Chyba nie ma osoby wśród nas, której nie zachwyciłby chociaż raz w życiu zachód słońca. I ja do nich też nie należę, a wręcz przeciwnie… uwielbiam zachody słońca. Bez względu na miejsce w jakim jestem, bez względu na porę roku, każdy zachód słońca jest dla mnie wyjątkowy.
Kiedyś myślałam, że zachody słońca są jeszcze piękniejsze, gdy się je podziwia z kimś, z kimś bliskim. Teraz myślę, że samotne oglądanie tychże jest równie ekscytujące i uspokajające jednocześnie, jak i wspólne patrzenie.
Dlatego nie zastanawiałam się zbyt długo nad decyzją, żeby taki zachód słońca obejrzeć z miejsca, o którym myślałam, że będzie nadawało się do tego wyśmienicie. Nie pomyliłam się.
Listopadowe słońce idące spać (takie infantylne nieco, ale prawdziwe), to widok rzadki, za to jaki! A, że słońce w listopadzie zachodzi dość wcześnie i szybko, to trzeba było równie szybko przebierać kołami, żeby na niego zdążyć.
A oto dzień 20.11.2020r i złapany przeze mnie zachód słońca w miejscówce znanej jako nowa ścieżka rowerowa (Motoarena-Barbarka).
P.S.
Tak sobie patrzę na te moje zdjęcia i widzę, że jakoś mało mi tego zostało. Widocznie moje serce zrobiło więcej zdjęć i zachowało wspomnienie tej wyprawy na tyle dobrze, że postanowiłam ją opisać.
Czasem lubię spuścić sobie łomot na treningu (chociaż coraz rzadziej), czasem też lubię niespiesznie jechać rowerem w las i oglądać okolice zupełnie nie zwracając uwagi na cyferki pojawiające się na urządzeniu typu licznik rowerowy.
Tak też było i tym razem, od rana nosiło mnie, żeby zabrać do plecaka drugie śniadanie i skonsumować je w pięknych okolicznościach przyrody. Już chyba kiedyś pisałam właśnie o tym, że jest to dla mnie świetny sposób na reset głowy, aktywną regenerację i ogólnie nabranie ogromnej ilości dobrego nastroju i nieco zapasu energii.
Skoro pomysł się urodził, to nie pozostawało mi nic innego jak tylko wprowadzić go w życie. Na szczęście na drugie śniadanie moja firma kateringowa przyszykowała mi placek jogurtowy więc zabierając wyłącznie jego, jak i łyżeczkę, mogłam ze spokojem spożyć to w jakimś pięknym miejscu. Trzeba było tylko wybrać owo czarodziejskie miejsce.
Wymyśliłam sobie Wąwóz Leszcz 🙂
Nie dość, że miejsce dla mnie urokliwe, to jeszcze są tam drewniane stoły i siedziska więc będę miała idealne miejsce na konsumpcję.
Nawet wizja dojazdu do niego, wszak trzeba pokonać podjazd na Zamek Bierzgłowski a później bezpiecznie zjechać tym wąwozem, który to zjazd do najłatwiejszych nie należy, nie mogła mnie powstrzymać od realizacji pomysłu.
Spakowana ruszyłam w trasę, a do samego Zamku Bierzgłowskiego dojechałam przez bardzo ładne leśne miejsca, które uwieczniłam na zdjęciach poniżej.
Miłego oglądania, trasę można zobaczyć pod tym linkiem, jeśli ktoś chciałby na własne oczy i własnej skórze doświadczyć tego uczucia wolności 🙂
Czasem w głowie rodzi się całkiem szalony pomysł. Też na pewno tak macie. Nie wiadomo skąd, nie wiadomo po co, ale jest.
U mnie stało się podobnie. Z dnia na dzień podjęłam decyzję, że wybiorę się samotnie na 100km jazdę szosowym rowerem po znanej, na szczęście, mi już trasie.
Faktem jest, że taki dystans pokonałam raz jeden w życiu, dwa lata temu i to nie sama, ale w towarzystwie Tomka. Na tyle zapadło mi to w pamięć, że wiedziałam jak przygotować się na taką trasę i jak ona będzie przebiegała.
Dzień 18 lipca 2020r. to ten mój bohaterski dzień, w którym pokonując swoje obawy do solowej jazdy na takim dystansie, jak również okoliczności (wszak nie tylko ścieżką rowerową miałam się poruszać), że o samej odległości nie wspomnę) osiągnęłam swój założony cel.
Wyruszyłam wcześnie w tę sobotę, słońce już dość mocno grzało, a miało być jeszcze cieplej. Jak wiadomo, ja niezbyt dobrze znoszę upały więc starałam się pokonać trasę przed najwyższą tego dnia temperaturą.
Zabrałam ze sobą dwa żele, banana i dwa bidony z piciem. Do tego w kieszonce torebki na ramie znalazło się parę groszy, takie w razie czego, na jakieś jedzonko w przydrożnym sklepie czy picie, gdybym wypiła już wszystko a do domu daleko.
Zabrałam również zapas prądu w postaci power banka, kamerę i ruszyłam na trasę. Garmin dawał mi jakieś poczucie bezpieczeństwa, bo włączyłam w nim funkcję śledzenia mojej aktywności na żywo i wiedziałam, że osoby, którym to udostępniłam, będą co jakiś czas patrzeć czy zielona kropeczka na mapie się porusza.
Podróż zaczęła się od ścieżki rowerowej w stronę Unisławia, zupełnie pustej o tej porze dnia. Przejechałam do końca i skierowałam się w stronę centrum Unisławia, aby później jechać już drogą na Chełmno.
W okolicach Chełmna znajduje się wieś Starogród, a tam wielka góra i bardzo urokliwe miejsce. Zauroczyło mnie już jakiś czas temu, gdy jazda rowerem wcale nie była mi w głowie i jeździłam tam samochodem.
Chociaż jak sobie teraz przypominam, to jadąc nieopodal Starogrodu autem, już za moich „lepszych” czasów, miałam takie marzenie, żeby tam właśnie pojechać rowerem. Od tego czasu minęło chyba kilka lat, może 3, może 4. Marzenie jednak się spełniło. Oczywiście nie samo, ale za sprawą moich starań, wysiłków i wiary, że i ja mogę jeździć nieco dalej niż do pracy.
Nie chcę się tutaj rozpisywać w szczegółach jaką to trasą jechałam, co widziałam itp. bo raz, że nie ma to być nie wiadomo jaki pamiętnik podróżnika, a dwa, że zwyczajnie już nie pamiętam kilometra po kilometrze.
Z ważniejszych rzeczy, to dodam, że powstała nowa ścieżka rowerowa, którą jechałam w okolicach Czarźe a w tamtejszym sklepie przy drodze nie omieszkałam kupić sobie drożdżówki, którą ze smakiem pochłonęłam przed sklepowymi drzwiami.
Wracałam przez Gzin, w którym mieszkają moje koleżanki z pracy, a które to miałam odwiedzić od tego czasu już jakieś dwa razy, ale zawsze mi coś nie wyjdzie. Później już dojazd do „starej” ścieżki z Unisławia i powrót prosto do domu.
Szczerze powiem, że po 80km miałam już mocno dość i marzyłam o odpoczynku. Ale nareszcie miałam poczucie ujechania się, wiedziałam, że nie będę tęsknić za siodełkiem przez co najmniej 48 godzin.
Tak też się stało.
Jak mi się coś jeszcze przypomni ważnego, czego nie napisałam, to będę aktualizować ten wpis.
A już niedługo relacja z pierwszej przejechanej w całości w peletonie, Szosowej Środy.
Pomysł na sobotni poranek był przedni – po spacerze z Zeziem i śniadaniu, ubrać się w strój rowerowy i pognać w stronę Osieka, aby nabrać leśnego powietrza w płuca i jednocześnie pokręcić w tlenie (dosłownie i w przenośni).
Jakże pięknie się zaczęło. Chociaż może nie aż tak, jak chciałam. Oczywistym by się zdawało, że wybór roweru na taką wyprawę jest tylko jeden. Gravel. Ba… Ale gravel zaczął żyć własnym życiem od czwartku. Już podczas dojazdu do pracy postanowił udawać, że posiada osprzęt rodem z wysoko budżetowych rowerów triathlonowych typu Di2. Słowem, sam zaczął zmieniać przełożenia i w to w jak najmniej oczekiwanych dla mnie momentach. Złośliwiec straszliwy, żeby na najniższą koronkę zrzucić łańcuch podczas podjazdu na Batorego. Dlatego w przypływie emocji, postanowiłam oddać go w dobre ręce. Jak pomyślałam, tak uczyniłam. Nie na stałe oczywiście a tylko na czas naprawy. Tym zajęli się serwisanci od zaprzyjaźnionego Salonu Rowery Kwiatkowski.
Zatem pozostały mi opcje takie: 1. Vortex – śmieszna hybryda udająca rower MTB, ale daleko mu do tego miana, za to idealnie nadaje się na dojazdy w miejsca wszelakie 2. Kross Hexagon R8 – mój rower przeznaczony do jazdy po lasach, jako MTB. Nadaje się idealnie do moich niewielkich umiejętności jazdy w terenie i jeszcze mnie nie zawiódł. 3. Trek szosowy, który aktualnie przebywa na wakacjach zapięty w trenażer i ujeżdża zwiftowe trasy Watopii i innych dostępnych tam miejsc. Co wybrać? Szosówką nie pojadę, bo trasa do Osieka wiedzie urokliwymi co prawda, ale niezbyt przyjaznymi dla kolarzówek, ścieżkami rowerowymi. Vortex też odpada, bo bym jechała w jedną stronę ze 3 godziny, że o powrocie mogłoby nie być mowy. To wybór padł na Krossa.
Wiedziałam, że nie będzie to aż tak łatwa jazda jak na gravelu, ale byłam dobrej myśli i pełna wiary w siłę własnych mięśni ruszyłam na przeciw przygodzie – wyprawa nad jezioro Osiek została rozpoczęta.
Jak to bywa czasami, człowiekowi ni stąd, ni zowąd zachciewa się kawy. Nagle i natychmiast daj organizmowi smak kawy i dostawę kofeiny. Jasne, ale skąd to wziąć? Owszem, można zatrzymać się na stacji i zakupić ten czarny napój, ale w tym czasie pandemii, to sporo zachodu jednak, a ja nie zabrałam ze sobą nawet lichego zapięcia.
Gdzieś na ulicy Skłodowskiej przypomniało mi się, że przecież Ania z Przemkiem rezydują chwilowo pod zaprzyjaźnionym adresem. Napisałam wiadomość czy znalazłaby się jakaś kawa dla kolarza i nieśpiesznie pojechałam w ich stronę, licząc po cichu, że już nie śpią i wesprą mnie piciem.
Ku mojej uciesze tak się stało, na ulicy Olsztyńskiej zadzwonił Przemek i zaproszenie na kawę stało się faktem. Nie będę opisywać samej konsumpcji kawy, ale dodam tylko, że wpakowałam się też na śniadanie, z którego dostałam placki na wynos. Placki, które uratowały mnie przez głodówką, jak się później okazało.
Po pewnym czasie, ruszyłam z powrotem na zaplanowaną trasę i skierowałam się już prosto do Złotorii, by stamtąd jechać ścieżką nad jezioro.
Na trasie czekał na mnie ulubiony most nad Drwęcą w Złotorii właśnie. Już wcześniej rozpływałam się w jakimś wpisie nad jego pięknem i magicznym urokiem. Nie będę się powtarzać, ale miejsce to polecam wszystkim. Jest warte nawet pieszej wycieczki.
Dalej trasa biegnie ścieżką rowerową wzdłuż drogi i w pewnym momencie gdzieś na wysokości Grabowca, wjeżdża się w las. W tym momencie spotkała mnie niesamowita rzecz. Spojrzałam w prawo w zieleń lasu i zobaczyłam stojącą figurę łosia, która była tak realistyczna, że aż się zatrzymałam, żeby podziwiać pomysłowość mieszkańców Grabowca i wykonanie figury zwierzęcia w skali 1:1. Nawet zaczęłam sięgać po telefon, żeby strzelić fotkę, którą mogłabym umieścić na blogu z odpowiednim komentarzem, gdy nagle ta figura odwróciła się majestatycznie i spokojnym krokiem odeszła sobie w głąb lasu. A ja z rozdziawioną paszczą stałam na tej ścieżce i patrzyłam za znikającym punktem, śmiejąc się w duchu, że właściwie to po co ktoś miałby w lesie stawiać posągi łosi? Ale wtedy właśnie taka myśl mi przyszła do głowy.
Z coraz lepszym humorem i uśmiechem na twarzy dojechałam już spokojnie nad samo jezioro Osiek.
Po posileniu się plackami, o których wspomniałam wyżej, zebrałam się w drogę powrotną. Rzeczywiście coś tam wiało po drodze, ale przecież jak wieje w plecy, to się tego nie odczuwa. Myślałam sobie, że ja taka mocna jestem, że tak łatwo mi idzie ta droga i wcale, ale to wcale nogi mnie nie bolą. Jakże mylące były moje myśli. Droga powrotna już na wysokości Dzikowa zweryfikowała moje poglądy na wiatr i swoje możliwości uzyskania średniej prędkości w okolicy 20km/h. Można się zdziwić mocno, gdy naciskasz na pedały z mocą 300W a Twoja prędkość wynosi zaledwie 16km/h. Nie miałam ze sobą miernika mocy (może to i dobrze), ale moje mięśnie w udach doskonale wskazywały mi z jaką mocą jadę. Jak ja się namęczyłam… a miało być tak pięknie…
I w sumie było, bo gdy zaczynałam podjazd pod Ligi Polskiej, to już mi było wszystko jedno. Byle do przodu i bez zbędnego wysiłku, a i tak to będzie najbardziej męczący trening w tym ostatnim czasie. I tak sobie dojechałam do domu z palącymi udami, za to z przewietrzoną i to dosłownie głową i poczuciem dobrze spędzonej soboty. Wycieczka zajęła mi 3,5 godziny a przejechałam 50km.
Polecam tę trasę wszystkim bez względu na warunki atmosferyczne. Są tam miejsca, gdzie można odpocząć w ładnych wiatach, są dwie na trasie więc nie trzeba gnać całej drogi z pupą na siodełku.
Się porobiło… i chociaż początki były trudne, to z Bożą pomocą doszłam do siebie i jedynie słusznych wniosków, że czas trudny cholernie, ale zamartwianie się będzie moją totalną porażką.
Wyjścia były dwa. Albo siadam na fotel i ubieram kapcie zamartwiając się tak długo, aż depresja nie pozostawi mi żadnego wyboru i żadnego ratunku już nie będzie, albo siadam na rower w domu, spaceruję z Zeziem, truchtam troszkę dla higieny mózgu i ćwiczę pływanie na sucho, gdzie w sukurs przyszły zakupione kilka lat temu gumy treningowe.
Na szczęście świat zwifta odkryłam już kilka lat (może coś koło dwóch) temu i zdawałam sobie sprawę jakie możliwości i korzyści przedstawia. Dlatego długo się nie zastanawiałam nad wyborem opcji. Oczywiście druga więc z radością zaczęłam kręcenie w domu.
Trening na trenażerze towarzyszył mi znacznie wcześniej, podczas późnej jesieni i zimy, gdzie na szosę nie było już szans i aktywność rowerowa na zewnątrz ograniczała się jedynie do dojazdów do i z pracy.
Do tej pory robiłam tylko jazdy we własnym tempie bez planu treningowego albo właśnie ściśle realizowałam wybrany wcześniej treningowy plan. Brakowało mi odwagi na jazdę w grupie, że o udziale w wyścigach nie wspomnę. Aż tu nagle pomyślałam, że w zasadzie co mi szkodzi wziąć udział w tzw. coffee ride?
Jak pomyślałam, tak uczyniłam. Zapisałam się na event Stage 1 – Women’s Ride – Tour of Watopia i wzięłam w nim udział. Nie był to wyścig, na to nie miałam jeszcze ani ochoty, ani odwagi. Bardziej odwagi jednak. Jechało się w grupie, która była zróżnicowana. Jak sam tytuł eventu wskazuje, brały w tym udział wyłącznie kobiety. Mocniejsze panie wyrwały do przodu i oczywiście były poza moim zasięgiem, ale znalazłam swoje tempo i nawet załapałam się do jakiejś małej grupki i korzystałam z koła koleżanek. Często jednak dawałam zmiany i nawet prędkość za bardzo nie odstawała.
Kolejne jazdy z cyklu Tour of Watopia także padły moim udziałem, a były na tyle fajne dodatkowo, że punkty doświadczenia naliczały się podwójnie a na koniec dostawało się wirtualną koszulkę tego turu.
Tak mi się spodobała taka wspólna jazda, że bardzo chciałam ukończyć cały Tour of Watopia, na który składało się 5 jazd z czego jedna była wyłącznie górskim odcinkiem. Zniszczyła mnie na kilka dni, ale warto było.
Kilka obrazków z powyższego wydarzenia. Dzięki tym jazdom nabrałam pewności siebie, pewności, że jednak nadaję się na kolarza, co prawda tylko w kategorii D (czyli najsłabszej), ale daję radę i nie przyjeżdżam nawet ostatnia.
Pomiędzy jazdami Tour of Watopia znalazłam jeszcze różne eventy, ale jeden pochłonął mnie bez reszty. To piątkowe spotkania treningowe organizowane na Zwift przez… Jana Frodeno, pod nazwą FrodissimoFriday. Osobom, które orientują się co nieco w triathlonie, tego gościa przedstawiać nie trzeba. Jazda z mistrzem świata z Kona, mistrzem olimpijskim i ogólnie według mnie z najlepszym triathlonistą ostatnich czasów, to była dla mnie radocha ogromna. Cieszyłam się jak dziecko na myśl, że te treningi będą odbywały się co tydzień. I nic nie szkodzi, że nie daję rady zrobić rozpisanego treningu do końca. Ważne było dla mnie, że mogę z ludźmi z całego świata brać udział w tym samym czasie we wspólnej jeździe.
Do dnia dzisiejszego włącznie mam na koncie parę więcej eventów, w tym nawet jakieś wyścigi. Oczywiście nie zajmuję w nich znaczących miejsc, raczej przyjeżdżam na metę bliżej końca stawki, ale za to daję z siebie wszystko. Każda z tych jazd sprawia, że czuję się coraz mocniejsza i zaczyna być widać efekty tych treningów. Staram się jeździć na zwifcie codziennie, bo nie dość, że sprawia mi to frajdę i pozwala wyczyścić głowę z problemów, to jeszcze poprawia mi się kondycja, stan zdrowia i, miejmy nadzieję, odporność.
Tak sobie myślę, że z uwagi na nieco uboższe aktywności w tym czasie, będę wrzucać krótkie zajawki ze zwiftowych atrakcji, w której dzisiaj nawet miałam okazję wziąć udział. Ale o tym napiszę w następnym odcinku.
Nadszedł ciężki czas dla nas wszystkich. Plany sportowe ulegają zmianie z uwagi na odwołane czy przekładane zawody. Zaleca się pozostanie w domu, żeby do minimum ograniczyć ryzyko zarażenia i rozprzestrzeniania się wirusa.
Ja również zamierzam zrobić wszystko, żeby ani nie narażać siebie, ani swoich bliskich na zarażenie wirusem. Mimo tego, że muszę chodzić do pracy (stan na dzień dzisiejszy), to nie odwiedzam nikogo bez potrzeby i nie pakuję się w żadne skupiska ludzkie. Jedyną potrzebą jest wyjście z Zeziem na spacer czy zrobienie drobnych zakupów w osiedlowym sklepie. Ale na spacery wychodzę w rejony, gdzie nie za wiele osób się kręci a zakupy robię z samego rana, gdy ruch osobowy jest niewielki.
Co do trenowania, to nie porzucam absolutnie aktywności. Do pracy i do domu dojeżdżam tradycyjnie rowerem, a wieczory spędzam siedząc na trenażerze zwiedzając zwiftową Watopię czy inne wirtualne miejsce na świecie.
Mówią mądrzy ludzie, żeby nie robić ciężkiego treningu, bo ciężki trening osłabia organizm a teraz odporność jest kluczowa. Dla mnie każdy bieg jest dość mocnym treningiem, dlatego chyba ten rodzaj aktywności pozostawię sobie na lepsze czasy lub będę robić jedynie marszobiegi w spokojnym tempie, rzecz jasna w odosobnieniu.
Nie porzucę też całkowicie jazdy na rowerze na zewnątrz. Być może dzisiaj właśnie wybiorę się na samotną (jak zwykle zresztą), krótką przejażdżkę MTB po lesie. Na długą wyprawę nie mam jakoś ochoty.
Już zaplanowałam trasę. Nową ścieżką przy Motoarenie, która prowadzi na Barbarkę, tam pokręcę się po lesie i wrócę do domu. A wieczorem jazda na zwifcie.
Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Wycieczka bardzo udana, o niskiej intensywności, za to z ładnymi widokami. A na ulicach puściutko. Widać, że zalecenia w życie wdrożone. Tak trzymać!!!
W poprzednim wpisie obiecałam, że podam zarówno ogólny zarys moich zamiarów sportowych na nadchodzący rok, jak również bardziej szczegółowe informacje.
Jak wspomniałam również, kilka imprez już się odbyło. O nich też napiszę osobne notki.
Początek roku zaczął się zacnie i zgodnie z zamierzeniami. Park Run w dniu 04.01.2020r. w moim wykonaniu nr 13, wcale nie okazał się pechowym, bo go ukończyłam bez żadnej kontuzji.
Zaraz dwa dni później parkrunowy Bieg Trzech Króli, zorganizowany zupełnie spontanicznie przez Pana Janusza. Trasa znana, ludzi sporo, korona na głowie i kolejne 5 km za mną.
11.01.2020 pod tą datą Bieg dla WOŚP – 5km trasa po parku na Bydgoskim Przedmieściu, spotkanie z koleżanką poznaną rok temu właśnie na tym biegu, wywiad dla radia, który jednak nie był wystarczająco porywający, bo nie został odtworzony w eterze i milion dobrej energii – to zdobycze z tego dnia.
18.01.2020, 25.01.2020, 01.02.2020, 08.02.2020 ładnie pobiegane na park runach. Z uwagi na wycinkę drzew, trasa była zmieniona, ale to nawet fajnie wyszło.
I hicior ogromny w dniu 09.02.2020 – Maraton Zumby dla Zwierzaków. Oj…działo się…pełna sala spożywczaka, na której to w dzikich podskokach szalało sporo mieszkańców Torunia i nie tylko.
Tydzień później tj. 16.02.2020r. w Gdyni rozpoczęłam pierwszy z czterech biegów zaliczanych do Grand Prix Gdyni – Bieg Urodzinowy. Bieg w odsłonie 5 kilometrowej organizowany był po raz pierwszy w tym cyklu, dlatego dla mnie był w dwójnasób szczególny. Po pierwsze to moje pierwsze w życiu bieganie w Gdyni, z owianym sławą podbiegiem na Świętojańskiej, po drugie bieg w odsłonie 5 kilometrowej organizowany był po raz pierwszy w tym cyklu. O tym jak mi poszło i co takiego się wydarzyło przeczytanie w osobnym wpisie.
Kolejny tydzień, kolejny bieg. Tym razem coś dla słodkożerców i pączkożerców, do których niewątpliwie się zaliczam. Pączek Run w Łodzi organizowany przez Runoholica. Ten bieg również przejdzie do historii jako jeden z cięższych, ale jednocześnie jeden z najsłodszych medali jakie otrzymałam.
I powoli zbliżam się do końca opisywania zawodów, które są w planach, a które się już odbyło.
Dzisiejszy Bieg Tropem Wilczym ku czci Żołnierzy Wyklętych. To mój trzeci bieg w tym cyklu. Wspomnę tylko, że 3 lata temu, właśnie ten bieg był dla mnie pierwszym w życiu biegiem po medal. Zorganizowany we Włocławku na tej symbolicznej trasie 1963m uświadomił mi wtedy jak baaardzo długa droga przede mną, żeby stać się biegaczem i nie był ostatnim zawodnikiem w stawce. Dlatego co roku zamierzam brać w nim udział właśnie na tym dystansie, mimo tego, że w Toruniu zorganizowano biegi również na 5 i 10km.
Teraz już bez historii i bez większej rozpiski.
8.03.2020 – Bieg tylko dla kobiet (chociaż raz na pewno będę szybsza od Przemka)
28.03.2020 Wirtualny Bieg Ku Czci Żelków – bieg organizowany przez BBKTS Marcin Wąsik. Wszyscy, którzy mnie znając wiedzą jakim uczuciem darzę te miękkie, galaretowate istoty 😛
26.04.2020 – Bydgoski Bieg po Oddech – Myślęcinek. W tym biegu wystartuję razem z Zezolem.
03.05.2020 – Wings For Life World Run w Poznaniu. Tego biegu znawcom tematu przedstawiać bliżej nie trzeba. A dla tych, co nie znają, będzie oczywiście osobna notka. Zapowiada się potężna biegowa impreza.
10.05.2020 – biegowa rozterka. Zapisałam się na dwa wydarzenia, ważne dla mnie jednakowo. Będzie trzeba coś wybrać. Jedno to Bieg Europejski w Gdyni zaliczany do Grand Prix, a drugie to Run Toruń. Co wybiorę? Tego jeszcze nie wiem, chociaż bliższa jestem jednak wyjazdu do Gdyni. A dlaczego tak, napiszę nieco później.
24.05.2020 – Gdynia – pierwsze kolarskie wydarzenie w tym roku. Gran Fondo na dystansie 80km. Będę jechać z Przemkiem, mam nadzieję, że przeżyję ten wyścig i będzie mi dane wziąć udział w kolejnym sportowym iwencie.
27.06.2020 – kolejny z biegów Grand Prix Gdyni – Bieg Świętojański.
04.07.2020 – bardzo ważna data w kalendarzu – Bydgoszcz TRYathlon. Pierwszy triathlon w tym roku na dystansie nieco dłuższym nie zeszłoroczna Blachownia. I chociaż jest to wersja dla początkujących swoją przygodę z TRI, to ja i tak będę się mocno stresować. Na szczęście swoje umiejętności będzie sprawdzał też Przemek, ale na nieco dłuższym dystansie. Obiecuję, że relacja z tego wydarzenia będzie obszerna i okraszona bogatym materiałem foto-video.
11.07.2020 – kolejny bieg w Łodzi po Koronę Łasucha. Bliższe dane nieco później, jak sama będę miała wiedzę co i jak.
26.07.2020 – Triathlon w Blachowni na dystansie supersprinterskim, odsłona druga w moim wykonaniu.
01.08.2020 – sztafeta triahlonowa w Gdyni. To już stały punkt programu, taka nowa, świecka tradycja. Biorę udział w zmianie drugiej – rower.
Również w sierpniu, ale nie znam jeszcze dokładnej daty więc nie wie czy nie pokryje się to ze startem w Gdyni – Nocny Bieg Kopernika. Impreza bardzo sympatyczna, chętnie bym wzięła w niej udział. Co życie przyniesie – zobaczymy.
We wrześniu Walkaton – bardzo sympatyczny marsz z kijkami na dystansie około 7km.
Wrzesień nie odpuszcza i zaplanowany w tym miesiącu jest Bieg Wałem Wiślanym. Mam do niego ogromny sentyment więc będę chciała wziąć w nim udział. Liczę na obecność Kamili.
03.10.2020 – trzecia odsłona biegu po Koronę Łasucha w Łodzi z Dominikiem.
11.10.2020 – Bydgoski Półmaraton i Bieg na 5km – ja oczywiście na tym drugim dystansie. Liczę na nową życiówkę, bo to bardzo szybka trasa.
08.11.2020 – Bieg Niepodległości w Gdyni – ostatni medal do kolekcji Grand Prix – jestem zapisana na 5km trasę. Dodam, że medale ze wszystkich biegów stanowią puzzle, z których powstaje jeden wielki medal. Dlatego tak trudno mi zrezygnować ze startu w Biegu Europejskim. No bo jak będzie wyglądała całość bez jednego elementu? To już raczej nie będzie całość.
I już jako ostatni bieg – Festiwal Biegów Świętych Mikołajów – tutaj planuję debiut na dystansie 10km. Mam zamiar startować z Kamisią. Zobaczymy jak nam to wyjdzie.
Pomiędzy wolnymi od powyższych sobotami, zamierzam brać udział w park runach w większości w Toruniu. Być może zdecyduję się na jakiś bieg w innym miejscu, np. w… Gdyni.
Jeszcze tylko wstawię kilka fotek i będzie można publikować 😀
P.S. Już nie szukam innych zdjęć, bo za chwilę w tym wpisie będę musiała zamieścić kolejna relację z dzisiejszej imprezy.
Jeśli szukacie części pierwszej, to nie szukajcie. Nie ma jej pod tym tytułem. Jako część pierwszą należy potraktować moje wczorajsze rozważania na temat pomysłu na kondycyjny obóz i jego realizację.
Wczoraj udało mi się wyskoczyć „na rower”, polowanie na pogodowe okienko odniosło sukces. Deszcz przestał padać na jakieś dwie godziny, z czego jedną wykorzystałam właśnie na kręcenie.
Wybór roweru padł na moją pierwszą, stareńką kolarzówkę zwaną pszczółką z racji tego, że jest w kolorze żółtym (no nietrudno się domyślić) a w dodatku posiada owijkę w czarne paski. Przypomina pszczółkę i już.
Pszczóła wylądowała w wyjątkowej stajni po tym, jak kupiłam nieco nowszy rower, chociaż też z sekend-hendu. Zmieniłam w niej to i owo, ma klamkomanetki chociaż wcześniej miała wajchy na ramie. Wiem, wiem… trzeba było zostawić oryginalne, ale wierzcie mi, że zmiana biegu na ramie dla osoby zaczynającej przygodę z kolarstwem szosowym nie jest ani łatwa, ani przyjemna, ani tym bardziej bezpieczna. Myślałam zresztą, że będę na niej jeździć znacznie dłużej. Gdy przejdzie na emeryturę, wstawię jej te oryginalne części. Obiecuję.
Jakże bardzo się myliłam. Kolarstwo szosowe wciągnęło mnie na tyle mocno, że dniami i nocami zastanawiałam się skąd wziąć nowy rower, nową kolarzówkę. Tym bardziej, że jeszcze zanim kupiłam pszczółkę, to dokonałam zakupu roweru MTB z Decathlonu, marki B’twin. I żeby nikt sobie nie myślał, że albo to reklama marki, albo jakiś hejt czy wyśmiewanie rzeczy z tej sieci. Nic bardziej mylnego. Uwielbiam rzeczy z Decathlonu, a rowery marki B’twin darzę tak wielkim sentymentem, że gdybym miała miejsce w domu na kolejny rower, to bodajże brałabym właśnie jakiegoś B’twina.
Znów zbaczam z kursu…
Wracając na jeszcze nie dokładnie zamierzone, ale już bliższe tematowi, tory… kolarzówka nieco podrasowana, zaczynam jazdę po szosach.
Wracam już do wspomnień z dnia wczorajszego.
Jeszcze tylko słów kilka dlaczego w ogóle tak się rozpisałam na temat tego roweru a nie krótko i na temat, że rower, że stary, że pojechałam, że się ujechałam jak na bobiku.
Właśnie dlatego, że to mój pierwszy rower tego typu, że tak wyczekiwany i przeze mnie w całości serwisowany (tak, tak, sama zmieniłam system zmiany biegów i zaniosłam fachowcom jedynie do regulacji) a wczoraj przyszła myśl, że czas na jego emeryturę – znaczy skończy na wieszaku w pokoju.
Dlaczego? Ponieważ mnie wykończył przez te 10 km. Zachowywał się prawie jak „ostre koło”. Nie toczy się za bardzo bez pedałowania. Fakt, że akurat teraz ja nie mam za wiele mocy w nogach, ale do tej pory nie było aż tak źle. Osiągnięcie szybkości 20km/h wymagało ode mnie nie lada wysiłku a mięśnie nóg paliły. Widocznie coś tam się kończy w podzespołach tego organizmu. Rower mam na myśli. Trzeba podjąć decyzję czy dawać jej jeszcze jedną szansę na jazdę po Czernikowskich szosach, czy wracać z nią do domu i znaleźć zasłużone miejsce na wieszaku wśród innych rowerów?
Szybka konsultacja z Tomkiem i decyzja. Dam jej szansę. Sprawdzę czy będzie tak źle jak będę w lepszej formie kolarskiej. Jeśli nadal będzie to spory wysiłek, to zakupię nowe, tanie koła i zmienię dając tym samym jeszcze jedno życie mojej pierwszej kolarzówce. Jeśli będzie lepiej, znaczy, że baletnica do dupy.
Tym mocnym akcentem kończę rozważania na temat popołudnia dnia wczorajszego. W dniu dzisiejszym pogoda nie pozwoliła na zbyt wiele, ale jak mi się język rozwinie to i o padającym deszczu mogę zapisać ze dwie strony.
Uwielbiam zorganizowany czas. Lubię wiedzieć co będę robić w
każdej niemal minucie dnia. A jeszcze bardziej uwielbiam jego
koniec, gdy wszystkie zaplanowane punkty zostały wykonane.
Gdy
przychodzi weekend robię plan dnia, aby w maksymalny sposób
wykorzystać czas. Dzisiaj co prawda nie jest weekend, tylko dzień
wolny od pracy (czwartek), ale i tak plan dnia został zrobiony.
Podczas
porannej kawy w łóżku, zrobiłam zestawienie czynności i spraw,
które chciałabym ogarnąć w dniu dzisiejszym. Podobnie zresztą
dzieje się w każdą sobotę.
Spacer
z Zeziem to dobry rozruch, 1,5km trasa ze spokojnym tempem i mnóstwem
przystanków, bo Zezio ma swoje prawa, pozwala na nabranie ochoty na
inne aktywności. Pogoda się klaruje, słońce wychodzi, będzie
ładnie i ciepło.
Trening
rowerowy na szosówce wcześnie rano, bo ruch samochodowy minimalny,
a chciałam pojechać trasą Velo Mini, która wiedzie w początkowej
fazie przez ulice miasta. Wyruszyłam o 7.00 i poleciałam w stronę
Bydgoszczy 80-tką, aby skręcić za Leśniczanką w stronę Czarnych
Błot. Tak właśnie prowadzi trasa Velo Mini. Małe wtrącenie:
Wyścig kolarski Velo w tym roku nie doszedł do skutku, czego cała
kolarska brać ogromnie żałuje, w tym i ja.
Założenie
na dzisiaj było takie, żeby ładnie zrobić podjazd pod Zamek i
może machnąć kilka PR-ów na Stravie. Nie będę się za bardzo
rozwodzić na tą jazdą, bo nawet żadnych zdjęć nie zrobiłam.
Skupię się od razu na podsumowaniu: udało się zdobyć 3 PR w tym
jeden właśnie w Zamku. I mimo tego, że średnia prędkość nie
była imponująca, to czułam się bardzo dobrze i nie zostawiłam
płuc na trasie. Wszystko idzie we właściwą stronę.
Dalsze
plany na dzisiaj obejmują oczywiście regularne jedzenie i kawę a
także spacer z Zezolem i Marcią w Olku przewidziany na jakieś 1,5
h a później mycie i odkurzanie samochodu, bo w sobotę na ślub
jadę.
Się
rozpisałam nie do końca na właściwy temat. Miało być o
planowaniu a wyszła relacja z wolnego dnia. No, ale coś tam jednak
jedno z drugim się łączy więc nie będę rozpaczać.
Wracając
na właściwy temat, to planowanie dnia ma mi pomóc w wykorzystaniu
czasu w maksymalnie efektywny sposób, żeby mi dzień nie przeleciał
między palcami i żebym wieczorem mogła sobie powiedzieć, że
zrobiłam to i to. I nawet jeśli czegoś nie uda mi się wykonać,
to przynajmniej próbowałam zrobić cokolwiek.
Sukces
i zadowolenie z wykonania planu, też można zaplanować 😉
Nie
ma sensu robić wyjechanych planów i stawiać sobie zadań na
wyrost, których w żaden sposób nie uda mi się wykonać. To mnie
jedynie wnerwi i doprowadzi do stwierdzenia, że nic nie ma sensu i
po co mi to wszystko.
A
tak… jestem z siebie zadowolona i gotowa na nowe wyzwania.
Jejku, ale mnie czasem nosi. Ale nie tak na prędkość i pochłanianie kilometrów, ale właśnie na włóczenie się po różnych miejscach, w których byłam bądź będę za chwilę.
Dzisiaj było podobnie. Pogoda dopisywała, a zerkając wcześniej na prognozę, widziałam, że może troszkę popadać. Trzeba było działać szybko, żeby zdążyć wykorzystać słońce.
Zdążyłam, byłam, wróciłam. Poniosło mnie oczywiście w las, skoro nie miałam ochoty na przekraczanie barier dźwięku. Kross hexagon sprawdza się w tych warunkach idealnie. Sprawdziłam dokąd prowadzi owiana tajemnicą kolegi z pracy, brunatna droga od Przysieka. Co prawda trafiłam na nią przypadkiem i to z drugiej strony, ale przynajmniej wiem doskonale dokąd prowadzi.
I prowadziła mnie ulicą Leśną, która biegnie aż do Barbarki, jednak uznałam, że powrót po 15 km to za szybko więc skręciłam jeszcze w znaną mi doskonale drogę zmierzającą w kierunku Olka.
Cisza i spokój, wiatr w twarz, muchy na zębach, bo uśmiechu nie da się opanować. No aż trudno mi jest opisać słowami jakie emocje i jakie widoki powodujące te emocje, czekają na nas w takich miejscach. A kolejne magiczne miejsce, które polecam wszystkim, to… Rezerwat Las Piwnicki.
To właśnie to miejsce, które wita Was w odsłonie tego posta. Czyż nie jest tam magicznie? Niczym Stumilowy Las z Kubusia Puchatka albo Zakazany Las z Harrego Pottera, jak kto woli. Można tam się zatracić w zieleni nieskażonej ludzką ręką. Leżące drzewa porośnięte mchem, cichy strumyczek płynący spokojnie i wijący się pomiędzy gałęziami,…
Na koniec tej krótkiej wzmianki o dzisiejszej wycieczce dodam, że Las Piwnicki jest jednym z miejsc często przeze mnie odwiedzanym. To tam z Zeziem kierujemy swoje nogi i łapy, gdy mamy ochotę pobiegać, bądź biega tylko on a ja opróżniam głowę z natłoku spraw.