pakietu, nie mogła jechać ze mną z uwagi na jakieś mega ważne tańce w Trójmieście 🙂

Odbieramy pakieciki, wiater duje i zimno.

Dojechałyśmy na miejsce, byłam już kiedyś na stadionie Zawiszy. Fajny bieg w Bydgoszczy sobie przypomniałam. Na tym biegu zrobiłam życiówkę a biegło się w stronę Myślęcinka przez jeden wiadukt czy most, zakręcało na zapałkę i powrót na stadion. Ok, ok… nie ten bieg miałam opisywać (swoją drogą muszę sprawdzić czy na tym bloku jest wpis o tym właśnie biegu).

Ania została na parkingu z Zeziem, a ja udałam się do budynku.

Czekają jeszcze grzecznie…
Podczas oczekiwania a także później, nie ucierpiało żadne zwierzę, chociaż może się wydawać, że właśnie tak było. Cóż… cały Zezio

Pakiety odebrane, można wsiadać i wracać do domu. Chciałam jeszcze zakupić gdzieś po drodze bilety na autobusy miejskie, ale Ania uświadomiła mi, że przecież mogę ściągnąć apkę na telefon i skorzystać z niej podczas podróży na lotnisko. Wszak właśnie takich atrakcji zamierzałam dostarczyć Kamisi i sobie w dzień następny.

Plan był zatem taki:
1. spotykamy się u mnie na parkingu
2. jedziemy Ryśkiem (czyli moim autem) do Bydgoszczy na parking przy Makro, tam go zostawiamy
3. wsiadamy w autobus miejski jadący na lotnisko

Początkowo miałyśmy mieć miejscówkę wykupioną na parkingu przy samym lotnisku, ale okazało się, że zainteresowanie było tak duże, a miejsca ograniczone, że się nie załapałyśmy na takie rozwiązanie.

Nic to, plan B też brzmiał całkiem dobrze, wystarczyło odpowiednio wyliczyć czas, żeby ani się nie spóźnić, ani też nie czekać za nadto.
Wszystko zostało dobrze wyliczone, z lekkim zapasem czasowym i wdrożone w życie.
Jednak w trakcie jazdy do Bydgoszczy przyszło mi do głowy, że przecież parkingi wokół centrów handlowych w niedziele są pozamykane więc nie będzie można zostawić samochodu pod Makro.
Skręciłam jednak w tamtym kierunku, bo obok Makro wyrosło KFC 🙂
Co prawda był tam parking, ale tylko dla klientów. Skorzystać i tak zamierzałyśmy, bo czasu na szybką kawkę i lekkie śniadanie było akurat.
Auto zostawiłyśmy zaraz obok budynku KFC, na opuszczonej stacji benzynowej, na której już kilka zaparkowanych samochodów stało.

Zdjęcie z google maps, stacja jeszcze działała w maju 2012r.

W KFC zakupiłyśmy po kawce i toście z jajkiem, jednym na pół 😉
Kamisia przeobraziła się w rasową biegaczkę i w odpowiednim czasie opuściłyśmy ciepłe lokum i poszłyśmy na drugą stronę ruchliwej trasy na autobusowy przystanek.

Szybkie, dobre i lekkie śniadanko 🙂

Dwa przystanki dalej, wysiadłyśmy na lotnisku i poszłyśmy do budynku, żeby się przygotować i ugrzać nieco.

Wyglądam jak gruby pączek w tej czapeczce, ale ją lubię i jest niesamowicie praktyczna.
Nadal przed biegiem i nadal ciepło.
Kamisia, nie idziemy, tam jest minus 300 stopni i wieje…
Daj spokój, lecimy, w plecy wieje…

Zaczął wiać zimny wiatr i nie było zbyt przyjemnie. Kurtki za chwilę trzeba było oddać do depozytu i już tak w skąpym stroju pozostać aż do startu.
W rezultacie jednak nie było najgorzej, bo rozgrzewkę robiłyśmy dość długo, żeby się zbytnio nie wychłodzić, a przy okazji postrzelać trochę fotek. Miejsce do biegania naprawdę niesamowite, to można samemu stwierdzić oglądając poniższe zdjęcia.

Czyj to był pomysł? ja się pytam grzecznie…
Ścieżka na płytę lotniska
Rzucik na budynek lotniska.
To były próby uchwycenia podskoków Kamisi, ale ze mnie kiepski operator i wychodziło mi już samo lądowanie.
No to lecimy!
Lecimy, że hej!
Ale wkoło jest wesoło… o, o, o!
Różnie z nami bywa…

Takim sposobem docieramy już do startu biegu. Niestety żadnych materiałów z tego momentu nie posiadam.

A mam właśnie jedno, dzięki uprzejmości organizatorów.

Przyznam się, że jakoś dziwnie się zestresowałam przed tym startem. Dawno już ani nie biegałam takiego dystansu, w ogóle rzadko biegałam, to jeszcze tyle ludzi…
Ale pozytywna rzecz się wydarzyła. Słońce postanowiło nas wesprzeć, jednak wyszło zza chmur i ocieplało dodatkowo atmosferę.

A oto już zdjęcia końcowe, sam bieg określę jako szybki w moim wykonaniu i chociaż rekordu życiowego nie było, to dał mi dużą porcję pewności siebie.

Zdaję sobie sprawę, że trasa taka się nie zdarza w normalnych warunkach, bo tam ani kamyczka, ani papierka, dosłownie niczego zbędnego na tym pasie startowym nie było. Nas w to nie wliczam 😉

Płasko jak na pasie startowym – taki sucharek.

Można by rzec, że łatwiejszych warunków już nie będzie, ale nie do końca się z tym zgadzam. W terenie normalnym są jakieś nierówności zarówno w górę jak i w dół. Można zmieniać tempo biegu dostosowując się do uwarunkowań terenowych. Tutaj warunki terenowe były cały czas jednostajne więc i bieg powinien być cały czas taki sam. Łatwo było przesadzić z szybkością na początku, dla takim nieogarniętych cały czas biegaczy, co to nie znają swoich możliwości. Łatwo też było biec z za dużą rezerwą. To była dla mnie dobra lekcja.

Dzięki, Kamisia, za fajną pamiątkę na mecie.

Bieg ukończyłam jako ostatnia z naszej czwórki, ale niczego innego się nie spodziewałam. Nie spodziewałam się także, że pójdzie mi tak dobrze.


Może kiedyś uda mi się urwać te sekundy, co mi psują efekt końcowy.

A to już są materiały po przekroczeniu mety.

Niektórym jakoś mało chyba było…
Po szybkiej reanimacji, można było pozować do zdjęć.
Cały team…

Warto było 🙂

Wiosenny zachód słońca

czyli jazda na dwie kamery i próba zmontowania filmu

Tak tu tylko zostawię na szybko i napiszę dwa słowa do tego.

Plan na ostatnią sobotę (26.03.2022) miałam napięty, ale dobrze zorganizowany. Jeśli będę się trzymać rozkładu, to wszystko powinno udać się zrealizować.

Planu się trzymałam, a oto efekt końcowy na zakończenie intensywnego dnia. Miniaturkę do filmu to sobie YT wybrał przednią :/

-10 do sezonu

czyli zrzucam ostatnie 5kg do wymarzonej wagi

Oj, ile razy już mówiłam sobie, że właśnie rozliczam się z ostatnich moich nadmiarowych kilogramów. Było tego z 5 prób jak nic. Każda kończyła się na utracie około 3kg i wracałam do swojej aktualnej wagi.

Trochę już mnie to męczy więc pomyślałam, że jak to publicznie ogłoszę, to nie będę miała wyjścia i trzeba będzie zrealizować ten cel.

Co jest w sumie trudniej wykonać? Przepłynąć 475m w poprzek jeziora, zaraz po tym przejechać 20km w tempie na rowerze i jeszcze po tym przebiec 5km a to wszystko mieszcząc się w czasowym limicie i nie schodząc z tego świata…czy trzymać kolokwialną michę i nabyć dobre nawyki żywieniowe przez 2 miesiące?

Czasem wydaje mi się, że to pierwsze jest łatwiejsze 😉
Ale nie będę się wprowadzać w stan beznadziei, ani Was… tylko oficjalnie właśnie teraz oświadczam, że od dnia 21.02.2022 zaczynam dobre żywienie (będę nadal korzystać z usług firmy kateringowej Elite-Diet) bez stosowania dodatkowych przekąsek pomiędzy posiłkami oraz będę trenować z głową (czyli to pozostanie bez zmian).

Co dwa tygodnie będę zamieszczać na blogu efekty moich zmagań (chyba, że znów mnie życie pochłonie i nie zajrzę do tego bloga przez ten czas).

Może i nudne będą te wpisy, ale trudno. Muszę zrobić to dla siebie a może i komuś to też pomoże. W komentarzach można pisać czy ktoś z Was też zmaga się ze zrzucaniem nadmiaru i jak mu to idzie.

Aktualizacja na dzień 12 marca 2022 – waga 72,9kg.

Trzymajcie kciuki, bo dobrze mi idzie i nawet nie mam cukrowych pokus.

Aktualizacja wagi – 17 marca 2022
No przecież, ważę się codziennie, ale nie co dzień mogę tę wagę publikować 😉
Wahania są i zawsze będą, ale staram się, by jednak ostatecznie zawsze było w dół. W dniu dzisiejszym waga pokazała 72,2 kg.
Jedziemy dalej, pozdrowienia.

Aktualizacja wagi – 09 kwietnia 2022
Dzisiaj rano uśmiech się pojawił konkretny. Waga pokazała 71,5kg. Jeszcze nigdy podczas całego czasu odchudzania waga nie była taka niska. Bardzo mnie to cieszy 🙂 Uczę się siebie cały czas, zaczynam zauważać co mi nie służy i rozumiem dlaczego tak ciężko mi było stracić te ostatnie kilogramy. Miejmy nadzieję, że teraz już uda się osiągnąć cel i co ważniejsze, utrzymać docelową wagę.
Pozdrowienia.

Koniec misji. Nie udało mi się osiągnąć zamierzonego celu.
Spróbuję ponownie do przyszłego sezonu.


Try…athlon

czyli małe kroczki do 1/8

Nadchodzi czas, gdy trzeba przestać być dzieckiem a zacząć dorosłe życie.

Rok ubiegły to rok dziwny. Niektóre zawody, na które się zapisywaliśmy nie doszły do skutku. Organizatorzy rozgrywali to w dwojaki sposób. Jedni szli w kierunku oddawania pieniędzy za zakupiony pakiet, a inni przepisywali opłatę startową na rok następny licząc, że jednak w kolejnym roku zawody będzie można zorganizować.

Podobnie rzecz się miała z triathlonem w Bydgoszczy. Zapisałam się na krótki dystans, taki całkiem krótki, dziwny, dla początkujących, co by nas woda nie zabiła 😉
Dla mnie zawsze pływanie było achillesową piętą, miałam wielkie obawy czy uda mi się przepłynąć zakładaną odległość. Dlatego dystans nazwany TRYathlon wydał mi się odpowiedni, bo pływanie na dystansie 200m w dodatku z prądem rzeki, to dobra opcja. Do tego krótszy rower (19,5km) i krótsze bieganie (4,2km) stanowiło dystans idealny.

Zapisałam się, ale zawody się nie odbyły. Pakiet przepisany na rok 2021, czyli mam więcej czasu na przygotowania. Nie marnowałam za bardzo darowanego przez pandemię czasu.

Kiedy nadszedł czas startu w Bydgoszczy, pełna obaw, ale i optymizmu, ruszyłam do sąsiedzkiego miasta, żeby zmierzyć się z własnymi słabościami i lękami.

Na szczęście dla mnie w tym samym dniu startował Przemek, jednakże wybrał dystans 1/4. Dzięki temu mogliśmy jechać do Bydgoszczy jednego dnia (mój Try i Jego 1/4 odbywały się w sobotę) a do tego Przemek uwiecznił mój występ na licznych zdjęciach a nawet filmikach.

Oczywiście, zaraz się wszystko tutaj pojawi.

Tradycyjnie już pojechaliśmy dzień wcześniej odebrać pakiety startowe i zrobić lekkie zapoznanie się z miejscówką.

Tutaj będę biegła o ile wyjdę z wody i dam radę przejechać rowerem wyznaczony dystans.

Szczególnie ważnym dla mnie było zapoznanie się z wodą. Nigdy wcześniej nie pływałam w rzece więc to był dla mnie dodatkowy nieznany element.

Pakiety odebrane, wejście do wody odnalezione, jedzenie tajskie zeżarte, można wracać do domu.

Strefa zmian powoli się zapełniała.
Rower wstawiony, można ogarniać jedzenie 😉
Tajskie żarcie must have 😉

Wróciliśmy do domu, każdy do siebie, umawiając wcześniej jutrzejsze spotkanie na moim parkingu dość wcześnie rano.

Nadszedł poranek ważnego dla mnie dnia. Czy się denerwuję? Nie… jakoś nie miałam za dużego stresa związanego z pływaniem. Wydawało mi się, że dość dobrze przygotowałam się w tym darowanym, dodatkowym czasie do pływania. Powinnam dać sobie ładnie radę czyli w moim przypadku dopłynąć w jednym kawałku do brzegu.

Bardziej zaczęła mnie nękać sprawa biegu. To mi jakoś cały czas nie idzie tak, jakbym chciała. A przecież bieganie jest ostatnie… jeśli się zbytnio wymęczę w wodzie i na rowerze, to za nic nie uda mi się dobiec do mety w limicie czasowym. Właśnie z tymi myślami zostałam zawieziona do Bydgoszczy na start zawodów triathlonowych Enea Bydgoszcz 2021.

A na miejscu ku mojemu zdziwieniu, stres został zastąpiony lekką euforią, że zaraz będę startować, że będę musiała wskoczyć do rzeki z podestu (na szczęście ten element przetrenowałam w stawie, ucząc się skakania do wody z pomostu… na nogi), że jest tyle ludzi, że niektórzy nawet nas podziwiają… taaa… no mnie na pewno 😉

Wiedziałam co i jak muszę robić w kolejności, zatem przebrałam się w piankę, założyłam czipa na kostkę, żeby nie zapomnieć i byłam gotowa na rozgrzewkę.

Wszystko ubrane, czas polizać okularki… na szczęście.
okularki na głowę, dobrze założyć, żeby nie spadły…
Wyglądam na zadowoloną.
Jeszcze focia z najlepszym wsparciem – Anusia!!!

Rozgrzeweczka zrobiona, jakieś wymachy, podskoki,  żeby trochę mocniej serce zabiło 😉
Postanowiłam też wejść na chwilę do tej rzeki, jak wspomniałam wcześniej, nigdy nie pływałam w cieku, który płynie. Nie wiedziałam też jaką temperaturę ma woda, dlatego ruszyłam do zejścia i zanurzyłam się w toń rzeki Brdy,

Po wyjściu z wody, która była niesamowicie ciepła i przyjemna…opanowała mnie straszna panika. Wcale nie z powodu lęku przed wodą, ale dlatego, że na moje kostce nie było czipa 🙁

Bez czipa oczywiście mogę startować, ale nie będę miała zmierzonego czasu, bo i jak, jak i nie będę klasyfikowana. Musiałam polegać wyłącznie na mierzonym czasie przez swój zegarek i miałam nadzieję, że będą go włączać poprawnie.

Smutna, bo smutna, ale biorąc to wydarzenie za dobrą wróżbę, skierowałam się do kolejki zawodników, którzy oczekiwali na start.

Już bez czipa, trochę jak dzikus… na końcu stawki…
Coraz bliżej…
I jest… wyjście z wody, trochę nieoczekiwanie… jakoś tak szybko…
Super zdjęcie… reklama pianki Nabaiji 😉

Na zdjęciach kawałek mojej sportowej historii a na filmiku poniżej najlepszy komentarz Przemka. Pokazuje co znaczy systematyczna praca nad sobą, że jak się człowiek uprze, to osiągnie swój zakładany cel. Oczywiście ten cel nie powinien być nie wiadomo jak mocny wyjechany… bo przecież jednak chodzi i to, żeby móc go osiągnąć. I sama droga do tego celu jest najfajniejsza, jeśli robi się wszystko z dużą tolerancją i dystansem do siebie 🙂

Relacja Przemka z pływania mojego, pierwszego w życiu taplania się w rzece… no i w ogóle 😉

I nic to, że bez czipa nie będę klasyfikowana. Ważne, że brałam udział w tym wydarzeniu.

Po wyjściu z wody, trzeba było dobiec do strefy zmian, która znajdowała się w hali sportowej. Organizatorzy dbając o to, żeby woda nie zniszczyła podłogi w hali, zobowiązali nas zawodników, abyśmy rozebrali się z pianek przed wejściem na halę i zapakowali pianki do worków.

Tak też zrobiłam i ja, chociaż dość dużo czasu zajęło mi rozpakowanie się z tej pianki. Ale czy mnie się gdzieś spieszyło…

Filmik poniżej przedstawia moje zmagania z bieganiem w butach kolarskich do belki, po przekroczeniu której będzie można wskoczyć na rower i pojechać na trasę 19 km…

Z tym „wskoczeniem” na rower to był jeden wielki żarcik z mojej strony 🙂
Agzie w swoim żywiole…

Trasa, jak mówili organizatorzy, miała być szybka, łatwa i przyjemna. Taka była dla mnie, o ile mnie już pamięć nie zawodzi, bo sporo czasu upłynęło od czasu zawodów do czasu tej relacji. Pamiętam za to dokładnie jaką radochę sprawiało mi wyprzedzanie innych kolarzy na trasie. Mając zamontowaną lemondkę na kierownicy mojej szosówki, mogłam przyjmować bardziej aero pozycję, co dawało mi przewagę nad jadącymi na rowerach turystycznych. Wiem, wiem jak to brzmi 🙂
Głupia baba cieszy się, że wyprzedza innych jadących na sprzętach niekoniecznie wyścigowych. A tak, właśnie, że z tego też się cieszyłam, wcale nie dlatego, że oni byli wolniejsi, ale że ja nie przespałam sezonu przygotowawczego do zawodów. Tak na serio to udało mi się wyprzedzić nie tylko turystyczne rowery, ale również szosowe egzemplarze, na siodełkach których zasiadali młodsi ode mnie faceci.

I tak sobie jechałam skulona na tym rowerku, widziałam już nawrót, udało się ładnie pojechać i nie stracić za wiele podczas hamowania. Ruszyłam nieco pod górkę i nagle przede mną jak nie gruchnie jedna z zawodniczek. Ominęłam ją na szczęście i pojechałam dalej.

Nie, no wiedziałam, że Ci co mnie znają robią teraz wielkie oczy ze zdziwienia, że jak to pojechałam?
No pewnie, że nie pojechałam. Z gracją zlazłam z roweru i pomogłam pozabierać się dziewczynie. Sprawdziłam jej stan fizyczny (widziała tyle palców ile jej pokazałam), śliwkę pod okiem pochwaliłam, że będzie ładna pamiątkowa i zabrałyśmy się za ogarnięcie roweru. Ten był bardziej oporny do podjęcia współpracy niż jego właścicielka. Łańcuch nie zamierzał wrócić na właściwe miejsce. Kilka minut pracy i nic. Łapy czarne od smaru, później okazało się, że nie tylko łapy 😉 i żadnego efektu. Dobrze, że jednak nie tylko mnie nie zależało na wynikach końcowych a walka fair play jest cenniejsza niż jakiekolwiek premiowane czy nie miejsca. Zatrzymał się chłopak i pomógł nam doprowadzić rower do jazdy. Ja już wtedy zebrałam się i nie czekając na szczęśliwe zakończenie nierównej walki ze sprzętem, pojechałam w stronę mety.

Poniżej filmik nagrany przez Przemka z mojego powrotu z jazdy na rowerze.

Bądź bohaterem dla samego siebie 🙂

Teraz czekał mnie już tylko bieg… ale ten element mnie mocno przeczołgał, jak zwykle zresztą. Cieszyłam się, że to tylko 4,5km a nie 5,5km. Chociaż zapytacie jaka różnica, to tylko kilometr przecież, to uwierzcie, że każdy metr dla mnie po takim wysiłku poprzedzającym bieganie, był dla mnie niczym odległość między Toruniem a Bydgoszczą.

Właśnie dzięki tej Pani za mną, jeszcze za mną, udało mi się dobiec jakoś do mety 🙂

Na szczęście na trasie dogoniła mnie jedna z zawodniczek i wspólnie się wspierając doczłapałam jakoś do mety. Sam bieg wspominam jako wyczerpujący i wywołujący myśli: na co mi to było. Jedno zdarzenie uświadomiło mi, że są ludzie, którzy patrzą na mnie z podziwem. Serio. To ja prawie. pro ;)… nie, nie… prawie 50-letnia kobieta po niesportowym całym życiu, która człapiąc przez most na Brdzie, oddychając niczym parowóz, stawiając ciężkie kroki jestem podziwiana przez osoby idące tymże mostem. Niektórzy nawet bili brawo! Nie bójcie się przechodnie, jesteście dla nas tak cenni, gdy nawet przez chwilę poklaszczecie nam na trasie albo krzykniecie, że już niedaleko, że jest super, że mega!!! Dla nas zawodników, chyba mogę uogólnić, to jest wielka frajda a dla mnie wielki zaszczyt, gdy ktoś zupełnie przypadkowy zwróci na mnie uwagę, na mój wysiłek włożony w ten sport zupełnie nikomu niepotrzebny, że doceni to, co robię.

Trochę się rozczuliłam pisząc to i wspominając tę moją walkę do końca z samą sobą. Na szczęście pokazała się moim oczom meta, na którą miałam okazję wbiec i zerwać szarfę zwycięzcy. I chociaż byłam jedną z ostatnich zawodniczek na tym dystansie, to ja naprawdę czułam się zwycięzcą. Wygrałam ze swoim strachem, ze swoim bieganiem, ze wszystkimi przeciwnościami. A na końcu czekał na mnie medal i wielkie oczy wolontariuszek, które chciały ode mnie czipa. Jakże wielkie było ich zdumienie, gdy powiedziałam, że czip jednak nie umie pływać i został w otchłani rzeki Brdy. Na szczęście poczucia humoru im nie zabrakło, a ja nie zostałam obciążona kosztami za zgubiony sprzęt.

Poniżej kilka zdjęć z dobiegu na metę i kilka „zaraz po”.

Czyż nie tak cieszy się zwycięzca?
Dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą!
Z brudnym dziobem, w piwem w dłoni i medalem w drugiej… smak zwycięstwa.
Już przebrana w cywilne ciuchy, uzupełniam stracone kalorie.
Prezentacja medalu
Z Anusią czekamy już na start Przemka
Te nogi za śmietnikiem, to moje. Przyłapana na zmęczeniu 😉 Tak wygląda zawodnik po dobrze wykonanej robocie 🙂
Agnieszka Zielińska… byłam w dwóch miejscach na liście…

Ułamki, ułamki

czyli nadrabiamy zaległości, których i tak się pewnie nie da nadrobić, ale może uda się uniknąć nowych.

A przecież mam o czym pisać a i materiałów foto i video jest sporo.

To do dzieła.

Najmłodsze wydarzenie: 1/8 IM w Chełmży. (edit: już nieaktualne, że najmłodsze, bo jeszcze RUN TORUŃ się odbył).
Oj działo się, działo. I znów byłam bliska zrezygnowania z zawodów. A przecież tak ładnie poszło mi w Bydgoszczy na etapie pływackim. Triathlon w Bydgoszczy opiszę zaraz po tym wydarzeniu.

Byłam bliska rezygnacji z zawodów tym razem nie przez fale, ale przez odległość jaka mnie czekała do przepłynięcia. Matko kochana, jak spojrzałam na jezioro i ustawione boje, które trzeba było ominąć właściwym ramieniem, a które to bojki ledwie widziałam… z uwagi na ich oddalenie od oczu patrzącego… NIE, nie dam rady tego zrobić…

Z tymi myślami stałam tak na piaszczystym brzegu plaży w Chełmży…plaży, na której dzień wcześniej zrobiłam sobie rekonesans etapu pływackiego i nie tylko.

Właśnie, dzień wcześniej nastawiona byłam walecznie i wznosząc się na wyżyny swoich logistycznych umiejętności, pojechałam samiusieńka do Chełmży, aby mentalnie przygotować się do pierwszych osobistych zawodów triathlonowych na dystansie 1/8 IM.

Scott wersja speed 😉

Zabrałam na dach swój szybki rower, któremu zmieniłam koła na wyższy stożek, plecak z ekwipunkiem do pływania wrzuciłam do bagażnika i tak uzbrojona pojechałam nad jezioro chełmżyńskie.

Udało mi się zrealizować plan strategiczny, a mianowicie znalazłam na samym rynku miejsce do zaparkowania i tam właśnie zostawiłam auto wraz z rowerem, który został dodatkowo zabezpieczony zapięciem u-lock. Nad samą wodę zabrałam piankę, bojkę, czepek i okulary, przebrałam buty na stare crocsy i pomaszerowałam schodami w dół nad brzeg jeziora.

Pod wielkim balonem zostawiłam ciuchy i ubrana w piankę schodziłam do wody. Ku mojemu zaskoczeniu w jeziorze pływało już kilku triathlonistów. A ku jeszcze większemu zdziwieniu na brzeg wychodził nie kto inny a Leszek Prawie.Pro 🙂
Radośnie przywitaliśmy się na płytkiej wodzie i po chwili rozmowy każdy z nas poszedł w swoją stronę. Ja głębiej do wody, Leszek na brzeg.

Popływałam troszkę kraulem, doszłam do wniosku, że dobrze mi się pływa, bez większego wysiłku płynęłam w zakładanym na zawody tempie i pełna optymizmu po kilkunastu minutach wyszłam na brzeg.

W piance doszłam do auta, tam miałam swoją „sukienkę” z Decathlonu, która jest niezastąpiona do przebierania się i w aucie dokonałam przeobrażenia ze stroju pływackiego do stroju kolarskiego. O 17:00 miała się odbyć wspólna jazda ochotników biorących udział w jutrzejszych zawodach. Musiałam z tego skorzystać, bo nie jeździłam jeszcze szybszej wersji roweru. Wcześniej odebrałam pakiet startowy i okleiłam zarówno rower jak i kask.

Już przebrana z pianki w strój kolarki, kask oklejony, można testować trasę.

Trasa kolarska jak to w Chełmży, bardzo ładna, pomijając kilkanaście metrów jazdy po bruku. W tym roku bruk był łaskawszy, bo trasę poprowadzono nieco inną ulicą, na której bruk jest bardziej równy a i kostka mniejsza. Dalej już jak po sznurku, jak w zeszłym roku.

Byłam bardzo ciekawa swoich wrażeń z jazdy, ponieważ po raz pierwszy w życiu miałam przyjemność jechać na karbonowych kołach ze stożkiem wyższym niż montowany w kołach standardowych. Wrażenia z jazdy w peletonie na tym sprzęcie były niesamowicie pozytywne. Jechało mi się dziwnie lekko, prędkość oscylowała wokół 26km/h a wysiłek wkładany w jazdę był prawie żaden. To mnie jeszcze pozytywniej nastrajało na dzień następny. Nie przypuszczałam, że aura potrafi robić sobie z nas „jaja” 😉

Agzie gotowa do objazdu trasy.
Zdjęcie z profilu Lotto Triathlon Energy.

Po powrocie z trasy wysłuchałam jeszcze kilku cennych porad od lidera grupy i wstawiłam rower do strefy zmian. Będę miała spokojniejszą głowę w niedzielny poranek a i bez sensu było wlec ze sobą z powrotem rower na dachu.

Na koniec dnia po powrocie do domu wysłuchałam jeszcze odprawy technicznej i pełna wrażeń i dumy z siebie, że dałam radę ogarnąć taki event, poszłam spać.

Nazajutrz…

Wstałam jak zwykle wcześnie rano, przygotowałam ryż z dodatkami jako pożywne śniadanie plus tradycyjna kawa z kawiarki i pojechałam po Przemka, który również miał wziąć udział w tych zawodach.
Zaparkowaliśmy nieco dalej od centrum, bo miejsca bliżej centrum już nie było. Na szczęście Chełmża wielkim miastem nie jest więc wszędzie można dotrzeć w miarę szybko pieszo. Uzbroiliśmy się w potrzebny do startu sprzęt i poszliśmy na chełmżyński rynek, gdzie zlokalizowana jest strefa zmian i biuro zawodów.

Strefa zmian. Zdjęcie zaczerpnięte z facebooka, ze strony Lotto Triathlon Energy.

Ja jako człowiek z natury uczynny, również i w tym dniu chciałam być pomocna więc zabrałam się za naklejanie nalepek z numerem startowym Przemkowi, który pakiet startowy odbierał dopiero w dzień startu. Cyk… ta duża to na sztycę, cyk dwie małe po bokach kasku i jedna na środku. Łatwizna. Wygląda nieźle. Zaprowadzamy zatem Przemka rower do strefy zmian. Spiker informował, że rower należy powiesić przednim kołem do numeru naklejonego na drążku do wieszania, inaczej będzie się zdyskwalifikowanym. Sędziowie pracujący w strefie zmian uważnie sprawdzali numery na rowerach z wieszakami i korygowali ewentualne błędy. I cóż się nagle okazało… Przemek ma numer naklejony… do góry nogami, a że jest on symetryczny (ten numer) więc ja, podczas naklejania, nie zwróciłam uwagi na górę i dół numeru. No tak… kolejna wpadka na zawodach, tym razem nie na sobie zrobiłam taką hecę. (co mam na myśli pisząc „kolejna wpadka” dowiecie się z wpisu o tri w Bydgoszczy).

Nalepka na rowerze Przemka: 968, powinna wisieć jako 896 😀

Na szczęście wszystko udało się skorygować i Przemek dostał nową naklejkę, co prawda nie drukowaną a pisaną odręcznie, ale może dzięki temu był wyjątkowym kolarzem na trasie 😉

Przyszedł czas na przebranie się w piankę i udanie się na miejsce startu. Wszystko wyglądało dobrze, byłam pozytywnie nastawiona i nawet pełna entuzjazmu. Do czasu. Do czasu, gdy spojrzałam na te bojki. Strach mnie opanował i chociaż przepływałam już znacznie większy dystans niż te 475m, to i tak wydawało mi się to niemożliwe do zrobienia. Dla mnie i dla Leszka, którego spotkaliśmy przed zawodami. Wspólnie z Przemkiem zagadywaliśmy o różne sprawy i jakoś wspólnie się wspieraliśmy w drodze do wody.

Start etapu pływackiego w Chełmży następuje z wody, a to oznacza, że trzeba dopłynąć dobre 100m zanim się człowiek znajdzie na linii dwóch białych bojek oznaczających linię startu.

A ja już zdążyłam się zmęczyć, a z drugiej strony zdążyłam już nieco przyzwyczaić serce do zwiększonej pracy. Powinno mi być łatwiej. Do tego jeszcze wymieniłam znaczące spojrzenie z Leszkiem, dodaliśmy sobie wiary we własne siły i czekaliśmy na sygnał do startu.

Przemysław, jak przystało na niezłego pływaka, zajął miejsce w jednym z pierwszych rzędów i co widać na zdjęciu poniżej, chyba był jedynym uśmiechającym się do tej wody człowiekiem 😉

Przemek to ten z bananem na twarzy. Reszta zawodników wygląda bardziej na wystraszonych niż zadowolonych.
Zdjęcie z profilu Lotto Triathlon Energy.

Trąbka dała znać, ruszyliśmy. Tylko nie za szybko na początku, byle się nie spalić na samym starcie. Wystarczy mi 3min/100m, żeby spokojnie się zmieścić w dozwolonym czasie i się nie przemęczyć już po pierwszej konkurencji.

Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Płynęłam pięknie w tempie ślimaka, ale stabilnie i równo. Byłam z siebie zadowolona, bo nawet nawigacja na bojkę nie sprawiała mi większego problemu. Ale jak to bywa w życiu, nie do końca było różowo, a ja nie wiem co sobie myślałam, ale… zgubiłam się w tej wodzie. Tak, tak… dobrze czytacie. Zgubiłam się w wodzie. Zamiast płynąć za tłumem, bo dodam, że wcale aż tak bardzo nie odstawałam od reszty i miałam przed sobą nogi innego zawodnika, to chciałam chyba przycwaniaczyć i widząc już dmuchane bandy mety na brzegu, kierowałam się prosto na ten cel. Ależ miałam niespodziankę, gdy za którymś wyciągnięciem głowy nad wodę i rozejrzeniu się po powierzchni, dostrzegłam nieszczęsną czerwoną boję, którą to trzeba było jeszcze opłynąć z lewej strony i na którą wszyscy ładnie płynęli, tylko nie ja. Dzięki swoim wyczynom zamiast przepłynąć 475m, wyszło mi 508m, za to w zakładanym tempie. Nie byłam ostatnia, ale byłam szczęśliwa, że udało mi się tak spokojnie przepłynąć ten dystans i wyjść z wody nawet przed Tomaszem Karolakiem. 🙂

Tomasz Karolak jeszcze przed startem.
Zdjęcie z profilu Lotto Triathlon Energy.

Przede mną pojawiła się atrakcja startu w Chełmży a mianowicie: schody. Podobno jest ich 73, zamierzam to sprawdzić w niedalekiej przyszłości.

Kibice krzyczeli, żeby uważać, że ślisko, ale spokojnie odpowiedziałam, że mnie się nie spieszy. Przecież nie zamierzam łamać sobie nóg czy skręcać kostek, żeby w strefie zmian pojawić się o parę sekund szybciej.
Wcale nie dlatego, że nie zależy mi na czasie, ale dlatego, że zwyczajnie muszę odpocząć przed kolejnym etapem. A kolejnym etapem jest wiadomo ROWER.

Ale zanim rower, to mega niespodzianka na mnie czekała. Zaraz po schodach na rogu ktoś krzyczy: brawo Aga!!! Patrzę uważniej a to moja koleżanka z pracy, Ania 🙂 Nie dość, że specjalnie dla mnie przyjechała do Chełmży, to jeszcze zrobiła mi sporo fotek, które poniżej prezentuję.

Dziękuję Ania za wielką frajdę, to było mi bardzo potrzebne i dodało mi sił i motywacji do dalszej walki.

Wybiegam ze strefy schodów.
Zauważam Anię i emanuje ze mnie radość.
Biegnę już dalej do strefy zmian naładowana endorfinami. Jedyny dozwolony doping.
Opuszczam strefę zmian i liczę na dobry wynik na rowerze.

Tutaj liczyłam na naprawdę dobry wynik na rowerze. Wymarzona średnia 30km/h na dystansie 22km, po wczorajszym objeździe trasy, była bardzo realna. Była realna do momentu, w którym nie zdałam sobie sprawy, dlaczego kolarze jadący w stronę miasta, mając tak zacięte miny i wykrzywione bólem twarze. Przecież mnie się tak dobrze jedzie… Taaa… w jedną stronę, bo okazało się, że wieje bardzo mocny wiatr. Z powrotem niestety walka z wiatrem w twarz powodowała i u mnie grymas bólu na twarzy. Liczyłam jednak na to, że szybsza jazda z wiatrem zrekompensuje mi wolniejszą, choć mocniejszą jazdę pod wiatr.

Tak się właśnie stało. Wymarzona średnia na zawodach okazała się faktem. Kolejny raz duma mnie rozpierała.

Oczywiście do momentu, w którym trzeba było zejść z roweru i udać się na trasę biegową.

Trasa biegowa cudowna, malownicza i mega ciężka jak dla mnie. Chociaż Przemek mimo tego, że pokonał ją jakoś tak szybciutko, to też wspominał, że ciężko się tamtędy biegnie.

A biegnie się pomostem przez jezioro, w bardzo malowniczej scenerii, później przez park, gdzie trochę się przyspiesza z uwagi na ataki komarów, aż w końcu wbiega się do centrum i do pokonania jest dość stromy podbieg na sam koniec trasy.

Niestety mnie to wszystko pokonało, nie dałam rady biec ani nawet truchtać przez cały dystans 5,5 km. Musiałam co rusz przechodzić co marszu i modliłam się w duchu, żeby te 5 km już się skończyło.

Na końcu trasy biegowej oprócz mety, rzecz jasna, natknęłam się na Przemka z komórką, który nakręcił filmik z mojego kiepskiego biegu.

Filmik Przemka z mojego finiszu. Nie komentujemy techniki biegu, wyłącznie końcową radość z ukończonych zawodów.
Zdjęcie z profilu Lotto Triathlon Energy
Zdjęcie z profilu Lotto Triathlon Energy
Zdjęcie z profilu Lotto Triathlon Energy
Zdjęcie z profilu Lotto Triathlon Energy

I taki oto był finał mojego debiutu w triathlonie na dystansie 1/8 Iron Mana. Przede mną teraz już więcej możliwości startów w różnych miejscach, jednakże muszę sporo popracować nad sobą przez sezon jesienno-zimowy, żebym już jako-tako truchtem chociaż, ale bez przystanków była w stanie pokonać zakładany dystans biegowy.

Foto: Przemek Boruta
Foto: Przemek Boruta
Zdjęcie z profilu Lotto Triathlon Energy

I powiem Wam, że już zaczęłam treningi zarówno biegowe, jak i pływackie. Rower oczywiście też nie idzie w odstawkę.

Rok 2022 będzie rokiem biegania przede wszystkim. To taka zapowiedź na przyszłość.

Na koniec podziękowania dla wszystkich, którzy wierzyli, że mogę to zrobić. Dziękuję, to naprawdę pomaga.

I specjalne podziękowania dla Ani Kujawskiej za obecność na zawodach, to dla mnie zaszczyt mieć osobistego kibica. Dziękuję 🙂

Widzimy się za chwil kilka w kolejnej relacji z zawodów w Bydgoszczy.

P.S.1 Obrazek wyróżniający na początku tego wpisu pochodzi z: Leszek Prawie.PRO

P.S.2 Polecam filmik

i cały kanał Leszka, oczywiście.

A już myślałam, że tylko ciepłe kapcie i fotel.