Widząc takie cuda na niebie zaraz po wyjściu z bloku, musiało się skończyć podążaniem ku pięknu.
Marsz na wschód słońca uważam za otwarty.
Spacer o wschodzie słońca dobiegł końca. Za dużo nie było co pisać, zdjęcia pokazują jak może być pięknie o świcie.
Polecam takie wyprawy z aparatem fotograficznym, może być nawet komórka, byle pamiętać jakie emocje towarzyszyły nam podczas robienia zdjęcia.
Moje nie są dobrej jakości, ale jak w przyszłości będę przeglądać ten blog (chyba, że mi Borucik hosting wypowie), to będę pamiętać ten spacer. Będę pamiętać jak wiele dobrych myśli przyszło mi wtedy do głowy.
Czy tutaj potrzebny jest jakiś wstęp, komentarz czy cokolwiek innego?
Nastawiłam głowę na 11 km bieg, chciałam zrobić znów coś niemożliwego dla mnie samej. Nastawiłam i zrobiłam. Nieważne w jakim czasie, nieważne było nic, byle osiągnąć zamierzony cel.
Dystans 11km po raz pierwszy w życiu i mam nadzieję nie ostatni, został pokonany!!!
Do tego udało się jeszcze pobić własny rekord czasowy na 10km, co zupełnie nie było moim zamiarem, ale skoro się tak stało, to niech już będzie 😀
A oto mapka i kilka zdjęć. Znaczy jedno zdjęcie jak się okazało. Chyba muszę się poprawić i robić więcej materiałów wizualnych.
Pisanie bloga jednym ciągiem ma swoje dobre i złe strony. Dobra to taka, że jak już mnie najdzie na pisanie, to mogę tak pisać i pisać i czasem nie zauważyć, że zaczynam robić to bez składu i ładu. Natomiast złe strony są takie, że jednak każdy wpis należałoby jakoś zacząć zanim przejdzie się do sedna sprawy. A ile w głowie może być pomysłów na zaczęcie? No ile?
Właśnie, tym razem nie wiedziałam jak zacząć i napisałam, że nie wiem jak zacząć ;P
I tu skład się posypał a ładu już dawno zabrakło. To może jednak polećmy już z materiałem 😀
Wyprawa z Zezolem do lasów w okolicy Barbarki to jedno z moich ulubionych zajęć. A gdy do tego dołożę jeszcze jedzenie, które można spożyć na natury łonie… słuchając odgłosów lasu, to już zupełnie należy do przeżyć z górnej półki.
Zabrałam ze sobą na wycieczkę znanego już Wam psa Zezola i pudełko z zawartością kaloryczną – słowem z żarciem.
Znalazłam fajną ścieżkę, gdzie na pewno człowieki nie chadzają zbyt często, a zwierzęta za to zapuszczają się dość intensywnie, co mi uświadomił Zezio znikając raz za razem w młodniku.
Nie przeszkodziło mi to absolutnie w spoczęciu w pewnym dole, który nadawał się właśnie do celów odpoczynkowo-konsumpcyjnch.
Wyciągnęłam jedzenie i spożywałam obiad (na zimno niestety, ale i tak było dobre) w towarzystwie psiego pyska i drących się bardzo ptaków.
Lubię bardzo takie niekonwencjonalne rozwiązania. Czytając po raz kolejny te słowa powyżej stwierdzam, że nie oddają one nawet w małym stopniu emocji i przyjemności jakie miałam będąc w owym czasie w tamtym miejscu. Ale napisałam o tym parę słów, może komuś też przyjdzie do głowy podobny pomysł i zabierze swojego przyjaciela wraz z pudełkiem jedzenia na obiad w lesie.
Chyba nie ma osoby wśród nas, której nie zachwyciłby chociaż raz w życiu zachód słońca. I ja do nich też nie należę, a wręcz przeciwnie… uwielbiam zachody słońca. Bez względu na miejsce w jakim jestem, bez względu na porę roku, każdy zachód słońca jest dla mnie wyjątkowy.
Kiedyś myślałam, że zachody słońca są jeszcze piękniejsze, gdy się je podziwia z kimś, z kimś bliskim. Teraz myślę, że samotne oglądanie tychże jest równie ekscytujące i uspokajające jednocześnie, jak i wspólne patrzenie.
Dlatego nie zastanawiałam się zbyt długo nad decyzją, żeby taki zachód słońca obejrzeć z miejsca, o którym myślałam, że będzie nadawało się do tego wyśmienicie. Nie pomyliłam się.
Listopadowe słońce idące spać (takie infantylne nieco, ale prawdziwe), to widok rzadki, za to jaki! A, że słońce w listopadzie zachodzi dość wcześnie i szybko, to trzeba było równie szybko przebierać kołami, żeby na niego zdążyć.
A oto dzień 20.11.2020r i złapany przeze mnie zachód słońca w miejscówce znanej jako nowa ścieżka rowerowa (Motoarena-Barbarka).
P.S.
Tak sobie patrzę na te moje zdjęcia i widzę, że jakoś mało mi tego zostało. Widocznie moje serce zrobiło więcej zdjęć i zachowało wspomnienie tej wyprawy na tyle dobrze, że postanowiłam ją opisać.
Teraz to tylko zajawka będzie tego, co mam zamiar opisać.
W tym celu przeglądam sobie aktywności na stravie, bo tylko tam (no i może na garminowej aplikacji) znajdę wydarzenia warte opisania na blogu.
Mimo mojej dłuższej znów nieobecności, działo się jednak sporo.
Zaczniemy od:
Jazda na zachód słońca (20.11.2020)
Najdłuższy bieg w życiu – 11 km (21.11.2020)
Wędrówka z Zeziem i obiad w lesie (24.11.2020)
Wędrówka na wschód słońca (5.12.2020)
Pierwszy Łazowski Bieg Mikołajów… (06.12.2021)
ZTPL.CC Prawie.PRO Deca Ride – odpadłam od grupy po 30 minutach, ale dojechałam do końca —> i inne jazdy z grupą, mają 2,5W.kg, co dla mnie jest za dużo, ale czasem warto
31.12.2020 Sylwestrowy lajcik MTB w lasku na Bema
Prawie Noworoczna Dycha – to ma być rok na dychę – RUN 02.01.2021
Morsowanie pierwsze (06.01.2021 )
I wtedy wchodzę ja, cała w błocie – Bieg pętelką leśną w Łazach (10.01.2021)
MTB na śniegu – na szczęście było -20 (17.01,2021)
Tour de Zwift
Pętla łazowska – 5km (24.02.2021)
Bieg w krainie lodu – 10 km (06.02.2021)
Sanki na łazowskich górkach (11.02.2021)
Na szczęście do już luty więc został mi do sprawdzenia marzec, ale nie mam pewności czy tam jest coś wartego opisania…
Właściwie, to zawsze jest coś warte opisania, zależy jak się na to spojrzy i jak się do tego podejdzie.
Spróbuję zatem nadrobić spore zaległości, ale cieszę się, że w ogóle wygrzebałam te moje wszystkie aktywności.
Tak jak przewidywaliśmy, ten rok jest zupełnie odmiennym rokiem od poprzednich. Odmienny w każdej dziedzinie, nie tylko sportowej, ale dosłownie w każdej.
Od kilku lat dzień 11 listopada spędzałam w Gdyni biorąc udział w Marszu Niepodległości z kijkami. Zresztą to były moje pierwsze poważne zawody i jak możecie sobie poczytać bodajże w pierwszym wpisie (albo w jednym z pierwszych), od tego wszystko się zaczęło. Może nie dokładnie od tego, ale z pewnością jest to dla mnie dzień wyjątkowy nie tylko z uwagi na święto narodowe.
Na początku tego roku również miałam w planie wyjazd do Gdyni a co więcej, miałam zamiar wziąć udział w biegu na 10km. Tak, dobrze czytacie… na 10km (słownie: dziesięć kilometrów).
Oczywiście zajęłabym jedne z ostatnich miejsc z uwagi na moje stałe i niezbyt szybkie tempo, ale kto by się tam przejmował miejscem, jak miał to być mój absolutny debiut w zawodach na tym dystansie.
Oczywiście w tym roku nie trenowałam tak, jak chciałam, a to przez lockdown, a to przez kontuzje więc i biegowa forma była daleka od zamierzonej, ale nadzieja na pokonanie 10 km była.
Oczywiście zawody zostały odwołane, co mnie nie dziwi, ale pragnienie spełnienia się w roli finiszera na dychę pozostało.
Również pozostało mi tylko zorganizować sobie indywidualny bieg, w którym przynajmniej zajmę zaszczytne pierwsze jak i ostatnie miejsce 😉
Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Wstałam wcześnie (nic nowego) i po udanym spacerze z Zezolem, przebrałam się w biegowe ciuchy, nastawiłam głowę na dłuuugi bieg (czytaj 10km i ani metra więcej) i wyszłam z domu gotowa na realizację planu.
Co prawda nie miałam w głowie żadnej ustalonej trasy, ale mniej więcej chciałam kierować się w stronę Barbarki, by w razie czego biec asfaltem 5 km i zawrócić.
Zmiana planów nastąpiła po 5 km, bo ja nie lubię biegać w tę i nazad. Linia prosta z gps na mapce kiepsko wygląda, zdecydowanie wolę robić pętelki, dlatego skręciłam z prostej ścieżki i pobiegłam w las.
Byłam nawet zaskoczona jakością drogi, dobrą jakością. Błota było jak na przysłowiowe lekarstwo. Dlatego zachęcona takim stanem rzeczy, wybrałam dalszą trasę również przez lasek. Jakże odmienną okazała się tamta okolica.
Błoto po kostki, konieczna była ewakuacja w głębszy las, byle nie biec po drodze. Jakoś udało mi się dotrzeć bez większego poślizgu do akademickiej części lasku i biegowe kroki skierowałam na stałą spacerową trasę między akademikami.
Tam piknęło mi 8 km i już byłam z siebie dumna, że uda mi się ukończyć zamierzony dystans, gdy właśnie przede mną była marniutka, ale upierdliwa hopka, po kolarsku rzecz ujmując.
Zaczynając bieg nie miałam żadnego wyznaczonego celu oprócz ukończenia, ale przecież apetyt rośnie w miarę jedzenia i postanowiłam powalczyć o jak najlepszy czas tej dychy.
Wcześniejsze błoto nie wpłynęło najlepiej na czas biegu, zatem chcąc ukończyć bieg przed 1:15min musiałam się spiąć na ostatnich kilometrach. Podjęłam rękawicę, spięłam się i pokonałam podbieg najszybciej jak umiałam, co wpłynęło na niestabilność oddechową.
Ale kto by się tym przejmował na ostatnim już kilometrze?
Już widziałam swój lasek na Bema, tam powinna się skończyć moja walka o przetrwanie, na szczęście lekko z górki, można przyspieszyć…
Rzut oka na zegarek, tempo fajne, ale czas jednak ucieka, no to jeszcze trzeba przyspieszyć…
Piknęło… upragniona dycha… ani metra więcej…
Jaki czas? Udało się?
TAK!!! 1 godzina 14 minut 37 sekund
Zostałam finiszerem własnego Biegu Niepodległości na 10km trasie.
Zatem i mnie dopadła kwarantanna, czasy takie teraz ciężkie.
Dla jednych zdrowotnie obciążające, dla innych problem z pracą, dla jeszcze innych kłopot mentalny powodujący strach i paraliż. Na moje szczęście, żadna z powyższych spraw nie dotknęła mnie osobiście, chociaż nie powiem, nerwy czasem były.
Były nerwy kiedy to okazało się, że moje wyniki z wymazu gdzieś tam idą pieszo, bo zostały wysłane do innego laboratorium z uwagi na ogromne obciążenie miejscowych.
Wszyscy z mojej firmy już znali wyniki, pozytywne czy negatywne, ale wiedzieli na czym stoją. A ja czekałam i czekałam, aż w końcu po interwencjach pokazały się na stronie pacjenta.
Wynik negatywny, ufff… ale i tak zostaję w domu na 10 dni z uwagi na stały kontakt z jedną z „pozytywnych” osób.
Co zrobić, mus to mus. Musiałam zapewnić opiekę nad Zeziem, bo przecież nie będzie mi wolno wystawić nosa z domu. Zawiozłam go więc na wieś do Retta i Frotki i, jak się później okazało, do Lusi.
Zezio wparował do domu do swoich psich przyjaciół i nawet się za mną nie obejrzał. To nastawiło mnie nieco bardziej optymistycznie, bo wiedziałam, że opiekę będzie tam miał najlepszą na świecie i wcale tęsknić nie będzie.
Co innego ja. Już pierwszego wieczora nie umiałam sobie znaleźć miejsca, brakowało mi bałaganu w psich zabawkach, dosłownie wszystkiego co wnosi w moje życie ten psiak.
Musiałam jednak stanąć na wysokości zadania i nie dać się żadnym smutnym nastrojom. Zezol jest zaopiekowany a ja mam tylko przetrzymać tych kilka dni.
W dodatku dostawa pudełkowego jedzenia w tych warunkach okazała się strzałem w dziesiątkę. Nie musiałam martwić się o robienie zakupów. Wszak wszystkie potrzebne posiłki lądują pod moimi drzwiami od 3 lat.
A i tutaj spotkała mnie niemała niespodzianka. Jak tylko osoby z „mojego podwórka” bliższego i tego dalszego dowiedziały się o moim lockdownie, zaoferowały swoją pomoc w robieniu zakupów czy w czym tam bym potrzebowała.
To było dla mnie niesamowite, bo właśnie w tych chwilach okazuje się na co stać ludzi wokół. Pomimo tego, że mogłam być potencjalnym zagrożeniem dla ich zdrowia, zdecydowali się na zrobienie mi zakupów i wyrazili gotowość do świadczenia mi pomocy.
I wiecie co? Dostałam wsparcie nawet od osób, od których bym się tego nie spodziewała. To bardzo budujące i świadczące o tym, że nie należy oceniać nikogo, dosłownie nikogo.
W dodatku spotkała mnie jednego dnia mega niespodzianka. Domofon zadzwonił i okazało się, że pod drzwiami znalazła się Kamisia, która wpakowała mi w ręce torbę mówiąc: „przyniosłam Ci zakupy, nie będziesz przecież siedzieć na chacie bez lodów!” Jak szybko się pojawiła, tak szybko zniknęła zostawiając mnie z torbą przepysznych i „zdrowych” produktów.
To tyle jeśli chodzi o takie bardziej poważne przemyślenia z mojej strony, mam ich jeszcze wiele, ale nie wiem czy w tym wpisie i czy w ogóle, ujrzą dzienne światło.
Wracając do lockdownu to miałam przed sobą kilka długich dni bez możliwości aktywnego spędzenia czasu na zewnątrz. Biorąc pod uwagę fakt, że od kilku lat codziennie spaceruję dość sporo oraz robię dodatkowe rzeczy typu jazda rowerem czy bieganie (o pływaniu nie wspominam, bo i tak baseny zamknięte), to zamknięcie się w przysłowiowych 4 ścianach, było nie lada wyzwaniem.
Na szczęście mam trenażer, mam dostęp do zwifta, zatem chociaż w sferze kolarstwa nie pozostanę bez treningu.
Codziennie szukałam grupowych jazd na zwifcie i codziennie brałam w nich udział. Bywało różnie, bo czasem coffee ride okazywał się dla mnie mega mocnym treningiem. Ale podobno taki sposób treningu najlepszy, żeby na wiosnę znów nie dać się urwać z koła kolegom na „Szosowej środzie” 😉
Pewnego wieczoru naszła mnie myśl, aby zrobić wyzwanie Alpe du Zwift. Jeżdżący na zwifcie doskonale wiedzą z czym to się je. Chciałam zjeść i ja.
Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Nie mówię, że obyło się bez chwil zwątpienia, chęci przerwania jazdy, ale w sumie się udało dojechać na sam szczyt. Zajęło mi to ponad 90 minut. Można się śmiać, że tak długo, jak jednak wolę być z siebie dumna, że w ogóle.
Po takiej jeździe na drugi dzień odczuwałam, rzecz jasna, skutki wspinaczki. Nie chcąc odpuszczać dnia na rowerze zdecydowałam się wziąć udział w lekkiej jeździe z grupą, gdzie nie będziemy przekraczać 1W/kg. Godzinka regeneracyjnej jazdy dobrze mi zrobiła. Fajnie jest przeplatać mocniejszą jazdę z lekkimi.
Ale nie samym zwiftem człowiek żyje. Czasem trzeba również pograć w coś innego. Odkurzyłam zatem play station3 i załadowałam nieśmiertelnego Nathana Drake’a w drugiej części Uncharted.
W przerwach pograłam również w FIFĘ, ale coś mi kondycja siadła, bo nie umiem już strzelać goli a zabieranie piłek wychodzi wyłącznie moim przeciwnikom.
Z tej frustracji poszłam się przejść na świeże powietrze.
Spacer był krótki, ale na szczęście słońce wschodzi nawet dla tych na kwarantannie.
Jednego wieczoru naszła mnie ochota na piwo. Ciężko się zdecydować na jakie i ile, zatem poprosiłam Agnieszkę (później wyszło, że Mirka), aby w sklepie pod domem zakupiła mi wszelkiego rodzaju piwa Książęce.
Zrobiłam sobie Festiwal Smaków Piwa Książęcego. Być może uda mi się zrecenzować każdy ze smaków, ale ja nie jestem w tym najlepsza więc powiem tylko, że wygrało Złote Pszeniczne. Może dlatego, że kojarzy mi się zawsze z wakacjami.
W międzyczasie (zdaje się, że w poniedziałek) okazało się, że mogę nawet pracować zdalnie, a moja upierdliwość względem działu IT o zainstalowanie na laptopie potrzebnych do pracy narzędzi, przyniosła owoce.
Zatem nastąpiło pożegnanie z nudą, wszak trzeba wstawać do pracy na 7:00, pracować ile się da i kończyć pracę o 15:00. Gdzieś tam mała przerwa na rozprostowanie kości.
I tak oto zbliżyliśmy się do dnia, który jest ostatnim dniem kwarantanny. Dzisiaj przyjedzie do mnie Zezol, a raczej zostanie przywieziony i odstawiony pod drzwi. Mam nadzieję, że mnie jeszcze pamięta i że ucieszy się na mój widok.
Wieczorny spacer zapewni mu Agusia, wszak się znają, niejeden raz razem biegaliśmy. A od jutra już wracam normalnie do pracy, mam nadzieję w pełnym zdrowiu.
Dziękuję wszystkim, którzy pomogli mi w tym ciężkim dla mnie czasie. Nie będę wymieć tutaj nikogo z imienia, każdy wie co dla mnie zrobił i właśnie za to chcę powiedzieć DZIĘKUJĘ.
czyli człowiek na kwarantannie nadrabiający zaległości w pisaniu
No wiem, wiem… nie dość, że długo nic nie było, to jak już za chwilę coś się pojawi, to jakieś zamierzchłe czasy.
W sumie, to może nie aż takie zamierzchłe, nieco ponad miesiąc opóźnienia, to wcale nie jest tak źle. W każdym bądź razie, mogło być znacznie gorzej.
A nam poszło lepiej 🙂
Zacznę jednak od początku, chociaż puentę już zdradziłam.
Piątkowe popołudnie, szybko z pracy do domu, bo trzeba zbierać się do Gdyni na start w Ironman 70.3.
Jak co roku bierzemy udział w sztafecie, w składzie niezmienionym od lat (dobra, z małą przerwą na rodzenie Jerza i zastępstwie biegowym Maćka, któremu z tego miejsca po raz kolejny podziękuję za udział).
Przygotowana do wyjazdu, zabieram dwa rowery tym razem, ale nie dlatego, żeby mieć jeden w zapasie, ale dlatego, że Przemek zostawił to swoje cudo u mnie na nieco dłuższy czas. a przecież sam także bierze udział w sprincie.
No to zapakowałam rowery na dach swojego auta oraz wszelkie potrzebne sprzęty do bagażnika, zabrałam Zezucha i ruszyłam na podbój Gdyni.
W drodze do Gdyni zabrałam również Babcię Dorotę, która przejmie opiekę nad Jerzem podczas naszych sportowych wyczynów.
Droga upłynęła dość szybko, bez żadnych przeszkód i większych korków. Całe szczęście, bo przed nami jeszcze wyprawa po pakiety i pozostawienie rowerów w strefie zmian. W tym roku zawody są specyficzne z uwagi na obostrzenia sanitarne związane z trwającą wciąż pandemią koronawirusa.
Dlatego też strefa zamian, jak i sam start wyglądał nieco odmiennie od tradycyjnego. Trzeba było się dostosować.
Zaraz po przyjeździe po dom, wypakowaniu rzeczy i pozostawieniu Zezola pod opieką Ani, kierownicę w renówce przejął Przemek i skierowaliśmy się do biura zawodów.
No i oczywiście co? Oczywiście zapomniałam wziąć ze sobą kasku, który pozostał spakowany w plecaku na górze. Szczęśliwie z własnego domu go wzięłam, a okazało się, że i Przemek również kasku nie zabrał.
Odmienna formuła startu, bezworkowa, wprowadziła trochę zamieszania albo ulegliśmy już rutynie. Zatem po małej rundzie wokół osiedla i powrocie do domu po zapomniane rzeczy, już na pełnym gazie pojechaliśmy w kierunku bulwarów.
Auto zaparkowaliśmy na płatnym parkingu niedaleko Opery (tak mi się wydaje) i pognaliśmy do biura zawodów po pakiety. Odebrać mógł je jedynie Przemek jako kapitan załogi.
Pakiety dość bogate zostały odebrane i dawaj z powrotem na parking, żeby przyszykować rowery i zaprowadzić je do strefy zmian czyli na Skwer Kościuszki.
Trochę żeśmy się nachodzili, ale udało nam się odstawić sprzęt na czas.
Po odstawieniu rowerów poszliśmy nieco spokojniejszym już krokiem do auta i wróciliśmy do domu.
Trzeba było jeszcze ustalić na spokojnie szczegóły co do jutrzejszego startu. Odmienna formuła sprawiła, że między startem Przemka i startem sztafety było sporo czasu. Pomysły na rozegranie tego logistycznie były różne, jednak wygrała opcja, że Przemek pójdzie sam na swój start, zostawi wszelkie rzeczy w depozycie (a miał ich sporo, bo to przecież dwa starty, dwie pianki, dwa czepki, dwie pary okularów i tylko jeden Przemek), ukończy swoje zawody w pięknym stylu i poczeka już na start sztafety w okolicach plaży.
Na szczęście pogoda dla sprinterów była bardzo łaskawa, słońce świeciło i nic nie zapowiadało tej ulewy, która spotkała nas dwie godziny później.
Poniżej kilka fajnych fotek ze startu Przemka na dystansie sprinterskim.
Przemek ukończył zawody w dobrym stylu, zresztą jak zwykle. Cały czas jestem pod wrażeniem jak można tak szybko pływać, no i biegać, bo z rowerem to aż tak bardzo nie odstaję 😉 Taki żarcik 🙂
W tym czasie Anusia i ja zbierałyśmy się na start. Na szczęście Ania zabrała ze sobą dwa parasole, bo chmury się zebrały i zaczęły swoja deszczową piosenkę.
W strugach deszczu, ale z czołem podniesionym kroczyłyśmy dumnie bulwarem, aby dostać się do strefy zmian i wystartować.
W tych pandemicznych warunkach wejście do strefy odbyło się punktualnie, a deszcz postanowił lać i lać, i lać. Lało do tego stopnia, że zanim wystartowałam byłam tak przemoczona jak Przemek po wyjściu z wody.
Tym razem strefa zmian była zorganizowana nieco inaczej…bardziej wzdłuż niż wszerz, co spowodowało, że wyjście z wody i dobieg do roweru był baaardzo długi.
Czekałyśmy troszkę na Przemka, który popłynął po raz drugi już ten dystans w dniu dzisiejszym, bardzo szybko, ale kurcz, który do złapał akurat na dobiegu spowodował, że nieco dłużej zajęła mu ta zmiana.
A deszcz lał i lał, i lał…
Ruszyłam i ja na swoją przygodę. Na nowym rowerze z innym osprzętem i co więcej, z innymi oponami, które dały mi większą stabilność i bezpieczeństwo na mokrej nawierzchni, starałam się jechać jak najszybciej się da w takich warunkach.
Szło mi dobrze, nie spaliłam się na starcie jak w zeszłym roku, miałam równy oddech przez całą trasę, a na koniec okazało się, że nie dałam z siebie 100%.
Nie dlatego, że miałam lenia czy coś w tym stylu. Dlatego, że akurat przyszło mi jechać za zawodniczką, która, wydawało mi się, była nieco wolniejsza ode mnie, a jednak nie na tyle ja byłam mocniejsza, żeby wyprzedzić ją w przepisowy sposób i nie narazić się na karę czasową czy po prostu nieuczciwie pojechać.
Myślę, że wyszedł tutaj jeszcze mój brak objeżdżenia na takich zawodach bez draftingu. Muszę lepiej oceniać sytuację i umieć się szybko zebrać, aby wyprzedzanie było sprawne i skuteczne.
Udało mi się bezpiecznie dojechać do mety, wyprzedziłam kilkoro zawodników, kilkoro zawodników wyprzedziło mnie, ale to absolutnie nie miało dla mnie znaczenia. Chciałam być lepsza od wersji siebie samej sprzed roku. Na szczęście się to udało.
Dobiegłam w tych niewygodnych do biegania kolarskich butach do Ani, przekazałam czipa i na trasę ruszyła Ona sama. A prędkość miała zawrotną. Patrzyliśmy z Przemkiem przez chwilę jak łyka kolejnych zawodników na początku biegowej trasy i co więcej, wcale nie zwolniła na kolejnych kilometrach.
To, co ta kobieta wyprawia podczas biegu… Szacun wielki.
Poniżej relacja foto z zawodów a na koniec jeszcze podam fajne zestawienie naszych wyników.
Pływanie w morzu kojarzyło mi się do tej pory tylko z wakacjami i chlapaniem się wśród morskich fal, podskakiwaniem i machaniem rękoma i nogami przypominającymi styl żabki.
Oczywiście wszystko to było nieudolne i pozbawione jakiegokolwiek ładu i składu. Przecież podczas urlopowego wypoczynku nad morzem nikt nie będzie mierzył sobie czasu przepłyniętego w takim akwenie.
A jednak mnie się w końcu zdarzyło. Od dawna już zazdrościłam Przemkowi tego, że od czasu do czasu ubiera się w piankę i zasuwa na plażę dla triathlonistów. Też bym kiedyś tak chciała – rzuciłam sobie pod nosem. Nadszedł dzień, kiedy moja zachcianka stała się faktem. Po udanych zawodach Enea Ironman 70.3 Gdynia w sobotę (to wydarzenie zostanie opisane niebawem) wybraliśmy się niejako w nagrodę, na pływanie w morzu właśnie w takiej konwencji jaką wcześniej opisałam.
Ależ byłam z siebie dumna i nadal jestem. Udało mi się przepłynąć w sumie około 400m w morzu kraulem, nie robiłam długich przerw między przepłyniętymi odcinkami i wyszłam tak naładowana pozytywną energią, że dobry nastrój trzymał mnie do dnia następnego.
Do sukcesu należy dołożyć również umiejętne przebranie się ze stroju do pływania w normalne ciuchy w środku samochodu. Dobrze, że to był spory wóz Przemka, ale pewnie w moim aucie też przyjdzie mi się kiedyś przebierać.
Na parkingu na Polance Redłowskiej zostawiliśmy autko, ubraliśmy się w pianki, zabraliśmy bojki i ruszyliśmy nad brzeg morza.
Było nawet trochę ludzi na samej plaży, ale są chyba przyzwyczajeni do widoków gości w piankach, bo jakoś nikt nie zwrócił na nas większej uwagi. Można było spokojnie pływać, bo amatorów kąpieli w tej temperaturze było niewielu. Dosłownie 2 osoby i my dwoje.
Dość daleko przed siebie można iść bezpiecznie, cały czas jest grunt pod nogami i to nawet niezbyt głęboko. To dawało mi poczucie bezpieczeństwa, tym bardziej, że Przemek pływał po tej samej linii, tylko nieco szybciej. Dodatkowo bojka, która była uwiązana do mojego pasa, również spełniała swoje zadanie, dając mi komfort spokojnej głowy.
A jeśli chodzi o głowę, to przetestowaliśmy patent na zanurzenie głowy w zimnej wodzie. Jakiś czas temu kupiliśmy czepki neoprenowe. Dają naprawdę dobry komfort cieplny a założenie na niego czepka silikonowego, spełniło swoje zadanie. Można tak startować na zawodach.
Jeszcze filmik z mojego pierwszego pływania w morzu. Filmik nie stanowi całości pływania, ale taką małą zajawkę, która została nagrana już po całym treningu.