Open WATER

czyli rozpoczynamy sezon na misia

Bałagan… i jego twórca.

Pogoda dzisiaj dopisała, wczoraj zresztą też, dlatego żal byłoby nie skorzystać z takiej aury i nie rozpocząć wytęsknionego sezonu pływania w wodach otwartych. Wszak płytki zbiornik szybciej się nagrzewa 😀

No jak zwykle wszędzie mnie pełno. A miałam tylko popływać w stawie.

Liczyłam właśnie na to, że woda nie urwie mi stóp i głowa mi nie eksploduje z zimna, jak ją zanurzę w toń i się nie przeliczyłam. Słońce zrobiło swoje, wszystkie części ciała mam na miejscu.

Zdjęcie „po” na potwierdzenie, że nic nie zostało urwane.

Jakiś czas temu, jeszcze przed zarazą, udało mi się kupić z ogromnej przeceny piankę Nabaiji, co to miała dawać dość sporą wyporność dla nóg i ogólnie miała się nadawać dla osób niezbyt pewnie czujących się w otwartej wodzie.
Czy należę do tej grupy, to nie do końca stwierdzone, ale z pewnością wyporność dolnej części ciała zdecydowanie mi się przyda.
Pianka była jako jedyna dostępna, ale w rozmiarze, który dla mnie powinien być w sam raz. Przynajmniej taką miałam nadzieję.

Dzisiaj nastąpił ten dzień, w którym piankę ową postanowiłam sprawdzić. Przede wszystkim czy się w nią nadal mieszczę i jak mi się w niej będzie pływało.

Proces ubierania trwał nieskończenie długo…

10 minut później…

Się wbiłam w tę piankę… w końcu.

Teraz reszta ekwipunku i można wchodzić do wody.

Te zmarszczki na czole, to nie zdziwienie. Może za mały czepek?

Z bojką u pasa usiadłam na drabince i przeprowadzałam proces adaptacji. Nie, no przecież morsem się jest na zawsze więc temperatura wody nie okazała się zbyt niska. Można śmiało nawet zanurzać głowę i próbować pływać kraulem.

Piszę „próbować”, bo jak zwykle na początku jestem cała dzika i nie umiem się skupić na żadnej rzeczy podczas pływania. Dobrze, że chociaż pamiętam o braniu oddechu.

A nogi faktycznie jakby mi ktoś unosił, pianka niesamowicie ciągnie je do góry, tyłek nie tonie, nic tylko bić rekordy.

Ale to chyba nie ja albo jeszcze nie ten czas. Zmęczyłam się już na pierwszych 25 metrach, pounosiłam się nieco na wodzie, co by oddech uspokoić i wróciłam do brzegu. Zrobiłam takie 3 wypady do wysokości trzcin i nazad i zakończyłam swoje tegoroczne pierwsze pływanie.

Podsumowując jednym zdaniem:
ubierałam się w te wszystkie gadżety dłużej niż pływałam.

I drugie zdanie:
to dopiero początek, który bardzo mi się podobał.

I jeszcze test nowego żelu. Czy żołądek wytrzyma? Jak to zniesie? O tym dowiedzą się państwo w następnym odcinku.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *