Archiwum kategorii: Ogólne

STÓWKA SOLO

czyli chwalę się na całego, bo mam czym 😉

Czasem w głowie rodzi się całkiem szalony pomysł. Też na pewno tak macie. Nie wiadomo skąd, nie wiadomo po co, ale jest.

U mnie stało się podobnie. Z dnia na dzień podjęłam decyzję, że wybiorę się samotnie na 100km jazdę szosowym rowerem po znanej, na szczęście, mi już trasie.

Faktem jest, że taki dystans pokonałam raz jeden w życiu, dwa lata temu i to nie sama, ale w towarzystwie Tomka. Na tyle zapadło mi to w pamięć, że wiedziałam jak przygotować się na taką trasę i jak ona będzie przebiegała.

Dzień 18 lipca 2020r. to ten mój bohaterski dzień, w którym pokonując swoje obawy do solowej jazdy na takim dystansie, jak również okoliczności (wszak nie tylko ścieżką rowerową miałam się poruszać), że o samej odległości nie wspomnę) osiągnęłam swój założony cel.

Wyruszyłam wcześnie w tę sobotę, słońce już dość mocno grzało, a miało być jeszcze cieplej. Jak wiadomo, ja niezbyt dobrze znoszę upały więc starałam się pokonać trasę przed najwyższą tego dnia temperaturą.

Zabrałam ze sobą dwa żele, banana i dwa bidony z piciem. Do tego w kieszonce torebki na ramie znalazło się parę groszy, takie w razie czego, na jakieś jedzonko w przydrożnym sklepie czy picie, gdybym wypiła już wszystko a do domu daleko.

Zabrałam również zapas prądu w postaci power banka, kamerę i ruszyłam na trasę. Garmin dawał mi jakieś poczucie bezpieczeństwa, bo włączyłam w nim funkcję śledzenia mojej aktywności na żywo i wiedziałam, że osoby, którym to udostępniłam, będą co jakiś czas patrzeć czy zielona kropeczka na mapie się porusza.

Podróż zaczęła się od ścieżki rowerowej w stronę Unisławia, zupełnie pustej o tej porze dnia. Przejechałam do końca i skierowałam się w stronę centrum Unisławia, aby później jechać już drogą na Chełmno.

W okolicach Chełmna znajduje się wieś Starogród, a tam wielka góra i bardzo urokliwe miejsce. Zauroczyło mnie już jakiś czas temu, gdy jazda rowerem wcale nie była mi w głowie i jeździłam tam samochodem.

Widok na górę Starogród
Widok na górę w Starogrodzie

Chociaż jak sobie teraz przypominam, to jadąc nieopodal Starogrodu autem, już za moich „lepszych” czasów, miałam takie marzenie, żeby tam właśnie pojechać rowerem. Od tego czasu minęło chyba kilka lat, może 3, może 4. Marzenie jednak się spełniło. Oczywiście nie samo, ale za sprawą moich starań, wysiłków i wiary, że i ja mogę jeździć nieco dalej niż do pracy.

Nie chcę się tutaj rozpisywać w szczegółach jaką to trasą jechałam, co widziałam itp. bo raz, że nie ma to być nie wiadomo jaki pamiętnik podróżnika, a dwa, że zwyczajnie już nie pamiętam kilometra po kilometrze.

Z ważniejszych rzeczy, to dodam, że powstała nowa ścieżka rowerowa, którą jechałam w okolicach Czarźe a w tamtejszym sklepie przy drodze nie omieszkałam kupić sobie drożdżówki, którą ze smakiem pochłonęłam przed sklepowymi drzwiami.

Wracałam przez Gzin, w którym mieszkają moje koleżanki z pracy, a które to miałam odwiedzić od tego czasu już jakieś dwa razy, ale zawsze mi coś nie wyjdzie. Później już dojazd do „starej” ścieżki z Unisławia i powrót prosto do domu.

Takie widoki ze ścieżki Toruń – Unisław

Szczerze powiem, że po 80km miałam już mocno dość i marzyłam o odpoczynku. Ale nareszcie miałam poczucie ujechania się, wiedziałam, że nie będę tęsknić za siodełkiem przez co najmniej 48 godzin.

Tak też się stało.

Jak mi się coś jeszcze przypomni ważnego, czego nie napisałam, to będę aktualizować ten wpis.

A już niedługo relacja z pierwszej przejechanej w całości w peletonie, Szosowej Środy.

Jak człowiek ma wenę a tu lipa

czyli zwalam winę na admina.

Proszę czytać wszystko z przymrużeniem oka.

Miało być zupełnie inaczej, zupełnie o czym innym, ale wyszło jak zwykle, czyli… inaczej 😉

Ojojoj, ile to ja miałam Wam do napisania, ile do przekazania ciekawych wiadomości i niesamowitych odkryć, i pięknych zdjęć, i niemożliwych rekordów…
Jakoś nikt w to nie uwierzył chyba. I dobrze.
A prawda jest taka, że nadal ciężko mi usiąść do pisania, a jak już usiądę, to za wiele chcę przekazać i wychodzi lipa po raz pierwszy.
Lipa po raz drugi jest wtedy, gdy już prawie mam wszystko ułożone w głowie, ale mnie coś odciągnie od laptopa i znów żaden wpis na blogu się nie pokaże.
Licytacja kończy się na lipie trzeciej i tej najważniejszej, bo nie z mojej winy. Jak sam tytuł wskazuje, to nie moja wina, że blog nie daje się edytować, że nie działa strona, że nie mam możliwości wstawienia gotowego przecież materiału z mnóstwem zdjęć itp 😉
Wszystko przed administratora, serwer nie działa i nie mogę na bieżąco realizować swoich celów.
No to się uśmiałam sama z siebie. Mam nadzieję, że administrator się nie obraził, że wina spadła wyłącznie na niego, a dodam tylko, że blog „chodzi” na windzie i na androidzie, i na iphonie więc rachunek jest prosty.

Taki to trochę wpis o niczym. ale na serio, to mam do przekazania kilka fajnych spraw. Tylko przesiąde się znów na ubuntu, bo mam tam swój brudnopis, z którego mam zamiar teraz skorzystać.

Pozostaje mi mieć nadzieję, że przełączenie się między systemami operacyjnymi nie zajmie mi dwóch tygodni.

Aktualizacja danych. Wszystko działa na linuksie, zatem nie pozostaje mi nic innego jak zabrać się do pisania.

Dziękuję Przemek za pomoc i postawienie tego wszystkiego na nogi.

Kontuzja niespodziewana

czyli jeden mały krok a konsekwencje wielkie

Chodź potruchtać, mówili… będzie fajnie, mówili…
I było. Do czasu. A mogłam skończyć truchtanie przed  światłami na przejściu dla pieszych i już nie kontunuować tego procederu po zapaleniu zielonego. Ale nie… trzeba dobiegać do pełnej piątki, bo jak to będzie wyglądało w social mediach?

Głupia ja.

Nie dość, że i tak nie dałam rady dobiec do piątki, to jeszcze jakoś tak dziwnie mnie zabolało w kolanie. Przecież nie pierwszy raz zabolało i nie pierwszy raz jakoś dawałam sobie radę. Tym razem okazało się, że to mógł być ten pierwszy raz :/

Po powrocie spacerem już do domu, moje kolano nie przestawało boleć, sprawiało wrażenie luźnego a na dodatek jakby nieco większe się zrobiło, Oczywiście starałam się tego nie zauważać, ale na dłuższą metę nie dało się sprawy bagatelizować.
Wiadomo, że po fachową poradę idzie się wtedy, gdy nogę trzyma się pod pachą a z resztą kontuzji człowiek radzi sobie sam.
Wiem, wiem…to jest myślenie totalnego amatora, ale czy właśnie takim amatorem nie jestem?
I jak przystało na ww. po poradę nie poszłam, ale dałam sobie czas do końca tygodnia. Jeśli będzie lepiej, to ok, przeczekam, jeśli będzie gorzej lub brak widocznych oznak polepszenia mojego stanu, to wtedy wybiorę się do lekarza.
Udało mi się nabyć stabilizator na kolano, po założeniu poczułam ogromną różnicę, nawet nie spodziewałam się, że taki będzie efekt.
Dzisiaj, gdy to piszę jest niedziela, do lekarza się nie wybieram więc jest całkiem dobrze z tą moją nogą.
Wczoraj nawet spróbowałam pokręcić na trenażerze, wybrałam trasę wirtualnej Gdyni (trasa sprinterska na IM Gdynia) i okazało się, że rowerem jeździć mogę. Nie za mocno, ale tak na lajcie. Na próbę tylko 15 minutowa jazda.

Kamień spadł mi z serca, bo pomyślałam sobie, że może już nigdy więcej nie będę mogła jeździć na rowerze. Depresja murowana.
Co prawda powrót do biegania nastąpi chyba nie wcześniej niż w grudniu na Biegu Mikołajkowym, ale jestem w stanie przyjąć dzielnie na klatę taką rozłąkę z niezbyt przeze mnie lubianą aktywnością.
Zamierzam też wrócić do chodzenia z kijkami. To jest sport, który już wcześniej pomagał mi wrócić do sportowego zdrowia i podczas poprzedniej kontuzji, umożliwiał nawet branie udziału w zawodach,

Zatem do dzieła!
Kijki w dłoń, rower na lajcie i dam radę przetrwać ten okres leczenia i regeneracji.

Trzymajcie kciuki i do zobaczenia w następnym odcinku bloga .

Dłuuga przerwa

czyli co robię jak nie piszę bloga

Wcale nie jest tak, że nic nie robię albo nie mam nic ciekawego do przekazania. Staram się jak mogę, żeby te wpisy wnosiły coś dobrego do naszego życia, jakąś małą radość, jakieś pozytywne przesłanie.

Niestety czasem też nie jestem pozytywnie nastawiona, miewam doły i zaliczam upadki.

Tym razem właśnie nastał czas nieco gorszego nastawienia do świata i do wartości samej siebie. Do tego jeszcze zaliczyłam kontuzję kolana, która dość skutecznie ograniczyła moje aktywności. Żeby nie powiedzieć: zupełnie mi je wyeliminowała 🙁

Dlatego czuję się teraz nieco gorzej, nie mam tego obszaru, w którym następował reset emocji, smutek czy przygnębienie zastępowało zmęczenie i w końcu wybuch endorfin.

Wiedząc, że niewiele osób czyta mojego bloga, fajnie jest dostać informację zwrotną, że jednak ktoś czeka na nowe wpisy, a ktoś inny dosłownie nazwie mnie lazy woman 😉

To skłoniło mnie do napisania tego, co powyżej, jak również wywołało kilka pomysłów na kolejne notki.

To tyle w tym wpisie, nastrój mi się poprawił i zabieram się za tworzenie kolejnego 🙂

Poranne spacery

czyli idę do pracy na popołudniową zmianę

A tak mnie naszło na napisanie szybkiej notki, bo pozostaję pod wrażeniem tego, co widziałam na dzisiejszym porannym spacerze.

Jak wszyscy mnie znający wiedzą, należę do osób, które są rannymi ptaszkami. Lubię wstać wcześnie i zaczynać dzień ze świadomością długich, dostępnych godzin do wykorzystania.

Mając Zezusia za przyjaciela od 4 lat, codziennie rano chodzimy na spacer stałą trasą, która wynosi niecałe 2 km. Od pewnego czasu (tego trudnego teraz), odkąd pracuję na zmiany, przedłużamy ten spacer o wizytę w naszym najlepszym na świecie lasku na Bema.

Również dzisiaj tam zajrzeliśmy, po nocnym deszczu przyroda przywitała nas taką soczystą zielenią, że uśmiech nie schodził mi z twarzy. Do tego jeszcze ptaki dołożyły swoje śpiewy, które starałam się nagrać i na dyktafon i na krótkim filmiku poniżej.

Jeszcze tylko kilka zdjęć, które pokazują może w połowie piękno tego, co czeka na każdego rano (no ok, nie tylko rano) w lesie. Przyznacie, że można się zachwycić…

A jeszcze jedna wiadomość, chociaż nie z dnia dzisiejszego.
Będąc na jednym z tych porannych spacerów, w tymże lasku odwiedziła nas… sarna. Przebiegła z prędkością sporą w poprzek drogi i pobiegła dalej w lasek. Nie mam pojęcia jak i skąd ona się znalazła w tym lasku, a lasek w swoim obwodzie ma tylko 1,6km 🙂

Tym optymistycznym akcentem kończę szybką notkę i zachęcam jednocześnie do odwiedzania miejsc pięknych, które być może znajdują się niedaleko domu, a na które albo nigdy nie mamy czasu, albo nigdy się odważyliśmy zachwycić tym, co widzimy.

Przymusowa zmiana planów

czyli #zostańwdomu

Nadszedł ciężki czas dla nas wszystkich. Plany sportowe ulegają zmianie z uwagi na odwołane czy przekładane zawody. Zaleca się pozostanie w domu, żeby do minimum ograniczyć ryzyko zarażenia i rozprzestrzeniania się wirusa.

Ja również zamierzam zrobić wszystko, żeby ani nie narażać siebie, ani swoich bliskich na zarażenie wirusem. Mimo tego, że muszę chodzić do pracy (stan na dzień dzisiejszy), to nie odwiedzam nikogo bez potrzeby i nie pakuję się w żadne skupiska ludzkie. Jedyną potrzebą jest wyjście z Zeziem na spacer czy zrobienie drobnych zakupów w osiedlowym sklepie. Ale na spacery wychodzę w rejony, gdzie nie za wiele osób się kręci a zakupy robię z samego rana, gdy ruch osobowy jest niewielki.

Co do trenowania, to nie porzucam absolutnie aktywności. Do pracy i do domu dojeżdżam tradycyjnie rowerem, a wieczory spędzam siedząc na trenażerze zwiedzając zwiftową Watopię czy inne wirtualne miejsce na świecie.

Mówią mądrzy ludzie, żeby nie robić ciężkiego treningu, bo ciężki trening osłabia organizm a teraz odporność jest kluczowa. Dla mnie każdy bieg jest dość mocnym treningiem, dlatego chyba ten rodzaj aktywności pozostawię sobie na lepsze czasy lub będę robić jedynie marszobiegi w spokojnym tempie, rzecz jasna w odosobnieniu.

Nie porzucę też całkowicie jazdy na rowerze na zewnątrz. Być może dzisiaj właśnie wybiorę się na samotną (jak zwykle zresztą), krótką przejażdżkę MTB po lesie. Na długą wyprawę nie mam jakoś ochoty.

Już zaplanowałam trasę. Nową ścieżką przy Motoarenie, która prowadzi na Barbarkę, tam pokręcę się po lesie i wrócę do domu. A wieczorem jazda na zwifcie.

Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Wycieczka bardzo udana, o niskiej intensywności, za to z ładnymi widokami. A na ulicach puściutko. Widać, że zalecenia w życie wdrożone. Tak trzymać!!!

Goździk i rajstopy

czyli świętujemy w dzień słoneczny a nagrody extra

Fot. Kamisia. To zdjęcia tak mi się podoba, że stało się profilowym.

I jednak się uda napisać wszystko na gorąco, jeśli nikt i nic mnie od laptopa nie odciągnie. Materiał od mojego niezawodnego fotografa już dotarł więc można zdać relację z dzisiejszego IV Biegu Tylko dla Kobiet. Nie będzie to jednak jakaś mega wciągająca słowna relacja, raczej suche fakty w formie pamiętnika okraszone zdjęciami i filmami.

Fot. Jacek Smarz – też tam gdzieś jesteśmy

Przede wszystkim jednym z głównych bohaterów dnia była pogoda. Jako, że to też kobieta, to świętowała razem z żeńskim tłumem nad Martówką.

Autor: Kamisia
Fot. Jacek Smarz

Wybrałam się na ten bieg, jak już wspomniałam w poprzednim wpisie, z nastawieniem wyłącznie na zabawę, bez ścigania się z samą sobą. Wiadomo nie od dziś, że ciężko mi tego nie robić, bo zawsze tak gadam, a później daję z siebie 100% a może i więcej. Dzisiaj jednak stać mnie było zaledwie na jedno 2,5km kółko, za to jak obiecali organizatorzy, w błocie do kostek. I bardzo dobrze, przynajmniej moje buty wyglądały jak u rasowego biegacza, który byle czego na drodze się nie boi. Nie bałam się i ja i popędziłam z Zezolem jak łania…przez 300metrów 😀

Fot. Kamisia

Później nastąpiło znaczne pogorszenie biegowego tempa, ale wcale nie dlatego, że przed nami rozciągał się dywan z błotnistej mazi, a dlatego, że ani ja, ani Zezio nie mieliśmy ochoty na łamanie bariery dźwiękowej.

Nadszedł nawet czas, że musiałam go ciągnąć na siłę, bo postanowił zabawić się jako mechanizm oporowy. No nic to, dobrze, że postanowiłam zakończyć zabawę po jednym kółku.

Na trasie spotykaliśmy Kamilę, naszego super fotografa, a Zezio za każdym razem witał ją radośnie jakby z tydzień się nie widzieli.

I znów się przekonałam, że biegam jak kaczka.

Po obiegnięciu Martówki od strony ul. Popiełuszki, skierowaliśmy się już w stronę mety. Tam czekali już na nas panowie z kwiatkiem tulipankiem, czekoladkami, bonem do Gabinetu Kosmetycznego oraz bardzo ładnym drewnianym medalem.

Dobiegamy do mety
Fot. Jacek Smarz
Buty i medal
Obuwie prawdziwego biegacza, co to błota się nie boi.
Aga i Kasia
Fot. Kamisia – Z Kasią już na mecie.

Na zakończenie odbyło się tradycyjne losowanie nagród a mnie przypadł w udziale wcale nie mały pakiecik, w dodatku trafiony idealnie w punkt.

Dziękuję Marek Zakrzewski za foto i odebranie nagrody.

Podsumowując – to była dobrze spędzona część niedzieli. Sportowo i w doborowym towarzystwie, jak widać na zdjęciach 😀

Fot. Marek Zakrzewski – coraz częściej spotykamy się z Kasią na takich sportowych imprezach. Z tego się bardzo cieszę.

Szczegółów kilka

czyli biorę udział w zawodach

W poprzednim wpisie obiecałam, że podam zarówno ogólny zarys moich zamiarów sportowych na nadchodzący rok, jak również bardziej szczegółowe informacje.

Jak wspomniałam również, kilka imprez już się odbyło. O nich też napiszę osobne notki.

Początek roku zaczął się zacnie i zgodnie z zamierzeniami. Park Run w dniu 04.01.2020r. w moim wykonaniu nr 13, wcale nie okazał się pechowym, bo go ukończyłam bez żadnej kontuzji.

Zaraz dwa dni później parkrunowy Bieg Trzech Króli, zorganizowany zupełnie spontanicznie przez Pana Janusza. Trasa znana, ludzi sporo, korona na głowie i kolejne 5 km za mną.

11.01.2020 pod tą datą Bieg dla WOŚP – 5km trasa po parku na Bydgoskim Przedmieściu, spotkanie z koleżanką poznaną rok temu właśnie na tym biegu, wywiad dla radia, który jednak nie był wystarczająco porywający, bo nie został odtworzony w eterze i milion dobrej energii – to zdobycze z tego dnia.

18.01.2020, 25.01.2020, 01.02.2020, 08.02.2020 ładnie pobiegane na park runach. Z uwagi na wycinkę drzew, trasa była zmieniona, ale to nawet fajnie wyszło.

Najlepszy biegowy duet ever.

I hicior ogromny w dniu 09.02.2020 – Maraton Zumby dla Zwierzaków. Oj…działo się…pełna sala spożywczaka, na której to w dzikich podskokach szalało sporo mieszkańców Torunia i nie tylko.

Tydzień później tj. 16.02.2020r. w Gdyni rozpoczęłam pierwszy z czterech biegów zaliczanych do Grand Prix Gdyni – Bieg Urodzinowy. Bieg w odsłonie 5 kilometrowej organizowany był po raz pierwszy w tym cyklu, dlatego dla mnie był w dwójnasób szczególny. Po pierwsze to moje pierwsze w życiu bieganie w Gdyni, z owianym sławą podbiegiem na Świętojańskiej, po drugie bieg w odsłonie 5 kilometrowej organizowany był po raz pierwszy w tym cyklu. O tym jak mi poszło i co takiego się wydarzyło przeczytanie w osobnym wpisie.

Kamisia, wybacz, ale to zdjęcie jest mega 😀

Kolejny tydzień, kolejny bieg. Tym razem coś dla słodkożerców i pączkożerców, do których niewątpliwie się zaliczam. Pączek Run w Łodzi organizowany przez Runoholica. Ten bieg również przejdzie do historii jako jeden z cięższych, ale jednocześnie jeden z najsłodszych medali jakie otrzymałam.

Fot. Ania Wasilewska. Finisz Pączek Run 2020

I powoli zbliżam się do końca opisywania zawodów, które są w planach, a które się już odbyło.

Dzisiejszy Bieg Tropem Wilczym ku czci Żołnierzy Wyklętych. To mój trzeci bieg w tym cyklu. Wspomnę tylko, że 3 lata temu, właśnie ten bieg był dla mnie pierwszym w życiu biegiem po medal. Zorganizowany we Włocławku na tej symbolicznej trasie 1963m uświadomił mi wtedy jak baaardzo długa droga przede mną, żeby stać się biegaczem i nie był ostatnim zawodnikiem w stawce. Dlatego co roku zamierzam brać w nim udział właśnie na tym dystansie, mimo tego, że w Toruniu zorganizowano biegi również na 5 i 10km.

Jeszcze przed biegiem na symbolicznym dystansie 1963m.

Teraz już bez historii i bez większej rozpiski.

8.03.2020 – Bieg tylko dla kobiet (chociaż raz na pewno będę szybsza od Przemka)

28.03.2020 Wirtualny Bieg Ku Czci Żelków – bieg organizowany przez BBKTS Marcin Wąsik. Wszyscy, którzy mnie znając wiedzą jakim uczuciem darzę te miękkie, galaretowate istoty 😛

26.04.2020 – Bydgoski Bieg po Oddech – Myślęcinek. W tym biegu wystartuję razem z Zezolem.

03.05.2020 – Wings For Life World Run w Poznaniu. Tego biegu znawcom tematu przedstawiać bliżej nie trzeba. A dla tych, co nie znają, będzie oczywiście osobna notka. Zapowiada się potężna biegowa impreza.

10.05.2020 – biegowa rozterka. Zapisałam się na dwa wydarzenia, ważne dla mnie jednakowo. Będzie trzeba coś wybrać. Jedno to Bieg Europejski w Gdyni zaliczany do Grand Prix, a drugie to Run Toruń.
Co wybiorę? Tego jeszcze nie wiem, chociaż bliższa jestem jednak wyjazdu do Gdyni. A dlaczego tak, napiszę nieco później.

24.05.2020 – Gdynia – pierwsze kolarskie wydarzenie w tym roku. Gran Fondo na dystansie 80km. Będę jechać z Przemkiem, mam nadzieję, że przeżyję ten wyścig i będzie mi dane wziąć udział w kolejnym sportowym iwencie.

27.06.2020 – kolejny z biegów Grand Prix Gdyni – Bieg Świętojański.

04.07.2020 – bardzo ważna data w kalendarzu – Bydgoszcz TRYathlon. Pierwszy triathlon w tym roku na dystansie nieco dłuższym nie zeszłoroczna Blachownia. I chociaż jest to wersja dla początkujących swoją przygodę z TRI, to ja i tak będę się mocno stresować. Na szczęście swoje umiejętności będzie sprawdzał też Przemek, ale na nieco dłuższym dystansie. Obiecuję, że relacja z tego wydarzenia będzie obszerna i okraszona bogatym materiałem foto-video.

11.07.2020 – kolejny bieg w Łodzi po Koronę Łasucha. Bliższe dane nieco później, jak sama będę miała wiedzę co i jak.

26.07.2020 – Triathlon w Blachowni na dystansie supersprinterskim, odsłona druga w moim wykonaniu.

01.08.2020 – sztafeta triahlonowa w Gdyni. To już stały punkt programu, taka nowa, świecka tradycja. Biorę udział w zmianie drugiej – rower.

Również w sierpniu, ale nie znam jeszcze dokładnej daty więc nie wie czy nie pokryje się to ze startem w Gdyni – Nocny Bieg Kopernika. Impreza bardzo sympatyczna, chętnie bym wzięła w niej udział. Co życie przyniesie – zobaczymy.

We wrześniu Walkaton – bardzo sympatyczny marsz z kijkami na dystansie około 7km.

Wrzesień nie odpuszcza i zaplanowany w tym miesiącu jest Bieg Wałem Wiślanym. Mam do niego ogromny sentyment więc będę chciała wziąć w nim udział. Liczę na obecność Kamili.

03.10.2020 – trzecia odsłona biegu po Koronę Łasucha w Łodzi z Dominikiem.

11.10.2020 – Bydgoski Półmaraton i Bieg na 5km – ja oczywiście na tym drugim dystansie. Liczę na nową życiówkę, bo to bardzo szybka trasa.

08.11.2020 – Bieg Niepodległości w Gdyni – ostatni medal do kolekcji Grand Prix – jestem zapisana na 5km trasę. Dodam, że medale ze wszystkich biegów stanowią puzzle, z których powstaje jeden wielki medal. Dlatego tak trudno mi zrezygnować ze startu w Biegu Europejskim. No bo jak będzie wyglądała całość bez jednego elementu? To już raczej nie będzie całość.

I już jako ostatni bieg – Festiwal Biegów Świętych Mikołajów – tutaj planuję debiut na dystansie 10km. Mam zamiar startować z Kamisią. Zobaczymy jak nam to wyjdzie.

Pomiędzy wolnymi od powyższych sobotami, zamierzam brać udział w park runach w większości w Toruniu. Być może zdecyduję się na jakiś bieg w innym miejscu, np. w… Gdyni.

Jeszcze tylko wstawię kilka fotek i będzie można publikować 😀

P.S. Już nie szukam innych zdjęć, bo za chwilę w tym wpisie będę musiała zamieścić kolejna relację z dzisiejszej imprezy.

Plany na rok 2020

czyli dzieje się już, dzieje a ja mam długi ogon.

Jakiś czas temu obiecałam, że napiszę o swoich planach startowych na ten rok i w ogóle planach na najbliższą przyszłość. Za chwilę to nadrobię, ale muszę najpierw przeprosić za taką długą przerwę między wpisami.

Kiedyś przeglądając czyjegoś bloga trafiłam właśnie na takowe przeprosiny i obietnicę, że podczas kilku wolnych dni nadrobi on (ta osoba) zaległości na blogu. Wtedy pomyślałam sobie, że to takie nie do końca fair w stosunku do czytelników, że muszą czekać na nowe wpisy, bo autorowi się być może nie chce sklecić paru zdań.
I teraz sama jestem takim właśnie autorem, który każe czekać na zapierające dech w piersiach teksty swojej rzeszy fanom 😉
Hehe, wiem, wiem… poniosło mnie, ale zrobiłam to celowo, żebyście czytając te słowa automatycznie uśmiechnęli się do monitora czy też wyświetlacza komórki.

Bo to wcale nie jest tak, że nie mam o czym pisać albo, że mi się nie chce. To wynika raczej z natłoku tego, co chciałabym Wam przekazać. Za dużo wszystkiego mi się kłębi w głowie, a nie mam aż takich umiejętności, żeby wszystko pięknie ubrać w słowa.

Dlatego przepraszam za to, że czekacie (naprawdę mam nadzieję, że tych kilkoro czytelników czeka na jakieś wpisy) i obiecuję się poprawić. Wiadomo nie od dziś, że systematyczność to klucz do sukcesu bez względu na to jakiej dziedziny dotyczy.

Na początek może nieco ogólnie jakie mam cele sportowe na ten rok a w dalszej części szczegółowe dane dotyczące startów w zawodach.

Oczywiście z uwagi na to, że mamy już koniec lutego, niektóre z moich zaplanowanych zawodów już się odbyły i na szczęście mogłam wziąć w nich udział.

W tym roku na celownik wzięłam sobie pływanie, jako że najsłabiej mi to idzie (tutaj śmiech mnie ogarnął, bo przecież bieg też nie należy do rewelacji). Do tej pory udało mi się osiągać regularnie czas na 100m poniżej 3 minut, co jak na mnie jest wynikiem całkiem dobrym. Biorąc pod uwagę zeszłoroczne pluskanie.. poprawa jest znacząca i widoczna.

Ale na tym nie koniec, poprawiać zamierzam cały rok i chciałabym dojść do wyniku 2:30/100m, kraulem rzecz jasna i nie zostawiając swoich zwłok w basenie czy w otwartej wodzie.

Powrót z basenu.

Myślę, że mogę to osiągnąć jeśli poprawię swoją siermiężną technikę pływania i popracuję nad siłą mięśni. A o tym, jak wygląda moja technika, dowiedziałam się z nagranego przez Przemka filmiku, na którym doskonale widać co takiego wyprawia moja prawa ręka podczas pływania. O tym eksperymencie napiszę w odrębnym odcinku, bo wydaje mi się to dość ważnym tematem.

Jeśli chodzi o rower, to w planach mam zwiększenie mocy na start w Gdyni do 160W, no i osiągnięcie magicznej średniej szybkości 30km/h podczas startu w sztafecie.

Trening u Przemka w piwnicy. Nadal jestem pod wrażeniem.

Co do biegania…wiadomo, że chciałoby się szybciej i dłużej, ale zupełnie nie mam pojęcia na co mnie będzie stać w tym roku. Wszak nie jestem młodsza, a wręcz przeciwnie, co nie zmienia faktu, że cały czas dzielnie walczę o jak najlepsze wyniki w tej dziedzinie.
Na dzień dzisiejszy moje tempo na 5km to 6:30min/km i to zrobione na szybkiej trasie, okupione mega dużym wysiłkiem.

Chciałabym móc złamać barierę 6:30min/km i zrobić nową życiówkę na tym dystansie. Mam nadzieję, że mi się to uda.

Fot. Wróbelek

Stało się czyli wybuch endorfin i to wcale nie po biegu

Tylko dla czytelników o mocnych nerwach, a przynajmniej takich, co nie mają dreszczy na myśl o krwi, igłach i tym podobnych sprawach.

Do dnia dzisiejszego miałam takie marzenie, żeby zostać dawcą krwi. W dniu dzisiejszym marzenie zostało spełnione.

Zostałam dawcą krwi. Oddałam swoje pierwsze 450ml.

Wcale nie bolało, chociaż widziałam wyraźnie dziurę w igle, a dodam, że normalnie cieszy mnie jak igłę w ogóle dostrzegam.
Ale ciekawość i chęć oddania własnej krwi dla osób potrzebujących była tak silna, że przez cały ten czas bacznie przyglądałam się temu, co tam dzieje się w tej mojej ręce.
A działo się, oj działo 🙂
Już na samym początku tej przygody okazało się, że moje żyły nie są przyjazne a raczej wymagające, jak określiła to pani pielęgniarka. Znaleźć jakieś właściwe źródło tętniące życiodajnym płynem krwią zwanym, to było nie lada wyzwanie. Ani prawa, ani lewa ręka nie dawały 100% pewności, że uda się dokonać poboru.
Ale fachowe oczy trzech pań pobierających krew dostrzegły pewną szansę, mimo tego, że trzeba było nieco pogrzebać w mojej łapce, żeby ładnie wszystko poszło.

Oczywiście na tym się nie skończyło, bo trzeba było stać nade mną i trzymać wężyk w odpowiedniej pozycji, aby donacja zakończyła się powodzeniem i nie trwała godzinami.

Fotel był wygodny, towarzystwo bardzo sympatyczne, panie uprzejme, z poczuciem humoru i dużą wiedzą i doświadczeniem w poborze krwi. Czas zleciał szybko, krew także i usłyszałam, że mogę być z siebie bardzo dumna, bo wszystko zakończyło się sukcesem.

Po każdym takim oddaniu trzeba spędzić 15 minut odpoczywając po ciężkiej pracy organizmu. Nie miałam nic przeciwko, spędziłam ten czas na rozmowie zarówno z paniami pielęgniarkami jak i innymi krwiodawcami.

A na koniec jeszcze fajna niespodzianka – zestaw czekolad, wafelek, soczek i piękny kubek, w którym będę mogła sączyć poranną kawę.

Nagroda za oddanie krwi.

Jestem bardzo zadowolona z podjętej decyzji i planu dnia dzisiejszego.

Tylko jedno pytanie mam do siebie. Dlaczego trzydzieści lat czekałam na to, żeby spełnić swoje marzenie z dzieciństwa.

Lepiej późno niż wcale.

Zatem spełniajmy swoje marzenia, nawet jeśli mają dłuuugą i siwą już brodę.
A na dodatek spłacam dług z młodości.
Podczas choroby mojej mamy, która dostała krew w szpitalu, obiecałam światu, że dług zostanie przeze mnie spłacony, że oddam tę krew, która ratowała życie mojej mamy.

Zaczęłam spłacać.