W tym roku dzień pierwszego maja wypadał w piątek, a zatem był wolnym dniem od pracy. Wszak to właśnie tej pracy, święto obchodzimy.
Jako, że lubię celebrować takie niezwyczajne dni, postanowiłam i ten dzień uczcić w sposób sportowy. Zapakowałam Zezola do auta, wcześniej ubierając siebie w strój i buty do biegania i skierowałam się w stronę Barbarki.
Auto zostawiłam na wjeździe to lasu, dalej już przecież spacerowo, biegowo i niesamowicie, wszak pora dość wczesna więc i ludzi niewielu, za to ptaki śpiewające niemal bez wytchnienia i zapach kwitnących drzew i krzewów. Byłam zachwycona porankiem.
Niejako z konieczności, bo na prostej drodze znalazło się jednak kilkoro chętnych, w tym pies, skręciłam w jedną z leśnych dróg i pobiegłam nią dalej, zupełnie nie wiedząc dokąd prowadzi ani co na niej zastanę. Powyższe zdjęcie pokazuje, że na drodze nagle można spotkać niezwykle piękne krzewy, które zapachem potrafią naprawdę nieźle namieszać w nosie.
Zakątek był urokliwy, można było biec i biec i napawać się pięknem przyrody, co oczywiście czyniłam i ja. Zezol był tego samego zdania, zaznaczał wszystko co było do zaznaczania i wysyłał mnóstwo psich sms-ów.
Przyroda przyrodą, na jej temat mogłabym pisać bez końca, ale przecież każdego by zemdliło po niedługim czasie, a od tego w sumie to byli poeci 😉
Okazało się niebawem, że odwiedziłam lasek na przeciw ulicy Polnej przy Wrzosach. A w tymże lasku co znalazłam? Takie cuda…
l
Jak znajdę informację na temat tego, co na tych zdjęciach jest i do czego służyło, to uzupełnię wpis o odpowiedni komentarz.
I takimi niespodziankami przywitałam Święto Pracy 2020r.
Z dobrym nastrojem wróciłam do domu a w myślach powoli kształtował się zarys trasy na Wings for Life, w którym będę brała udział 3 maja.
Krótka relacja z biegu z aplikacją w następnym wpisie.
P.S. A miałam zacząć pisać regularnie, bo tak po kilku dniach emocje już nie te i trudno się zebrać do relacji „na gorąco”.
Pomysł na sobotni poranek był przedni – po spacerze z Zeziem i śniadaniu, ubrać się w strój rowerowy i pognać w stronę Osieka, aby nabrać leśnego powietrza w płuca i jednocześnie pokręcić w tlenie (dosłownie i w przenośni).
Jakże pięknie się zaczęło. Chociaż może nie aż tak, jak chciałam. Oczywistym by się zdawało, że wybór roweru na taką wyprawę jest tylko jeden. Gravel. Ba… Ale gravel zaczął żyć własnym życiem od czwartku. Już podczas dojazdu do pracy postanowił udawać, że posiada osprzęt rodem z wysoko budżetowych rowerów triathlonowych typu Di2. Słowem, sam zaczął zmieniać przełożenia i w to w jak najmniej oczekiwanych dla mnie momentach. Złośliwiec straszliwy, żeby na najniższą koronkę zrzucić łańcuch podczas podjazdu na Batorego. Dlatego w przypływie emocji, postanowiłam oddać go w dobre ręce. Jak pomyślałam, tak uczyniłam. Nie na stałe oczywiście a tylko na czas naprawy. Tym zajęli się serwisanci od zaprzyjaźnionego Salonu Rowery Kwiatkowski.
Zatem pozostały mi opcje takie: 1. Vortex – śmieszna hybryda udająca rower MTB, ale daleko mu do tego miana, za to idealnie nadaje się na dojazdy w miejsca wszelakie 2. Kross Hexagon R8 – mój rower przeznaczony do jazdy po lasach, jako MTB. Nadaje się idealnie do moich niewielkich umiejętności jazdy w terenie i jeszcze mnie nie zawiódł. 3. Trek szosowy, który aktualnie przebywa na wakacjach zapięty w trenażer i ujeżdża zwiftowe trasy Watopii i innych dostępnych tam miejsc. Co wybrać? Szosówką nie pojadę, bo trasa do Osieka wiedzie urokliwymi co prawda, ale niezbyt przyjaznymi dla kolarzówek, ścieżkami rowerowymi. Vortex też odpada, bo bym jechała w jedną stronę ze 3 godziny, że o powrocie mogłoby nie być mowy. To wybór padł na Krossa.
Wiedziałam, że nie będzie to aż tak łatwa jazda jak na gravelu, ale byłam dobrej myśli i pełna wiary w siłę własnych mięśni ruszyłam na przeciw przygodzie – wyprawa nad jezioro Osiek została rozpoczęta.
Jak to bywa czasami, człowiekowi ni stąd, ni zowąd zachciewa się kawy. Nagle i natychmiast daj organizmowi smak kawy i dostawę kofeiny. Jasne, ale skąd to wziąć? Owszem, można zatrzymać się na stacji i zakupić ten czarny napój, ale w tym czasie pandemii, to sporo zachodu jednak, a ja nie zabrałam ze sobą nawet lichego zapięcia.
Gdzieś na ulicy Skłodowskiej przypomniało mi się, że przecież Ania z Przemkiem rezydują chwilowo pod zaprzyjaźnionym adresem. Napisałam wiadomość czy znalazłaby się jakaś kawa dla kolarza i nieśpiesznie pojechałam w ich stronę, licząc po cichu, że już nie śpią i wesprą mnie piciem.
Ku mojej uciesze tak się stało, na ulicy Olsztyńskiej zadzwonił Przemek i zaproszenie na kawę stało się faktem. Nie będę opisywać samej konsumpcji kawy, ale dodam tylko, że wpakowałam się też na śniadanie, z którego dostałam placki na wynos. Placki, które uratowały mnie przez głodówką, jak się później okazało.
Po pewnym czasie, ruszyłam z powrotem na zaplanowaną trasę i skierowałam się już prosto do Złotorii, by stamtąd jechać ścieżką nad jezioro.
Na trasie czekał na mnie ulubiony most nad Drwęcą w Złotorii właśnie. Już wcześniej rozpływałam się w jakimś wpisie nad jego pięknem i magicznym urokiem. Nie będę się powtarzać, ale miejsce to polecam wszystkim. Jest warte nawet pieszej wycieczki.
Dalej trasa biegnie ścieżką rowerową wzdłuż drogi i w pewnym momencie gdzieś na wysokości Grabowca, wjeżdża się w las. W tym momencie spotkała mnie niesamowita rzecz. Spojrzałam w prawo w zieleń lasu i zobaczyłam stojącą figurę łosia, która była tak realistyczna, że aż się zatrzymałam, żeby podziwiać pomysłowość mieszkańców Grabowca i wykonanie figury zwierzęcia w skali 1:1. Nawet zaczęłam sięgać po telefon, żeby strzelić fotkę, którą mogłabym umieścić na blogu z odpowiednim komentarzem, gdy nagle ta figura odwróciła się majestatycznie i spokojnym krokiem odeszła sobie w głąb lasu. A ja z rozdziawioną paszczą stałam na tej ścieżce i patrzyłam za znikającym punktem, śmiejąc się w duchu, że właściwie to po co ktoś miałby w lesie stawiać posągi łosi? Ale wtedy właśnie taka myśl mi przyszła do głowy.
Z coraz lepszym humorem i uśmiechem na twarzy dojechałam już spokojnie nad samo jezioro Osiek.
Po posileniu się plackami, o których wspomniałam wyżej, zebrałam się w drogę powrotną. Rzeczywiście coś tam wiało po drodze, ale przecież jak wieje w plecy, to się tego nie odczuwa. Myślałam sobie, że ja taka mocna jestem, że tak łatwo mi idzie ta droga i wcale, ale to wcale nogi mnie nie bolą. Jakże mylące były moje myśli. Droga powrotna już na wysokości Dzikowa zweryfikowała moje poglądy na wiatr i swoje możliwości uzyskania średniej prędkości w okolicy 20km/h. Można się zdziwić mocno, gdy naciskasz na pedały z mocą 300W a Twoja prędkość wynosi zaledwie 16km/h. Nie miałam ze sobą miernika mocy (może to i dobrze), ale moje mięśnie w udach doskonale wskazywały mi z jaką mocą jadę. Jak ja się namęczyłam… a miało być tak pięknie…
I w sumie było, bo gdy zaczynałam podjazd pod Ligi Polskiej, to już mi było wszystko jedno. Byle do przodu i bez zbędnego wysiłku, a i tak to będzie najbardziej męczący trening w tym ostatnim czasie. I tak sobie dojechałam do domu z palącymi udami, za to z przewietrzoną i to dosłownie głową i poczuciem dobrze spędzonej soboty. Wycieczka zajęła mi 3,5 godziny a przejechałam 50km.
Polecam tę trasę wszystkim bez względu na warunki atmosferyczne. Są tam miejsca, gdzie można odpocząć w ładnych wiatach, są dwie na trasie więc nie trzeba gnać całej drogi z pupą na siodełku.
Się porobiło… i chociaż początki były trudne, to z Bożą pomocą doszłam do siebie i jedynie słusznych wniosków, że czas trudny cholernie, ale zamartwianie się będzie moją totalną porażką.
Wyjścia były dwa. Albo siadam na fotel i ubieram kapcie zamartwiając się tak długo, aż depresja nie pozostawi mi żadnego wyboru i żadnego ratunku już nie będzie, albo siadam na rower w domu, spaceruję z Zeziem, truchtam troszkę dla higieny mózgu i ćwiczę pływanie na sucho, gdzie w sukurs przyszły zakupione kilka lat temu gumy treningowe.
Na szczęście świat zwifta odkryłam już kilka lat (może coś koło dwóch) temu i zdawałam sobie sprawę jakie możliwości i korzyści przedstawia. Dlatego długo się nie zastanawiałam nad wyborem opcji. Oczywiście druga więc z radością zaczęłam kręcenie w domu.
Trening na trenażerze towarzyszył mi znacznie wcześniej, podczas późnej jesieni i zimy, gdzie na szosę nie było już szans i aktywność rowerowa na zewnątrz ograniczała się jedynie do dojazdów do i z pracy.
Do tej pory robiłam tylko jazdy we własnym tempie bez planu treningowego albo właśnie ściśle realizowałam wybrany wcześniej treningowy plan. Brakowało mi odwagi na jazdę w grupie, że o udziale w wyścigach nie wspomnę. Aż tu nagle pomyślałam, że w zasadzie co mi szkodzi wziąć udział w tzw. coffee ride?
Jak pomyślałam, tak uczyniłam. Zapisałam się na event Stage 1 – Women’s Ride – Tour of Watopia i wzięłam w nim udział. Nie był to wyścig, na to nie miałam jeszcze ani ochoty, ani odwagi. Bardziej odwagi jednak. Jechało się w grupie, która była zróżnicowana. Jak sam tytuł eventu wskazuje, brały w tym udział wyłącznie kobiety. Mocniejsze panie wyrwały do przodu i oczywiście były poza moim zasięgiem, ale znalazłam swoje tempo i nawet załapałam się do jakiejś małej grupki i korzystałam z koła koleżanek. Często jednak dawałam zmiany i nawet prędkość za bardzo nie odstawała.
Kolejne jazdy z cyklu Tour of Watopia także padły moim udziałem, a były na tyle fajne dodatkowo, że punkty doświadczenia naliczały się podwójnie a na koniec dostawało się wirtualną koszulkę tego turu.
Tak mi się spodobała taka wspólna jazda, że bardzo chciałam ukończyć cały Tour of Watopia, na który składało się 5 jazd z czego jedna była wyłącznie górskim odcinkiem. Zniszczyła mnie na kilka dni, ale warto było.
Kilka obrazków z powyższego wydarzenia. Dzięki tym jazdom nabrałam pewności siebie, pewności, że jednak nadaję się na kolarza, co prawda tylko w kategorii D (czyli najsłabszej), ale daję radę i nie przyjeżdżam nawet ostatnia.
Pomiędzy jazdami Tour of Watopia znalazłam jeszcze różne eventy, ale jeden pochłonął mnie bez reszty. To piątkowe spotkania treningowe organizowane na Zwift przez… Jana Frodeno, pod nazwą FrodissimoFriday. Osobom, które orientują się co nieco w triathlonie, tego gościa przedstawiać nie trzeba. Jazda z mistrzem świata z Kona, mistrzem olimpijskim i ogólnie według mnie z najlepszym triathlonistą ostatnich czasów, to była dla mnie radocha ogromna. Cieszyłam się jak dziecko na myśl, że te treningi będą odbywały się co tydzień. I nic nie szkodzi, że nie daję rady zrobić rozpisanego treningu do końca. Ważne było dla mnie, że mogę z ludźmi z całego świata brać udział w tym samym czasie we wspólnej jeździe.
Do dnia dzisiejszego włącznie mam na koncie parę więcej eventów, w tym nawet jakieś wyścigi. Oczywiście nie zajmuję w nich znaczących miejsc, raczej przyjeżdżam na metę bliżej końca stawki, ale za to daję z siebie wszystko. Każda z tych jazd sprawia, że czuję się coraz mocniejsza i zaczyna być widać efekty tych treningów. Staram się jeździć na zwifcie codziennie, bo nie dość, że sprawia mi to frajdę i pozwala wyczyścić głowę z problemów, to jeszcze poprawia mi się kondycja, stan zdrowia i, miejmy nadzieję, odporność.
Tak sobie myślę, że z uwagi na nieco uboższe aktywności w tym czasie, będę wrzucać krótkie zajawki ze zwiftowych atrakcji, w której dzisiaj nawet miałam okazję wziąć udział. Ale o tym napiszę w następnym odcinku.
Nadszedł ciężki czas dla nas wszystkich. Plany sportowe ulegają zmianie z uwagi na odwołane czy przekładane zawody. Zaleca się pozostanie w domu, żeby do minimum ograniczyć ryzyko zarażenia i rozprzestrzeniania się wirusa.
Ja również zamierzam zrobić wszystko, żeby ani nie narażać siebie, ani swoich bliskich na zarażenie wirusem. Mimo tego, że muszę chodzić do pracy (stan na dzień dzisiejszy), to nie odwiedzam nikogo bez potrzeby i nie pakuję się w żadne skupiska ludzkie. Jedyną potrzebą jest wyjście z Zeziem na spacer czy zrobienie drobnych zakupów w osiedlowym sklepie. Ale na spacery wychodzę w rejony, gdzie nie za wiele osób się kręci a zakupy robię z samego rana, gdy ruch osobowy jest niewielki.
Co do trenowania, to nie porzucam absolutnie aktywności. Do pracy i do domu dojeżdżam tradycyjnie rowerem, a wieczory spędzam siedząc na trenażerze zwiedzając zwiftową Watopię czy inne wirtualne miejsce na świecie.
Mówią mądrzy ludzie, żeby nie robić ciężkiego treningu, bo ciężki trening osłabia organizm a teraz odporność jest kluczowa. Dla mnie każdy bieg jest dość mocnym treningiem, dlatego chyba ten rodzaj aktywności pozostawię sobie na lepsze czasy lub będę robić jedynie marszobiegi w spokojnym tempie, rzecz jasna w odosobnieniu.
Nie porzucę też całkowicie jazdy na rowerze na zewnątrz. Być może dzisiaj właśnie wybiorę się na samotną (jak zwykle zresztą), krótką przejażdżkę MTB po lesie. Na długą wyprawę nie mam jakoś ochoty.
Już zaplanowałam trasę. Nową ścieżką przy Motoarenie, która prowadzi na Barbarkę, tam pokręcę się po lesie i wrócę do domu. A wieczorem jazda na zwifcie.
Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Wycieczka bardzo udana, o niskiej intensywności, za to z ładnymi widokami. A na ulicach puściutko. Widać, że zalecenia w życie wdrożone. Tak trzymać!!!
czyli świętujemy w dzień słoneczny a nagrody extra
I jednak się uda napisać wszystko na gorąco, jeśli nikt i nic mnie od laptopa nie odciągnie. Materiał od mojego niezawodnego fotografa już dotarł więc można zdać relację z dzisiejszego IV Biegu Tylko dla Kobiet. Nie będzie to jednak jakaś mega wciągająca słowna relacja, raczej suche fakty w formie pamiętnika okraszone zdjęciami i filmami.
Przede wszystkim jednym z głównych bohaterów dnia była pogoda. Jako, że to też kobieta, to świętowała razem z żeńskim tłumem nad Martówką.
Wybrałam się na ten bieg, jak już wspomniałam w poprzednim wpisie, z nastawieniem wyłącznie na zabawę, bez ścigania się z samą sobą. Wiadomo nie od dziś, że ciężko mi tego nie robić, bo zawsze tak gadam, a później daję z siebie 100% a może i więcej. Dzisiaj jednak stać mnie było zaledwie na jedno 2,5km kółko, za to jak obiecali organizatorzy, w błocie do kostek. I bardzo dobrze, przynajmniej moje buty wyglądały jak u rasowego biegacza, który byle czego na drodze się nie boi. Nie bałam się i ja i popędziłam z Zezolem jak łania…przez 300metrów 😀
Później nastąpiło znaczne pogorszenie biegowego tempa, ale wcale nie dlatego, że przed nami rozciągał się dywan z błotnistej mazi, a dlatego, że ani ja, ani Zezio nie mieliśmy ochoty na łamanie bariery dźwiękowej.
Nadszedł nawet czas, że musiałam go ciągnąć na siłę, bo postanowił zabawić się jako mechanizm oporowy. No nic to, dobrze, że postanowiłam zakończyć zabawę po jednym kółku.
Na trasie spotykaliśmy Kamilę, naszego super fotografa, a Zezio za każdym razem witał ją radośnie jakby z tydzień się nie widzieli.
Po obiegnięciu Martówki od strony ul. Popiełuszki, skierowaliśmy się już w stronę mety. Tam czekali już na nas panowie z kwiatkiem tulipankiem, czekoladkami, bonem do Gabinetu Kosmetycznego oraz bardzo ładnym drewnianym medalem.
Na zakończenie odbyło się tradycyjne losowanie nagród a mnie przypadł w udziale wcale nie mały pakiecik, w dodatku trafiony idealnie w punkt.
Podsumowując – to była dobrze spędzona część niedzieli. Sportowo i w doborowym towarzystwie, jak widać na zdjęciach 😀
Dzisiaj dzień 8 marca, Międzynarodowy Dzień Kobiet. Z tej okazji nad Martówką w Parku na Bydgoskim Przedmieściu odbędzie się czwarta już edycja Biegu Tylko dla Kobiet. Ma ona charakter typowo „ku radości z biegania”, bez żadnej spiny, bez profesjonalnego pomiaru czasu, za to z wieloma niespodziankami i nagrodami. A zwycięzcą biegu jest każda jedna startująca pani. I bez znaczenia jest czy się biegnie, czy się truchta, czy się idzie z kijkami, czy też bez. Ważny jest sam udział, wyjście z domu i spędzenie godzinki, bądź więcej, na świeżym powietrzu.
Tak właśnie dzisiaj ja podejdę do tego wydarzenia. Zabieram ze sobą Zezia, z którym potruchtam po parku i dobre nastawienie. Pogoda jak na razie super więc zapowiada się fajne przedpołudnie.
Co do dystansu, to jeszcze nie wiem. Jedna pętla to 2,5km, można zrobić dwie albo nawet trzy. Zobaczę podczas biegu czy podejmę wyzwanie na 2 kółka, Czuję, że moje nogi są dość mocno zmęczone po wczorajszym park runie i godzinnym treningu na trenażerze więc nie chcę ani przesadzić z wysiłkiem, ani też narażać organizatorów na długie oczekiwanie na ostatnią zawodniczkę 😛
Czekajcie na relację… mam nadzieję, że na gorąco uda mi się to dzisiaj przekazać.
W poprzednim wpisie obiecałam, że podam zarówno ogólny zarys moich zamiarów sportowych na nadchodzący rok, jak również bardziej szczegółowe informacje.
Jak wspomniałam również, kilka imprez już się odbyło. O nich też napiszę osobne notki.
Początek roku zaczął się zacnie i zgodnie z zamierzeniami. Park Run w dniu 04.01.2020r. w moim wykonaniu nr 13, wcale nie okazał się pechowym, bo go ukończyłam bez żadnej kontuzji.
Zaraz dwa dni później parkrunowy Bieg Trzech Króli, zorganizowany zupełnie spontanicznie przez Pana Janusza. Trasa znana, ludzi sporo, korona na głowie i kolejne 5 km za mną.
11.01.2020 pod tą datą Bieg dla WOŚP – 5km trasa po parku na Bydgoskim Przedmieściu, spotkanie z koleżanką poznaną rok temu właśnie na tym biegu, wywiad dla radia, który jednak nie był wystarczająco porywający, bo nie został odtworzony w eterze i milion dobrej energii – to zdobycze z tego dnia.
18.01.2020, 25.01.2020, 01.02.2020, 08.02.2020 ładnie pobiegane na park runach. Z uwagi na wycinkę drzew, trasa była zmieniona, ale to nawet fajnie wyszło.
I hicior ogromny w dniu 09.02.2020 – Maraton Zumby dla Zwierzaków. Oj…działo się…pełna sala spożywczaka, na której to w dzikich podskokach szalało sporo mieszkańców Torunia i nie tylko.
Tydzień później tj. 16.02.2020r. w Gdyni rozpoczęłam pierwszy z czterech biegów zaliczanych do Grand Prix Gdyni – Bieg Urodzinowy. Bieg w odsłonie 5 kilometrowej organizowany był po raz pierwszy w tym cyklu, dlatego dla mnie był w dwójnasób szczególny. Po pierwsze to moje pierwsze w życiu bieganie w Gdyni, z owianym sławą podbiegiem na Świętojańskiej, po drugie bieg w odsłonie 5 kilometrowej organizowany był po raz pierwszy w tym cyklu. O tym jak mi poszło i co takiego się wydarzyło przeczytanie w osobnym wpisie.
Kolejny tydzień, kolejny bieg. Tym razem coś dla słodkożerców i pączkożerców, do których niewątpliwie się zaliczam. Pączek Run w Łodzi organizowany przez Runoholica. Ten bieg również przejdzie do historii jako jeden z cięższych, ale jednocześnie jeden z najsłodszych medali jakie otrzymałam.
I powoli zbliżam się do końca opisywania zawodów, które są w planach, a które się już odbyło.
Dzisiejszy Bieg Tropem Wilczym ku czci Żołnierzy Wyklętych. To mój trzeci bieg w tym cyklu. Wspomnę tylko, że 3 lata temu, właśnie ten bieg był dla mnie pierwszym w życiu biegiem po medal. Zorganizowany we Włocławku na tej symbolicznej trasie 1963m uświadomił mi wtedy jak baaardzo długa droga przede mną, żeby stać się biegaczem i nie był ostatnim zawodnikiem w stawce. Dlatego co roku zamierzam brać w nim udział właśnie na tym dystansie, mimo tego, że w Toruniu zorganizowano biegi również na 5 i 10km.
Teraz już bez historii i bez większej rozpiski.
8.03.2020 – Bieg tylko dla kobiet (chociaż raz na pewno będę szybsza od Przemka)
28.03.2020 Wirtualny Bieg Ku Czci Żelków – bieg organizowany przez BBKTS Marcin Wąsik. Wszyscy, którzy mnie znając wiedzą jakim uczuciem darzę te miękkie, galaretowate istoty 😛
26.04.2020 – Bydgoski Bieg po Oddech – Myślęcinek. W tym biegu wystartuję razem z Zezolem.
03.05.2020 – Wings For Life World Run w Poznaniu. Tego biegu znawcom tematu przedstawiać bliżej nie trzeba. A dla tych, co nie znają, będzie oczywiście osobna notka. Zapowiada się potężna biegowa impreza.
10.05.2020 – biegowa rozterka. Zapisałam się na dwa wydarzenia, ważne dla mnie jednakowo. Będzie trzeba coś wybrać. Jedno to Bieg Europejski w Gdyni zaliczany do Grand Prix, a drugie to Run Toruń. Co wybiorę? Tego jeszcze nie wiem, chociaż bliższa jestem jednak wyjazdu do Gdyni. A dlaczego tak, napiszę nieco później.
24.05.2020 – Gdynia – pierwsze kolarskie wydarzenie w tym roku. Gran Fondo na dystansie 80km. Będę jechać z Przemkiem, mam nadzieję, że przeżyję ten wyścig i będzie mi dane wziąć udział w kolejnym sportowym iwencie.
27.06.2020 – kolejny z biegów Grand Prix Gdyni – Bieg Świętojański.
04.07.2020 – bardzo ważna data w kalendarzu – Bydgoszcz TRYathlon. Pierwszy triathlon w tym roku na dystansie nieco dłuższym nie zeszłoroczna Blachownia. I chociaż jest to wersja dla początkujących swoją przygodę z TRI, to ja i tak będę się mocno stresować. Na szczęście swoje umiejętności będzie sprawdzał też Przemek, ale na nieco dłuższym dystansie. Obiecuję, że relacja z tego wydarzenia będzie obszerna i okraszona bogatym materiałem foto-video.
11.07.2020 – kolejny bieg w Łodzi po Koronę Łasucha. Bliższe dane nieco później, jak sama będę miała wiedzę co i jak.
26.07.2020 – Triathlon w Blachowni na dystansie supersprinterskim, odsłona druga w moim wykonaniu.
01.08.2020 – sztafeta triahlonowa w Gdyni. To już stały punkt programu, taka nowa, świecka tradycja. Biorę udział w zmianie drugiej – rower.
Również w sierpniu, ale nie znam jeszcze dokładnej daty więc nie wie czy nie pokryje się to ze startem w Gdyni – Nocny Bieg Kopernika. Impreza bardzo sympatyczna, chętnie bym wzięła w niej udział. Co życie przyniesie – zobaczymy.
We wrześniu Walkaton – bardzo sympatyczny marsz z kijkami na dystansie około 7km.
Wrzesień nie odpuszcza i zaplanowany w tym miesiącu jest Bieg Wałem Wiślanym. Mam do niego ogromny sentyment więc będę chciała wziąć w nim udział. Liczę na obecność Kamili.
03.10.2020 – trzecia odsłona biegu po Koronę Łasucha w Łodzi z Dominikiem.
11.10.2020 – Bydgoski Półmaraton i Bieg na 5km – ja oczywiście na tym drugim dystansie. Liczę na nową życiówkę, bo to bardzo szybka trasa.
08.11.2020 – Bieg Niepodległości w Gdyni – ostatni medal do kolekcji Grand Prix – jestem zapisana na 5km trasę. Dodam, że medale ze wszystkich biegów stanowią puzzle, z których powstaje jeden wielki medal. Dlatego tak trudno mi zrezygnować ze startu w Biegu Europejskim. No bo jak będzie wyglądała całość bez jednego elementu? To już raczej nie będzie całość.
I już jako ostatni bieg – Festiwal Biegów Świętych Mikołajów – tutaj planuję debiut na dystansie 10km. Mam zamiar startować z Kamisią. Zobaczymy jak nam to wyjdzie.
Pomiędzy wolnymi od powyższych sobotami, zamierzam brać udział w park runach w większości w Toruniu. Być może zdecyduję się na jakiś bieg w innym miejscu, np. w… Gdyni.
Jeszcze tylko wstawię kilka fotek i będzie można publikować 😀
P.S. Już nie szukam innych zdjęć, bo za chwilę w tym wpisie będę musiała zamieścić kolejna relację z dzisiejszej imprezy.
Jakiś czas temu obiecałam, że napiszę o swoich planach startowych na ten rok i w ogóle planach na najbliższą przyszłość. Za chwilę to nadrobię, ale muszę najpierw przeprosić za taką długą przerwę między wpisami.
Kiedyś przeglądając czyjegoś bloga trafiłam właśnie na takowe przeprosiny i obietnicę, że podczas kilku wolnych dni nadrobi on (ta osoba) zaległości na blogu. Wtedy pomyślałam sobie, że to takie nie do końca fair w stosunku do czytelników, że muszą czekać na nowe wpisy, bo autorowi się być może nie chce sklecić paru zdań. I teraz sama jestem takim właśnie autorem, który każe czekać na zapierające dech w piersiach teksty swojej rzeszy fanom 😉 Hehe, wiem, wiem… poniosło mnie, ale zrobiłam to celowo, żebyście czytając te słowa automatycznie uśmiechnęli się do monitora czy też wyświetlacza komórki.
Bo to wcale nie jest tak, że nie mam o czym pisać albo, że mi się nie chce. To wynika raczej z natłoku tego, co chciałabym Wam przekazać. Za dużo wszystkiego mi się kłębi w głowie, a nie mam aż takich umiejętności, żeby wszystko pięknie ubrać w słowa.
Dlatego przepraszam za to, że czekacie (naprawdę mam nadzieję, że tych kilkoro czytelników czeka na jakieś wpisy) i obiecuję się poprawić. Wiadomo nie od dziś, że systematyczność to klucz do sukcesu bez względu na to jakiej dziedziny dotyczy.
Na początek może nieco ogólnie jakie mam cele sportowe na ten rok a w dalszej części szczegółowe dane dotyczące startów w zawodach.
Oczywiście z uwagi na to, że mamy już koniec lutego, niektóre z moich zaplanowanych zawodów już się odbyły i na szczęście mogłam wziąć w nich udział.
W tym roku na celownik wzięłam sobie pływanie, jako że najsłabiej mi to idzie (tutaj śmiech mnie ogarnął, bo przecież bieg też nie należy do rewelacji). Do tej pory udało mi się osiągać regularnie czas na 100m poniżej 3 minut, co jak na mnie jest wynikiem całkiem dobrym. Biorąc pod uwagę zeszłoroczne pluskanie.. poprawa jest znacząca i widoczna.
Ale na tym nie koniec, poprawiać zamierzam cały rok i chciałabym dojść do wyniku 2:30/100m, kraulem rzecz jasna i nie zostawiając swoich zwłok w basenie czy w otwartej wodzie.
Myślę, że mogę to osiągnąć jeśli poprawię swoją siermiężną technikę pływania i popracuję nad siłą mięśni. A o tym, jak wygląda moja technika, dowiedziałam się z nagranego przez Przemka filmiku, na którym doskonale widać co takiego wyprawia moja prawa ręka podczas pływania. O tym eksperymencie napiszę w odrębnym odcinku, bo wydaje mi się to dość ważnym tematem.
Jeśli chodzi o rower, to w planach mam zwiększenie mocy na start w Gdyni do 160W, no i osiągnięcie magicznej średniej szybkości 30km/h podczas startu w sztafecie.
Co do biegania…wiadomo, że chciałoby się szybciej i dłużej, ale zupełnie nie mam pojęcia na co mnie będzie stać w tym roku. Wszak nie jestem młodsza, a wręcz przeciwnie, co nie zmienia faktu, że cały czas dzielnie walczę o jak najlepsze wyniki w tej dziedzinie. Na dzień dzisiejszy moje tempo na 5km to 6:30min/km i to zrobione na szybkiej trasie, okupione mega dużym wysiłkiem.
Chciałabym móc złamać barierę 6:30min/km i zrobić nową życiówkę na tym dystansie. Mam nadzieję, że mi się to uda.
Tylko dla czytelników o mocnych nerwach, a przynajmniej takich, co nie mają dreszczy na myśl o krwi, igłach i tym podobnych sprawach.
Do dnia dzisiejszego miałam takie marzenie, żeby zostać dawcą krwi. W dniu dzisiejszym marzenie zostało spełnione.
Zostałam dawcą krwi. Oddałam swoje pierwsze 450ml.
Wcale nie bolało, chociaż widziałam wyraźnie dziurę w igle, a dodam, że normalnie cieszy mnie jak igłę w ogóle dostrzegam. Ale ciekawość i chęć oddania własnej krwi dla osób potrzebujących była tak silna, że przez cały ten czas bacznie przyglądałam się temu, co tam dzieje się w tej mojej ręce. A działo się, oj działo 🙂 Już na samym początku tej przygody okazało się, że moje żyły nie są przyjazne a raczej wymagające, jak określiła to pani pielęgniarka. Znaleźć jakieś właściwe źródło tętniące życiodajnym płynem krwią zwanym, to było nie lada wyzwanie. Ani prawa, ani lewa ręka nie dawały 100% pewności, że uda się dokonać poboru. Ale fachowe oczy trzech pań pobierających krew dostrzegły pewną szansę, mimo tego, że trzeba było nieco pogrzebać w mojej łapce, żeby ładnie wszystko poszło.
Oczywiście na tym się nie skończyło, bo trzeba było stać nade mną i trzymać wężyk w odpowiedniej pozycji, aby donacja zakończyła się powodzeniem i nie trwała godzinami.
Fotel był wygodny, towarzystwo bardzo sympatyczne, panie uprzejme, z poczuciem humoru i dużą wiedzą i doświadczeniem w poborze krwi. Czas zleciał szybko, krew także i usłyszałam, że mogę być z siebie bardzo dumna, bo wszystko zakończyło się sukcesem.
Po każdym takim oddaniu trzeba spędzić 15 minut odpoczywając po ciężkiej pracy organizmu. Nie miałam nic przeciwko, spędziłam ten czas na rozmowie zarówno z paniami pielęgniarkami jak i innymi krwiodawcami.
A na koniec jeszcze fajna niespodzianka – zestaw czekolad, wafelek, soczek i piękny kubek, w którym będę mogła sączyć poranną kawę.
Jestem bardzo zadowolona z podjętej decyzji i planu dnia dzisiejszego.
Tylko jedno pytanie mam do siebie. Dlaczego trzydzieści lat czekałam na to, żeby spełnić swoje marzenie z dzieciństwa.
Lepiej późno niż wcale.
Zatem spełniajmy swoje marzenia, nawet jeśli mają dłuuugą i siwą już brodę. A na dodatek spłacam dług z młodości. Podczas choroby mojej mamy, która dostała krew w szpitalu, obiecałam światu, że dług zostanie przeze mnie spłacony, że oddam tę krew, która ratowała życie mojej mamy.
czyli o tym, że miniony rok zasłużył sobie na to, aby o nim pisać.
Zrobię to w 4 słowach: to był dobry rok 😀
OK, a teraz nieco poważniej i nieco dokładniej.
Zacznę przede wszystkim od tego, że udało mi się zrealizować kilka pomysłów, które kiełkowały w głowie przez kilka lat.
Pierwszym było powstanie tego bloga. Pamiętam jak podzieliłam się tym pomysłem z Przemkiem, gdy jechaliśmy przez Włocławek na zawody Tri do Blachowni. Nie sądziłam, że uda mi się to zrealizować, ale dzięki pomocy Przema właśnie, który ów pomysł pochwalił i zorganizował całe zaplecze od strony informatycznej, sprawa trafiła w internety.
Drugi pomysł to regularne, w miarę możliwości, bieganie na park runach. To wypaliło całkiem fajnie i udało mi się to również dobrze łączyć z nauką angielskiego. Pracowity sobotni poranek: 6:50 nauka języka i na 9:00 bieganie po lesie. Dwukrotnie udało mi się pojechać na park run rowerem, co można było porównać do triathlonowej zakładki (7km rower + 5km bieg + 7km rower). Również Zezio zadebiutował na park runie, wyszło nam to bieganie w duecie całkiem sprawnie i będziemy to kontynuować, chociaż nie co tydzień. Czasem będę chciała pobiec nieco mocniej, a Zezio ma swoje prawa i bieganie po lesie powoduje częste przystanki 🙂 Zatem w park runach brałam udział 12 razy a mój najlepszy rezultat jak do tej pory to: 00:33:06.
Trzeci pomysł to pokonanie biegiem, a w moim wykonaniu truchtem, dystansu 10 km i zachowanie życia po tym wyczynie. Po raz pierwszy udało mi się tego dokonać oczywiście na asfalcie w Łazach i było to dokładnie 17 listopada 2018r. Wtedy pobiegłam do wiatraków i nazad. https://www.strava.com/activities/1969376307 Kolejna dycha to dopiero rok 2019 i bieg z Zeziem po lasach Barbarki, jeszcze jedna dyszka w barbarkowym lesie wraz z Kamilą i Zeziem i samotna ostatnia dycha na 47 urodziny, gdzie udało mi się uzyskać najlepszy czas, a trasa wcale nie była wyłącznie po asfalcie. To dało mi motywację i wiarę we własne możliwości i zrodziło pomysł na przyszły rok. Ale o pomysłach i planach na obecny już 2020 rok napiszę w kolejnym wpisie.
Pomysł nr 4 to poprawa pływania kraulem. W marcu 2019r, zaczęłam przygotowania do zawodów triathlonowych w Blachowni a zatem czas był już najwyższy na przepłynięcie w miarę przyzwoitym czasie dystansu 400m. Kilka lekcji pod okiem instruktora i zaczęłam sama już później trenować pływanie. O ile pływanie w wodach otwartych w łazowskim stawie dał mi nieco pewności siebie w tym środowisku, o tyle moja technika i pływanie na basenie nie były mocną stroną. Czas był poprawić to pływanie kraulem i regularne wizyty na basenie. Udało mi się to osiągnąć, poprawiłam znacząco technikę i wytrzymałość, co przełożyło się na osiągane wyniki na 100m. Teraz mam już dwójkę z przodu i potrafię przepłynąć kraulem bez odpoczynku dystans 400m a nawet większy. Jest to niewątpliwie mój ogromny sukces, jednakże chcę to ciągnąć dalej i konsekwentnie zwiększać swoje umiejętności w tym zakresie.
Bieganie było, pływanie było, teraz czas na rower. Tutaj chciałam dać radę pojeździć z chłopakami na Szosowej Środzie. Niestety poległam jeszcze w tym roku i nie dałam rady dotrzymać im koła. Nie poddałam się jednak i cały rok dzielnie pracowałam nad siłą i kadencji, a co za tym idzie, nad wytrzymałością. Z pomocą na krótkie dni przyszedł oczywiście Zwift, którego wykorzystuję właśnie do mocniejszych jazd a na lajtowe kręcenie regeneracyjne wykorzystuję całoroczny dojazd do pracy rowerem. W dwie strony wychodzi niecałe 10km więc nie dość, że jestem w domu szybciej z uwagi na brak konieczności stanie w korku, to jeszcze nogi sobie rozruszam na spokojnie i przewietrzę płuca (chociaż w okresie zimowym konieczna jest jazda w masce antysmogowej, bo aż zatyka w klatce). A gdy mam ochotę zrobić jednak mocniejszą jazdę podczas tego odcinka, to okazji nie brakuje, bo i podjazdy ze dwa się znajdą i płaski, szybki odcinek również.
Z pomysłów zaplanowanych to pozostało jeszcze stworzenie logo dla agzie.pl i być może w najbliższej przyszłości pokazanie tego światu nie tylko wirtualnemu, ale również jako napis na dropsach 😉 Oczywiście mam na myśli odzież czy inne gadżety. Do tej pory udało mi się za pomocą Anusi stworzyć logo, Ania https://boruta-architekci.pl/ w świetny sposób dopracowała szczegóły i będzie można wprowadzać w życie plany graficzne. To właśnie logo widnieje na górze tego wpisu.
Co jeszcze udało się zrealizować z zamierzonych celów? 1. Wzięcie udziału w pierwszych w życiu zawodach triathlonowych i ukończenie ich w limicie czasowym – bezcenne doświadczenia. 2. Udział w wielu zawodach biegowych, w szczególności ukończenie całego cyklu Four Colours w Inowrocławiu. 3. Kilkukrotne, samotne nawet wyjazdy na zawody biegowe do Łodzi, organizowane przez Dominika Runoholica, gdzie pomoc zwierzakom jest cenniejsza niż samo bieganie, przynajmniej dla mnie. 4. Większa pewność siebie oraz lepsza organizacja czasu, pozwalająca na zwiększenie godzin treningowych i znalezienie czasu zarówno na sport jak i wypoczynek. 5. Zadbałam o resztę swojego ciała, nie tylko o nogi i ręce, czyli zaczęłam brać udział w grupowych zajęciach zumby. 6. Przełamałam strach przez samotną jazdą po lesie o zmroku i wybrałam się rowerem na Barbarkę. 7.Upiekłam chleb żytni na zakwasie, który to zakwas sama wyhodowałam wg przepisu od Przemka i mam na swoim koncie już 4 wypieki.
8. Obchodziłam swoje 47 urodziny, na które przygotowałam własnoręcznie robiony i dekorowany tort, który przedstawiam na poniższym zdjęciu.
Życzę wszystkim i sobie też, aby w nowym roku każdy dzień przynosił wyłącznie dobre rzeczy, a jeśli już zdarzy się nam jakaś porażka, to abyśmy umieli wyciągnąć z niej dobre doświadczenia i z większa siłą uwierzyli we własne możliwości.