Pierwszy triathlon – wspomnienia.
Na zdjęciu powyżej jestem uśmiechnięta i szczęśliwa, że przygotowania do pierwszego startu, które trwały w wersji intensywniejszej przez cały rok, a w wersji całościowej trzy lata, przełożą się na efekty i ukończę zawody.
Miotały mną różne uczucia i emocje. Jak zwykle zresztą. To podobno też normalne, tak powiedział Przemek. I chyba miał rację, bo dosłownie co 10 sekund zmieniał mi się nastrój.
Do tego przyszła zmiana pogody, tak gwałtowna, że aż chciało się płakać niczym niebo, z którego spadały krople deszczu. A my, skąpo ubrani, na prawie godzinę przed startem marzliśmy schowani przed zimnym wiatrem pod wiatą. I jeszcze komunikat organizatorów, że niedopuszczalne są pianki. Tego dla mnie było za wiele, 10 sekund minęło więc i nastrój się zmienił. Postanowiłam nie brać udziału w debiutanckich zawodach, przecież się tam utopię. Jak wyobraziłam sobie jeszcze widok bojek, które należało opłynąć, a które to bojki siedziały grzecznie na środku jeziora, to wszystko się we mnie załamało.
Oszczędzę już opis wszelkich emocji, które mną targały, pominę argumenty Przemka, że przecież zawsze mogę zrezygnować, ale chociaż spróbować powinnam. Zdjęcie poniżej oddaje powagę sytuacji.
I spróbowałam. Wejście do wody, która okazała się cieplejsza niż powietrze, nieco mnie uspokoiło. Płytko było więc szłam jak długo się dało, ale w końcu położyłam się na wodzie i swoim tempem zaczęłam pokonywać metr za metrem. Pierwsza bojka opłynięta, kątem oka widziałam kajaczki z ratownikami, którzy czujnym okiem dbali o moje bezpieczeństwo i zachęcali do dalszej walki. Druga bojka opłynięta, te same kajaczki i już kilkanaście metrów do wyjścia z wody. Noga dotknęła dna, można wybiegać z wody. Udało mi się przeżyć pływanie, nie szkodzi, że wyszłam z wody ostatnia. Z uśmiechem na dziobie, co ja piszę… z ogromnym bananem na twarzy, wychodziłam na brzeg w takiej euforii, jakbym wygrała całe zawody. Bo wiedziałam, że dla siebie w tym właśnie momencie byłam zwycięzcą.
Truchcikiem do strefy zmian. Brawa od kibiców, wszak ostatniego zawodnika też należy oklaskiwać, nawet bardziej niż wszystkich poprzednich ;). Ręczniczek, skarpetki, buty, kask, rower z wieszaka i w długą. Rower… wiedziałam, że niesiona endorfinami z racji ukończonego pływania, dam z siebie wszystko na rowerowej trasie. Niestety deszcz się wzmógł, ale mi to specjalnie nie przeszkadzało. Cisnęłam dość mocno mając jednak na uwadze swoje bezpieczeństwo, śliska droga i wąskie opony nie chodzą w parze.
Nowy zegarek, który miał mi zmierzyć wszystkie etapy łącznie ze strefami zmian, zawiódł na całej linii. Właściwie nie zegarek, ale ja sama. Z uporem maniaka naciskałam nie ten przycisk, który powinnam, zamiast zmian dyscyplin cały czas naliczało mi czas do pływania. A licznik na rower zostawiłam w hotelu. Nie wiedziałam za bardzo jak szybko jadę, mogłam tylko stwierdzić, że jest dobrze, bo mijam na trasie innych zawodników. Dojazd do belki, zeskok z roweru (raczej ślamazarne zejście, ale tak lepiej brzmi) i do strefy zmian wymienić buty na biegowe. Rower na wieszak, kask, zmiana butów, czapeczka i lecimy.
Oklaski od kibiców i pochwała od sędziego, który skomentował: ale pani machnęła szybko ten rower. Ucieszyło mnie, że ktoś docenił moje starania i umiejętności kolarskie.
Jako, że dzień wcześniej przeszliśmy z Przemkiem trasę biegową, wiedziałam co będzie mnie na niej czekało. Wiedziałam gdzie mogę pobiec szybciej, gdzie będzie lekko pod górkę, a gdzie powinny być komary. Zegarek nadal był mądrzejszy ode mnie więc znów nie wiedziałam w jakim tempie biegnę, ale było już mi wszystko jedno. Miałam nadzieję, że nie zdejmą mnie z trasy, że uda mi się ukończyć zawody, jeśli nie o czasie, to chociaż w ogóle.
Kibice na trasie przy zbiegu ze stadionu – bezcenni. Bardzo wielkie podziękowania, bo od razu przyspieszyłam. Jeszcze kilometr i będzie upragniona meta. Noga po dwóch kilometrach zaczęła boleć, ale chciałam to ukończyć bez marszu. Niech się dzieje wola nieba.
Lecę już do mety, już zakręt w lewo… widzę balony i koniec wyścigu. Widzę Przemka za linią mety, który macha do mnie z wielkim uśmiechem i krzyczy, że MAMY TO!!!!!
I ja przekraczając linię mety, krzyczę jakbym była Janem Frodeno i łamała w 8 godzin Ironmana.
Jestem na mecie, ukończyłam pierwsze zawody triathlonowe w czasie 55:28.
Zmieściłam się w czasie i jestem triathlonistką 😀
Przemek, wielkie dzięki za wsparcie podczas tych ciężkich dla mnie chwil, za argumenty, które przekonały mnie do podjęcia próby, za wiarę, że mi się uda i za bluzę przed startem, bez której na pewno bym zamarzła :D.