Archiwum kategorii: Zdjęcia

Try…athlon

czyli małe kroczki do 1/8

Nadchodzi czas, gdy trzeba przestać być dzieckiem a zacząć dorosłe życie.

Rok ubiegły to rok dziwny. Niektóre zawody, na które się zapisywaliśmy nie doszły do skutku. Organizatorzy rozgrywali to w dwojaki sposób. Jedni szli w kierunku oddawania pieniędzy za zakupiony pakiet, a inni przepisywali opłatę startową na rok następny licząc, że jednak w kolejnym roku zawody będzie można zorganizować.

Podobnie rzecz się miała z triathlonem w Bydgoszczy. Zapisałam się na krótki dystans, taki całkiem krótki, dziwny, dla początkujących, co by nas woda nie zabiła 😉
Dla mnie zawsze pływanie było achillesową piętą, miałam wielkie obawy czy uda mi się przepłynąć zakładaną odległość. Dlatego dystans nazwany TRYathlon wydał mi się odpowiedni, bo pływanie na dystansie 200m w dodatku z prądem rzeki, to dobra opcja. Do tego krótszy rower (19,5km) i krótsze bieganie (4,2km) stanowiło dystans idealny.

Zapisałam się, ale zawody się nie odbyły. Pakiet przepisany na rok 2021, czyli mam więcej czasu na przygotowania. Nie marnowałam za bardzo darowanego przez pandemię czasu.

Kiedy nadszedł czas startu w Bydgoszczy, pełna obaw, ale i optymizmu, ruszyłam do sąsiedzkiego miasta, żeby zmierzyć się z własnymi słabościami i lękami.

Na szczęście dla mnie w tym samym dniu startował Przemek, jednakże wybrał dystans 1/4. Dzięki temu mogliśmy jechać do Bydgoszczy jednego dnia (mój Try i Jego 1/4 odbywały się w sobotę) a do tego Przemek uwiecznił mój występ na licznych zdjęciach a nawet filmikach.

Oczywiście, zaraz się wszystko tutaj pojawi.

Tradycyjnie już pojechaliśmy dzień wcześniej odebrać pakiety startowe i zrobić lekkie zapoznanie się z miejscówką.

Tutaj będę biegła o ile wyjdę z wody i dam radę przejechać rowerem wyznaczony dystans.

Szczególnie ważnym dla mnie było zapoznanie się z wodą. Nigdy wcześniej nie pływałam w rzece więc to był dla mnie dodatkowy nieznany element.

Pakiety odebrane, wejście do wody odnalezione, jedzenie tajskie zeżarte, można wracać do domu.

Strefa zmian powoli się zapełniała.
Rower wstawiony, można ogarniać jedzenie 😉
Tajskie żarcie must have 😉

Wróciliśmy do domu, każdy do siebie, umawiając wcześniej jutrzejsze spotkanie na moim parkingu dość wcześnie rano.

Nadszedł poranek ważnego dla mnie dnia. Czy się denerwuję? Nie… jakoś nie miałam za dużego stresa związanego z pływaniem. Wydawało mi się, że dość dobrze przygotowałam się w tym darowanym, dodatkowym czasie do pływania. Powinnam dać sobie ładnie radę czyli w moim przypadku dopłynąć w jednym kawałku do brzegu.

Bardziej zaczęła mnie nękać sprawa biegu. To mi jakoś cały czas nie idzie tak, jakbym chciała. A przecież bieganie jest ostatnie… jeśli się zbytnio wymęczę w wodzie i na rowerze, to za nic nie uda mi się dobiec do mety w limicie czasowym. Właśnie z tymi myślami zostałam zawieziona do Bydgoszczy na start zawodów triathlonowych Enea Bydgoszcz 2021.

A na miejscu ku mojemu zdziwieniu, stres został zastąpiony lekką euforią, że zaraz będę startować, że będę musiała wskoczyć do rzeki z podestu (na szczęście ten element przetrenowałam w stawie, ucząc się skakania do wody z pomostu… na nogi), że jest tyle ludzi, że niektórzy nawet nas podziwiają… taaa… no mnie na pewno 😉

Wiedziałam co i jak muszę robić w kolejności, zatem przebrałam się w piankę, założyłam czipa na kostkę, żeby nie zapomnieć i byłam gotowa na rozgrzewkę.

Wszystko ubrane, czas polizać okularki… na szczęście.
okularki na głowę, dobrze założyć, żeby nie spadły…
Wyglądam na zadowoloną.
Jeszcze focia z najlepszym wsparciem – Anusia!!!

Rozgrzeweczka zrobiona, jakieś wymachy, podskoki,  żeby trochę mocniej serce zabiło 😉
Postanowiłam też wejść na chwilę do tej rzeki, jak wspomniałam wcześniej, nigdy nie pływałam w cieku, który płynie. Nie wiedziałam też jaką temperaturę ma woda, dlatego ruszyłam do zejścia i zanurzyłam się w toń rzeki Brdy,

Po wyjściu z wody, która była niesamowicie ciepła i przyjemna…opanowała mnie straszna panika. Wcale nie z powodu lęku przed wodą, ale dlatego, że na moje kostce nie było czipa 🙁

Bez czipa oczywiście mogę startować, ale nie będę miała zmierzonego czasu, bo i jak, jak i nie będę klasyfikowana. Musiałam polegać wyłącznie na mierzonym czasie przez swój zegarek i miałam nadzieję, że będą go włączać poprawnie.

Smutna, bo smutna, ale biorąc to wydarzenie za dobrą wróżbę, skierowałam się do kolejki zawodników, którzy oczekiwali na start.

Już bez czipa, trochę jak dzikus… na końcu stawki…
Coraz bliżej…
I jest… wyjście z wody, trochę nieoczekiwanie… jakoś tak szybko…
Super zdjęcie… reklama pianki Nabaiji 😉

Na zdjęciach kawałek mojej sportowej historii a na filmiku poniżej najlepszy komentarz Przemka. Pokazuje co znaczy systematyczna praca nad sobą, że jak się człowiek uprze, to osiągnie swój zakładany cel. Oczywiście ten cel nie powinien być nie wiadomo jak mocny wyjechany… bo przecież jednak chodzi i to, żeby móc go osiągnąć. I sama droga do tego celu jest najfajniejsza, jeśli robi się wszystko z dużą tolerancją i dystansem do siebie 🙂

Relacja Przemka z pływania mojego, pierwszego w życiu taplania się w rzece… no i w ogóle 😉

I nic to, że bez czipa nie będę klasyfikowana. Ważne, że brałam udział w tym wydarzeniu.

Po wyjściu z wody, trzeba było dobiec do strefy zmian, która znajdowała się w hali sportowej. Organizatorzy dbając o to, żeby woda nie zniszczyła podłogi w hali, zobowiązali nas zawodników, abyśmy rozebrali się z pianek przed wejściem na halę i zapakowali pianki do worków.

Tak też zrobiłam i ja, chociaż dość dużo czasu zajęło mi rozpakowanie się z tej pianki. Ale czy mnie się gdzieś spieszyło…

Filmik poniżej przedstawia moje zmagania z bieganiem w butach kolarskich do belki, po przekroczeniu której będzie można wskoczyć na rower i pojechać na trasę 19 km…

Z tym „wskoczeniem” na rower to był jeden wielki żarcik z mojej strony 🙂
Agzie w swoim żywiole…

Trasa, jak mówili organizatorzy, miała być szybka, łatwa i przyjemna. Taka była dla mnie, o ile mnie już pamięć nie zawodzi, bo sporo czasu upłynęło od czasu zawodów do czasu tej relacji. Pamiętam za to dokładnie jaką radochę sprawiało mi wyprzedzanie innych kolarzy na trasie. Mając zamontowaną lemondkę na kierownicy mojej szosówki, mogłam przyjmować bardziej aero pozycję, co dawało mi przewagę nad jadącymi na rowerach turystycznych. Wiem, wiem jak to brzmi 🙂
Głupia baba cieszy się, że wyprzedza innych jadących na sprzętach niekoniecznie wyścigowych. A tak, właśnie, że z tego też się cieszyłam, wcale nie dlatego, że oni byli wolniejsi, ale że ja nie przespałam sezonu przygotowawczego do zawodów. Tak na serio to udało mi się wyprzedzić nie tylko turystyczne rowery, ale również szosowe egzemplarze, na siodełkach których zasiadali młodsi ode mnie faceci.

I tak sobie jechałam skulona na tym rowerku, widziałam już nawrót, udało się ładnie pojechać i nie stracić za wiele podczas hamowania. Ruszyłam nieco pod górkę i nagle przede mną jak nie gruchnie jedna z zawodniczek. Ominęłam ją na szczęście i pojechałam dalej.

Nie, no wiedziałam, że Ci co mnie znają robią teraz wielkie oczy ze zdziwienia, że jak to pojechałam?
No pewnie, że nie pojechałam. Z gracją zlazłam z roweru i pomogłam pozabierać się dziewczynie. Sprawdziłam jej stan fizyczny (widziała tyle palców ile jej pokazałam), śliwkę pod okiem pochwaliłam, że będzie ładna pamiątkowa i zabrałyśmy się za ogarnięcie roweru. Ten był bardziej oporny do podjęcia współpracy niż jego właścicielka. Łańcuch nie zamierzał wrócić na właściwe miejsce. Kilka minut pracy i nic. Łapy czarne od smaru, później okazało się, że nie tylko łapy 😉 i żadnego efektu. Dobrze, że jednak nie tylko mnie nie zależało na wynikach końcowych a walka fair play jest cenniejsza niż jakiekolwiek premiowane czy nie miejsca. Zatrzymał się chłopak i pomógł nam doprowadzić rower do jazdy. Ja już wtedy zebrałam się i nie czekając na szczęśliwe zakończenie nierównej walki ze sprzętem, pojechałam w stronę mety.

Poniżej filmik nagrany przez Przemka z mojego powrotu z jazdy na rowerze.

Bądź bohaterem dla samego siebie 🙂

Teraz czekał mnie już tylko bieg… ale ten element mnie mocno przeczołgał, jak zwykle zresztą. Cieszyłam się, że to tylko 4,5km a nie 5,5km. Chociaż zapytacie jaka różnica, to tylko kilometr przecież, to uwierzcie, że każdy metr dla mnie po takim wysiłku poprzedzającym bieganie, był dla mnie niczym odległość między Toruniem a Bydgoszczą.

Właśnie dzięki tej Pani za mną, jeszcze za mną, udało mi się dobiec jakoś do mety 🙂

Na szczęście na trasie dogoniła mnie jedna z zawodniczek i wspólnie się wspierając doczłapałam jakoś do mety. Sam bieg wspominam jako wyczerpujący i wywołujący myśli: na co mi to było. Jedno zdarzenie uświadomiło mi, że są ludzie, którzy patrzą na mnie z podziwem. Serio. To ja prawie. pro ;)… nie, nie… prawie 50-letnia kobieta po niesportowym całym życiu, która człapiąc przez most na Brdzie, oddychając niczym parowóz, stawiając ciężkie kroki jestem podziwiana przez osoby idące tymże mostem. Niektórzy nawet bili brawo! Nie bójcie się przechodnie, jesteście dla nas tak cenni, gdy nawet przez chwilę poklaszczecie nam na trasie albo krzykniecie, że już niedaleko, że jest super, że mega!!! Dla nas zawodników, chyba mogę uogólnić, to jest wielka frajda a dla mnie wielki zaszczyt, gdy ktoś zupełnie przypadkowy zwróci na mnie uwagę, na mój wysiłek włożony w ten sport zupełnie nikomu niepotrzebny, że doceni to, co robię.

Trochę się rozczuliłam pisząc to i wspominając tę moją walkę do końca z samą sobą. Na szczęście pokazała się moim oczom meta, na którą miałam okazję wbiec i zerwać szarfę zwycięzcy. I chociaż byłam jedną z ostatnich zawodniczek na tym dystansie, to ja naprawdę czułam się zwycięzcą. Wygrałam ze swoim strachem, ze swoim bieganiem, ze wszystkimi przeciwnościami. A na końcu czekał na mnie medal i wielkie oczy wolontariuszek, które chciały ode mnie czipa. Jakże wielkie było ich zdumienie, gdy powiedziałam, że czip jednak nie umie pływać i został w otchłani rzeki Brdy. Na szczęście poczucia humoru im nie zabrakło, a ja nie zostałam obciążona kosztami za zgubiony sprzęt.

Poniżej kilka zdjęć z dobiegu na metę i kilka „zaraz po”.

Czyż nie tak cieszy się zwycięzca?
Dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą!
Z brudnym dziobem, w piwem w dłoni i medalem w drugiej… smak zwycięstwa.
Już przebrana w cywilne ciuchy, uzupełniam stracone kalorie.
Prezentacja medalu
Z Anusią czekamy już na start Przemka
Te nogi za śmietnikiem, to moje. Przyłapana na zmęczeniu 😉 Tak wygląda zawodnik po dobrze wykonanej robocie 🙂
Agnieszka Zielińska… byłam w dwóch miejscach na liście…

Był zachód, jest i wschód słońca

czyli kto rano wstaje temu Pan Bóg daje

Pierwsze kroki z bloku i już taki widok.

Widząc takie cuda na niebie zaraz po wyjściu z bloku, musiało się skończyć podążaniem ku pięknu.

Marsz na wschód słońca uważam za otwarty.

Iść, ciągle iść w stronę słońca… Piosenka 2+1 cały czas na czasie.
Z każdym krokiem co raz to nowe kolory na niebie.
Aż się człowiek zastanawia co mu przyniesie taki kolorowy początek dnia?
I przypadkiem uwieczniłam remontowany odcinek przy Heliosie.
Jakość zdjęcia nienajlepsza, za to emocje fotografa bezcenne.
I słońce nad Muzeum Etnograficznym.
Kika kroków dalej i już inne barwy.
Kawałek toruńskiej architektury też oświetlony.
Kościół Św. Szczepana a w tle słoneczna poświata.
Baszta Koci Łeb, też ładnie się prezentuje.
Centrum Kulturalno-Kongresowe Jordanki. A taki tu był fajny basen…
Podsumowanie co i gdzie.

Spacer o wschodzie słońca dobiegł końca. Za dużo nie było co pisać, zdjęcia pokazują jak może być pięknie o świcie.

Polecam takie wyprawy z aparatem fotograficznym, może być nawet komórka, byle pamiętać jakie emocje towarzyszyły nam podczas robienia zdjęcia.

Moje nie są dobrej jakości, ale jak w przyszłości będę przeglądać ten blog (chyba, że mi Borucik hosting wypowie), to będę pamiętać ten spacer. Będę pamiętać jak wiele dobrych myśli przyszło mi wtedy do głowy.

Miłego dnia!!!

Najdłuższy bieg w życiu

czyli człapię dychę i kilometr więcej

YEAH!!!

Czy tutaj potrzebny jest jakiś wstęp, komentarz czy cokolwiek innego?

Nastawiłam głowę na 11 km bieg, chciałam zrobić znów coś niemożliwego dla mnie samej. Nastawiłam i zrobiłam. Nieważne w jakim czasie, nieważne było nic, byle osiągnąć zamierzony cel.

Dystans 11km po raz pierwszy w życiu i mam nadzieję nie ostatni, został pokonany!!!

Do tego udało się jeszcze pobić własny rekord czasowy na 10km, co zupełnie nie było moim zamiarem, ale skoro się tak stało, to niech już będzie 😀

A oto mapka i kilka zdjęć. Znaczy jedno zdjęcie jak się okazało. Chyba muszę się poprawić i robić więcej materiałów wizualnych.

Tak, tak, potrafię biegać nawet poniżej 7min/km 😛
Człowiek zmęczony, z soczewkami w oczach, zezem a jednocześnie z radującym się sercem i wielką satysfakcją.

Wędrówka z Zeziem i obiad w lesie

czyli jemy i idziemy

Pisanie bloga jednym ciągiem ma swoje dobre i złe strony. Dobra to taka, że jak już mnie najdzie na pisanie, to mogę tak pisać i pisać i czasem nie zauważyć, że zaczynam robić to bez składu i ładu. Natomiast złe strony są takie, że jednak każdy wpis należałoby jakoś zacząć zanim przejdzie się do sedna sprawy. A ile w głowie może być pomysłów na zaczęcie? No ile?

Właśnie, tym razem nie wiedziałam jak zacząć i napisałam, że nie wiem jak zacząć ;P

I tu skład się posypał a ładu już dawno zabrakło. To może jednak polećmy już z materiałem 😀

Wyprawa z Zezolem do lasów w okolicy Barbarki to jedno z moich ulubionych zajęć. A gdy do tego dołożę jeszcze jedzenie, które można spożyć na natury łonie… słuchając odgłosów lasu, to już zupełnie należy do przeżyć z górnej półki.

Zabrałam ze sobą na wycieczkę znanego już Wam psa Zezola i pudełko z zawartością kaloryczną – słowem z żarciem.

Znalazłam fajną ścieżkę, gdzie na pewno człowieki nie chadzają zbyt często, a zwierzęta za to zapuszczają się dość intensywnie, co mi uświadomił Zezio znikając raz za razem w młodniku.

Nie przeszkodziło mi to absolutnie w spoczęciu w pewnym dole, który nadawał się właśnie do celów odpoczynkowo-konsumpcyjnch.

Taka trasa spaceru i miniaturka zdjęcia z podpisem: TU JEDLIŚMY

Wyciągnęłam jedzenie i spożywałam obiad (na zimno niestety, ale i tak było dobre) w towarzystwie psiego pyska i drących się bardzo ptaków.

Lubię bardzo takie niekonwencjonalne rozwiązania. Czytając po raz kolejny te słowa powyżej stwierdzam, że nie oddają one nawet w małym stopniu emocji i przyjemności jakie miałam będąc w owym czasie w tamtym miejscu. Ale napisałam o tym parę słów, może komuś też przyjdzie do głowy podobny pomysł i zabierze swojego przyjaciela wraz z pudełkiem jedzenia na obiad w lesie.

Wybieram się na zachóD…

SŁOŃCA

Chyba nie ma osoby wśród nas, której nie zachwyciłby chociaż raz w życiu zachód słońca. I ja do nich też nie należę, a wręcz przeciwnie… uwielbiam zachody słońca. Bez względu na miejsce w jakim jestem, bez względu na porę roku, każdy zachód słońca jest dla mnie wyjątkowy.

Kiedyś myślałam, że zachody słońca są jeszcze piękniejsze, gdy się je podziwia z kimś, z kimś bliskim. Teraz myślę, że samotne oglądanie tychże jest równie ekscytujące i uspokajające jednocześnie, jak i wspólne patrzenie.

Dlatego nie zastanawiałam się zbyt długo nad decyzją, żeby taki zachód słońca obejrzeć z miejsca, o którym myślałam, że będzie nadawało się do tego wyśmienicie. Nie pomyliłam się.

Listopadowe słońce idące spać (takie infantylne nieco, ale prawdziwe), to widok rzadki, za to jaki! A, że słońce w listopadzie zachodzi dość wcześnie i szybko, to trzeba było równie szybko przebierać kołami, żeby na niego zdążyć.

A oto dzień 20.11.2020r i złapany przeze mnie zachód słońca w miejscówce znanej jako nowa ścieżka rowerowa (Motoarena-Barbarka).

P.S.

Tak sobie patrzę na te moje zdjęcia i widzę, że jakoś mało mi tego zostało. Widocznie moje serce zrobiło więcej zdjęć i zachowało wspomnienie tej wyprawy na tyle dobrze, że postanowiłam ją opisać.

Wybaczcie znikomą ilość materiałów wizualnych.

Rzeczywistość przerasta to zdjęcie o jakieś milion razy.
Filmik 360 stopni, wstawiony na próbę prosto na blog, bez udziału you tube.

Pierwsza jazda w terenie

czyli jak to wiatr zniszczyć mnie zapragnął.

Moje ulubione miejsce – widok na stary most nad Drwęcą w Złotorii.

Pomysł na sobotni poranek był przedni – po spacerze z Zeziem i śniadaniu, ubrać się w strój rowerowy i pognać w stronę Osieka, aby nabrać leśnego powietrza w płuca i jednocześnie pokręcić w tlenie (dosłownie i w przenośni).

Jakże pięknie się zaczęło. Chociaż może nie aż tak, jak chciałam. Oczywistym by się zdawało, że wybór roweru na taką wyprawę jest tylko jeden. Gravel. Ba… Ale gravel zaczął żyć własnym życiem od czwartku. Już podczas dojazdu do pracy postanowił udawać, że posiada osprzęt rodem z wysoko budżetowych rowerów triathlonowych typu Di2. Słowem, sam zaczął zmieniać przełożenia i w to w jak najmniej oczekiwanych dla mnie momentach. Złośliwiec straszliwy, żeby na najniższą koronkę zrzucić łańcuch podczas podjazdu na Batorego. Dlatego w przypływie emocji, postanowiłam oddać go w dobre ręce. Jak pomyślałam, tak uczyniłam. Nie na stałe oczywiście a tylko na czas naprawy. Tym zajęli się serwisanci od zaprzyjaźnionego Salonu Rowery Kwiatkowski.

Zatem pozostały mi opcje takie:
1. Vortex – śmieszna hybryda udająca rower MTB, ale daleko mu do tego miana, za to idealnie nadaje się na dojazdy w miejsca wszelakie
2. Kross Hexagon R8 – mój rower przeznaczony do jazdy po lasach, jako MTB. Nadaje się idealnie do moich niewielkich umiejętności jazdy w terenie i jeszcze mnie nie zawiódł.
3. Trek szosowy, który aktualnie przebywa na wakacjach zapięty w trenażer i ujeżdża zwiftowe trasy Watopii i innych dostępnych tam miejsc.
Co wybrać?
Szosówką nie pojadę, bo trasa do Osieka wiedzie urokliwymi co prawda, ale niezbyt przyjaznymi dla kolarzówek, ścieżkami rowerowymi.
Vortex też odpada, bo bym jechała w jedną stronę ze 3 godziny, że o powrocie mogłoby nie być mowy.
To wybór padł na Krossa.

Wiedziałam, że nie będzie to aż tak łatwa jazda jak na gravelu, ale byłam dobrej myśli i pełna wiary w siłę własnych mięśni ruszyłam na przeciw przygodzie – wyprawa nad jezioro Osiek została rozpoczęta.

Jak to bywa czasami, człowiekowi ni stąd, ni zowąd zachciewa się kawy. Nagle i natychmiast daj organizmowi smak kawy i dostawę kofeiny. Jasne, ale skąd to wziąć? Owszem, można zatrzymać się na stacji i zakupić ten czarny napój, ale w tym czasie pandemii, to sporo zachodu jednak, a ja nie zabrałam ze sobą nawet lichego zapięcia.

Gdzieś na ulicy Skłodowskiej przypomniało mi się, że przecież Ania z Przemkiem rezydują chwilowo pod zaprzyjaźnionym adresem. Napisałam wiadomość czy znalazłaby się jakaś kawa dla kolarza i nieśpiesznie pojechałam w ich stronę, licząc po cichu, że już nie śpią i wesprą mnie piciem.

Ku mojej uciesze tak się stało, na ulicy Olsztyńskiej zadzwonił Przemek i zaproszenie na kawę stało się faktem.
Nie będę opisywać samej konsumpcji kawy, ale dodam tylko, że wpakowałam się też na śniadanie, z którego dostałam placki na wynos. Placki, które uratowały mnie przez głodówką, jak się później okazało.

Placki szamane nad jeziorem Osiek. Dzięki Ania za prowiant ratujący kolarza w trasie.

Po pewnym czasie, ruszyłam z powrotem na zaplanowaną trasę i skierowałam się już prosto do Złotorii, by stamtąd jechać ścieżką nad jezioro.

Na trasie czekał na mnie ulubiony most nad Drwęcą w Złotorii właśnie. Już wcześniej rozpływałam się w jakimś wpisie nad jego pięknem i magicznym urokiem. Nie będę się powtarzać, ale miejsce to polecam wszystkim. Jest warte nawet pieszej wycieczki.

Dalej trasa biegnie ścieżką rowerową wzdłuż drogi i w pewnym momencie gdzieś na wysokości Grabowca, wjeżdża się w las.
W tym momencie spotkała mnie niesamowita rzecz.
Spojrzałam w prawo w zieleń lasu i zobaczyłam stojącą figurę łosia, która była tak realistyczna, że aż się zatrzymałam, żeby podziwiać pomysłowość mieszkańców Grabowca i wykonanie figury zwierzęcia w skali 1:1. Nawet zaczęłam sięgać po telefon, żeby strzelić fotkę, którą mogłabym umieścić na blogu z odpowiednim komentarzem, gdy nagle ta figura odwróciła się majestatycznie i spokojnym krokiem odeszła sobie w głąb lasu.
A ja z rozdziawioną paszczą stałam na tej ścieżce i patrzyłam za znikającym punktem, śmiejąc się w duchu, że właściwie to po co ktoś miałby w lesie stawiać posągi łosi? Ale wtedy właśnie taka myśl mi przyszła do głowy.

Z coraz lepszym humorem i uśmiechem na twarzy dojechałam już spokojnie nad samo jezioro Osiek.

Po posileniu się plackami, o których wspomniałam wyżej, zebrałam się w drogę powrotną.
Rzeczywiście coś tam wiało po drodze, ale przecież jak wieje w plecy, to się tego nie odczuwa. Myślałam sobie, że ja taka mocna jestem, że tak łatwo mi idzie ta droga i wcale, ale to wcale nogi mnie nie bolą.
Jakże mylące były moje myśli.
Droga powrotna już na wysokości Dzikowa zweryfikowała moje poglądy na wiatr i swoje możliwości uzyskania średniej prędkości w okolicy 20km/h.
Można się zdziwić mocno, gdy naciskasz na pedały z mocą 300W a Twoja prędkość wynosi zaledwie 16km/h. Nie miałam ze sobą miernika mocy (może to i dobrze), ale moje mięśnie w udach doskonale wskazywały mi z jaką mocą jadę. Jak ja się namęczyłam… a miało być tak pięknie…

I w sumie było, bo gdy zaczynałam podjazd pod Ligi Polskiej, to już mi było wszystko jedno. Byle do przodu i bez zbędnego wysiłku, a i tak to będzie najbardziej męczący trening w tym ostatnim czasie.
I tak sobie dojechałam do domu z palącymi udami, za to z przewietrzoną i to dosłownie głową i poczuciem dobrze spędzonej soboty.
Wycieczka zajęła mi 3,5 godziny a przejechałam 50km.

Polecam tę trasę wszystkim bez względu na warunki atmosferyczne. Są tam miejsca, gdzie można odpocząć w ładnych wiatach, są dwie na trasie więc nie trzeba gnać całej drogi z pupą na siodełku.

spacery po lesie

czyli to, co tygryski lubią najbardziej

Ci wszyscy, którzy mnie znają nieco lepiej wiedzą, że las to mój drugi dom i najchętniej zamieszkałabym tam na stałe. Wielokrotnie odgrażałam się, że wykopię sobie ziemiankę i w niej zamieszkam. W środku lasu, rzecz jasna.

Do czynów jeszcze nie doszło, ale jak tylko mogę, to korzystam z okazji pospacerowania po lesie. Czuję się tam naprawdę bardzo dobrze, zielono wokół, brak zgiełku a jedyny hałas, to drące się sójki tudzież inne skrzydlate.

Dzisiaj, chcąc spędzić więcej czasu w towarzystwie Zezia, wybrałam się w okolice Olka do znanego mi leśnego uroczyska.

Auto zostawione przy drodze, Zezol w uprzęży biegowej, pasek z bidonem dla siebie i klamerka z buteleczką dla Zezia (podziękowania dla Ani za to ustrojstwo) i można śmigać,

Zabrałam tym razem ze sobą również kijki do NW, ale nie był to pomysł mocno trafiony. Potknęłam się o nie coś koło 4 razy, z czego jeden mocno efektowny piruet wykręciłam na oczach jadącego za mną rowerzysty.

Po tym zdarzeniu kijki były noszone, ale frajdy ze spaceru nie utraciłam. Pętelka zrobiona, fotki strzelone, Zezol zadowolony a mnie pyknęło ponad 5km.

Polecam wszystkim, którzy chcieliby zacząć jakąkolwiek fizyczną aktywność. Ze spacerów poza tym się nigdy nie wyrasta i można być sportowcem na wysokim poziomie a jednak one mają w sobie jakąś magiczną siłę, która pozwala odpocząć i głowie i sercu.

Zezio1
Zezuś udekorowany jakimś kwiatkiem…
Zezio2
W czerwonych szelkach jestem widoczny.
Olek
Teren wyczyszczony z korzeni, które tu są składowane.
A
Aga i kijki… dzisiaj jednak bez większego zrozumienia.

Klamka zapadła

Mój pierwszy triathlon – dystans supersprint – Blachownia 2019r.

O starcie w triathlonie na dystansie supersprinterskim klamka zapadła rok temu.

Przecież skoro tyle czasu już się ruszam, to chyba dam radę?

To tylko 400m pływania, 10km jazdy rowerem i 2,5km biegu.

No każdy by dał… już słyszę te komentarze.

A tu okazuje się, że owszem… każdy da radę, to nie są jakieś wielkie dystanse, ale trzeba to jeszcze zrobić w 60 minut (wliczając przebieranki).

I zaczęła się kalkulacja. Rower mam niezły – przejadę w 20 minut, bieganie kiepsko, ale dam radę w mniej więcej 16 – 17 minut, pływanie – wszyscy święci… nie dam rady przepłynąć ciągiem 16-tu basenów a gdzie dopiero woda otwarta.

I dawaj… na basen do trenera, niech mnie nauczy pływać kraulem i to w sposób, który umożliwi mi pokonanie dystansu w minut powiedzmy 16-cie.

Jak się człowiek uprze, to może osiągnąć wiele. Po wielu przepływanych wieczorach na basenie, pod okiem trenera i później już bez, odległość 400m została przeze mnie pokonana. Gorzej było z czasem, ale zaczął się kręcić w okolicach 4:15/100m

Teoretycznie powinnam zmieścić się w dozwolonym czasie, jeśli bieg zrobię w okolicach 7min/km.

Wiem, wiem… wszystko w żółwim tempie. Jednak zawsze do przodu a nie na kanapie.

Zatem… jedziemy do Blachowni. Start 07.07.2019r.

Zezio

Mój najlepszy przyjaciel, od którego wszystko się zaczęło.
Zezio z prezentem z Psiebiegnij się!
Sen to podstawa regeneracji.
I w szelkach biegowych.