Archiwum kategorii: Ogólne

Triathlonów czas, część pierwsza

czyli podsumowanie sezonu triathlonowego 2022, bo na osobne wpisy czasu nie było.

Podczas uzupełniania tego wpisu jest już koniec sezonu 2023 więc będą podsumowania rok po roku.

ENEA BYDGOSZCZ TRIATHLON
Mój pierwszy w tym roku triathlon i to na dystansie 1/8.
W dodatku zupełnie sama go ogarniałam, bo Przemek nie zdecydował się wystartować.
Na głowie zatem miałam nie tylko sam start, ale także całą pozostałą logistykę.

Z najwierniejszym kibicem, Anią, umówiłam się na odbiór pakietu i zostawienie roweru w strefie, na dzień przed zawodami. Pojechałyśmy do Bydgoszczy popołudniu, żeby zdążyć ze wszystkimi czynnościami i zaliczyć Pasta Party.

Pakiet odebrany, można wstawiać rower do strefy zmian i pozostawić tam pozostałe graty.

Ruszamy na żer!

Jedzenie i picie zaliczone, można było pójść jeszcze na spacer po trasie biegowej. Zbaczając nieco z drogi, weszłyśmy jeszcze w boczną uliczkę, która zwyczajnie nas urzekła.

Jeszcze kilka fotek ze spaceru.

Po mile spędzonym wieczorze wróciłyśmy do Torunia, aby na dzień drugi wrócić do Bydgoszczy i powalczyć o życie w pięknej i czystej rzece Brdzie, pojeździć rowerem po drodze prawie szybkiego ruchu a na koniec pobawić się truchtaniem wzdłuż brzegu rzeki i z wielką dumą ukończyć zawody.

Dzień następny – dzień startu.

Tym razem w odróżnieniu od roku poprzedniego, nie można było zaparkować auta przy samej hali Łuczniczki i dalej. Do dyspozycji organizatorzy oddali parking przy centrum handlowym, który to okazał się być za mały. Przy samym centrum miejsca nie znalazłyśmy, ale zjechałyśmy w stronę podziemnego parkingu licząc, że tam właśnie miejsc będzie mnóstwo. Tak też było, z jednym „ale”. Wjazd na parking był zamknięty 🙂
Znów trzeba było sobie radzić samemu, a mając dość małe auto, znalazłam nieduże miejsce na trawniku. Dodam tylko, że trawą tego zielonego nie można było nazwać a wokół było pełno zaparkowanych wcześniej samochodów.
Dotarłyśmy, nieco klucząc wśród bujnej roślinności, do strefy zmian i tam doczekałyśmy już do samego momentu startu.
Ja pamiętając swój ubiegłoroczny wyczyn utopienia czipa, nerwowo co rusz sprawdzałam czy mam tę opaskę na nodze. Wyprzedzając nieco fakty, czip pozostał ze mną do końca zawodów.

Tym razem oprócz Ani w roli kibiców miałam także Anetę i Anitę (moje koleżanki z pracy, które połączyły przyjemne z pożytecznym). Dziewczyny spędzały weekend w Bydzi i postanowiły jeden z tych weekendowych dni spędzić w roli mojego supportu. Były w sumie trzy, dlatego mogły być wszędzie, aby kluczowe momenty zawodów uwiecznić na zdjęciach ze mną w roli głównej. Za to im wszystkim trzem bardzo dziękuję już w tym momencie.

Przebrana i gotowa na wszystko 😀

Miałam opracowaną strategię na pływanie. Z racji tego, że jest to rzeka, w której nurt na jej środku jest największy, co ułatwia pływanie, chciałam wskakiwać do wody stojąc na mostku po jego lewej stronie. Dało mi to przewagę płynięcia na wprost i brak konieczności walki z prądem, który znosił mnie mocno w prawo. A przecież trzeba jeszcze opłynąć białą boję, która mieściła się na środku. Dlatego skacząc na wprost, nie mając innego zawodnika po swojej lewej ręce, mogłam na spokojnie dryfować w prawo i pozwolić rzece ponieść się aż za bojkę. Wszystko udało mi się zrealizować. A dziewczyny nagrały filmik z mojego pływania oraz samo wyjście z wody.

W sumie to nie wiem który czepek to ja, na pewno płynę kraulem, to można dopasować 😉
Wyjście z wody, banan na twarz i doping kibiców…wrażenie bezcenne.
Mariusz Nasieniewski/maratomania.pl

A tak się człowiek cieszy, jak wychodzi z wody 🙂

Wyjście z wody udane, tak samo zdjęcie pianki, wrzucenie jej do worka i dobieg do roweru w hali. Tam spokojne ubieranie butów, kasku przede wszystkim i wyjście na najprzyjemniejszą część triathlonowej frajdy: ROWER.

A to jak bardzo mi to sprawia radość można zobaczyć na poniższych fotkach. Tym razem udało się wszystko bez niespodzianek i przykrych zdarzeń po drodze. Nikt na moich oczach się nie wywrócił więc mogłam skupić się wyłącznie na samej jeździe.
Przede mną jechała dziewczyna, której szybkość mi odpowiadała, powtarzałam Jej czynności. Jak Ona wyprzedzała kogoś na trasie, ja robiłam to samo, mając podobne umiejętności i możliwości utrzymania stałego tempa bez szarpania, można się do kogoś podczepić, oczywiście utrzymując dozwoloną odległość. Tę jednak udawało mi się trzymać przepisowo, bo kilka razy mijał mnie sędzia i gwizdkiem nie pisnął.

Po dobrze wykonanej robocie w charakterze kolarza szosowego, trzeba było stawić czoła biegowemu wyzwaniu. Dziewczyny mnie zaskoczyły i dorwały obiektywem już w strefie zmian.

Jeśli miałam jakieś założenia na bieg, to na pewno je zrealizowałam. Mianowicie dobiegłam bez marszu. W ostatnim czasie było to dla mnie dość trudne. Moje tętno zwyczajnie wywalało w kosmos i po kilkudziesięciu metrach, może po kilometrze, miałam dość i przechodziłam do marszu. Tym razem jednak wyglądało to inaczej. Zupełnie nie przejmowałam się tempem, chciałam to ukończyć i to mi się udało. W spokojnym, emeryckim tempie zaliczałam kolejne metry na trasie. Kibice dopisywali, oklaskiwali, a to dodawało siły na finiszu. Meta przekroczona, pierwsze zawody w Bydgoszczy na tym dystansie ukończone!!! Brawo ja i brawo moje wsparcie!

Poza strefą finiszera dziewczyny czekały już na mnie z krówkami, które stały się prawie przez rok, elementem koniecznym przy naszych spotkaniach w pracy.

Zakończenie imprezy i powrót do domu.

Bardzo zadowolona i z wyniku i z samego uczestnictwa, wracałam z Anią z rowerem i resztą bambetli do samochodu. Przebrałam się w bardziej cywilne ciuchy, zapakowałam rower na dach i ruszyłam drogą, którą w to miejsce przyjechałam. Ku mojemu zdziwieniu przejeżdżając pod wiaduktem (to ten moment, który był kluczowy na wstępie relacji) usłyszałyśmy uderzenie u góry auta. To nie mogło być nic innego jak tylko biedny rower, który chyba urósł w trakcie zawodów, bo w jedną stronę się zmieścił. Na szczęście było to uderzenie w wiszącą blachę, która miała właśnie robić za straszaka. Rower z guzem na kierownicy, ale bez większych obrażeń dojechał do domu a w następnym roku już nie powtarzałam tego manewru. Ale o tym w kolejnej relacji, tym razem z roku 2023.

P.S. Teraz tak sobie myślę, że ja coś chyba kręcę z tym wjazdem pod wiadukt z rowerem. Przecież ja rower zostawiałam dzień wcześniej a wtedy można było parkować przy hali. Wcale nie zjeżdżałam z nim na parking podziemny. To dlatego nie rozumiałam tego zdarzenia przez ponad rok czasu 🙂 🙂 🙂 Sprawa wyjaśniona.
Ciąg dalszy nastąpi… Lotto Energy Triathlon Chełmża 2022

No jakby to napisać…

czyli znów się gdzieś zagubiłam

Wcale nie tak, że nic nie robiłam do tego czasu. Właściwie to jest zupełnie na odwrót. Robiłam tyle tego, że nie sposób opisać na gorąco tych wszystkich biegów, wyścigów i zawodów. Pewnie by można, profesjonalista by sobie poradził bez problemów, ale gdzie mi tam do tych wszystkich influłenserów itp.

Dlatego tak zupełnie przez przypadek usiadłam do starego laptopa i odpaliłam jedną z zakładek na przeglądarce. A tą zakładką jest mój blog, agzie.pl

Wszystkie aktywności mam zapisane na stravie więc w razie czego jest do czego wracać, nawet zdjęcia tam są. Nie ma tylko komentarza w formie opowieści, a to chyba w tym wszystkim jest dość istotne.

Za dwa dni wyjeżdżam do Poznania na kolejny bieg Wings for Life. Tym razem mam zamiar jechać z Kamilą pociągiem w sobotę i wracać również pociągiem w niedzielę po biegu. Miejscówka jest dokładnie ta sama co w zeszłym roku, dlatego liczę na widok samolotów i komfortowe spanie przed biegiem i odpoczynek po biegu.

Założenia na sam bieg takie same jak rok temu czyli plan minimum 5km. Nie za wiele się rozwinęłam biegowo w stosunku do roku ubiegłego, dlatego nie ma co mieć wygórowanych ambicji, bo życie szybko to zweryfikuje i zostanie czarna rozpacz w przypadku niepowodzenia.

Zatem… Poznań… i doganiająca mnie meta nie szybciej jak na 5 kilometrze. Trzymajcie kciuki, może uda mi się powrócić do bloga i zamieścić jakąś relację prawie na gorąco.

Wiosenny zachód słońca

czyli jazda na dwie kamery i próba zmontowania filmu

Tak tu tylko zostawię na szybko i napiszę dwa słowa do tego.

Plan na ostatnią sobotę (26.03.2022) miałam napięty, ale dobrze zorganizowany. Jeśli będę się trzymać rozkładu, to wszystko powinno udać się zrealizować.

Planu się trzymałam, a oto efekt końcowy na zakończenie intensywnego dnia. Miniaturkę do filmu to sobie YT wybrał przednią :/

Try…athlon

czyli małe kroczki do 1/8

Nadchodzi czas, gdy trzeba przestać być dzieckiem a zacząć dorosłe życie.

Rok ubiegły to rok dziwny. Niektóre zawody, na które się zapisywaliśmy nie doszły do skutku. Organizatorzy rozgrywali to w dwojaki sposób. Jedni szli w kierunku oddawania pieniędzy za zakupiony pakiet, a inni przepisywali opłatę startową na rok następny licząc, że jednak w kolejnym roku zawody będzie można zorganizować.

Podobnie rzecz się miała z triathlonem w Bydgoszczy. Zapisałam się na krótki dystans, taki całkiem krótki, dziwny, dla początkujących, co by nas woda nie zabiła 😉
Dla mnie zawsze pływanie było achillesową piętą, miałam wielkie obawy czy uda mi się przepłynąć zakładaną odległość. Dlatego dystans nazwany TRYathlon wydał mi się odpowiedni, bo pływanie na dystansie 200m w dodatku z prądem rzeki, to dobra opcja. Do tego krótszy rower (19,5km) i krótsze bieganie (4,2km) stanowiło dystans idealny.

Zapisałam się, ale zawody się nie odbyły. Pakiet przepisany na rok 2021, czyli mam więcej czasu na przygotowania. Nie marnowałam za bardzo darowanego przez pandemię czasu.

Kiedy nadszedł czas startu w Bydgoszczy, pełna obaw, ale i optymizmu, ruszyłam do sąsiedzkiego miasta, żeby zmierzyć się z własnymi słabościami i lękami.

Na szczęście dla mnie w tym samym dniu startował Przemek, jednakże wybrał dystans 1/4. Dzięki temu mogliśmy jechać do Bydgoszczy jednego dnia (mój Try i Jego 1/4 odbywały się w sobotę) a do tego Przemek uwiecznił mój występ na licznych zdjęciach a nawet filmikach.

Oczywiście, zaraz się wszystko tutaj pojawi.

Tradycyjnie już pojechaliśmy dzień wcześniej odebrać pakiety startowe i zrobić lekkie zapoznanie się z miejscówką.

Tutaj będę biegła o ile wyjdę z wody i dam radę przejechać rowerem wyznaczony dystans.

Szczególnie ważnym dla mnie było zapoznanie się z wodą. Nigdy wcześniej nie pływałam w rzece więc to był dla mnie dodatkowy nieznany element.

Pakiety odebrane, wejście do wody odnalezione, jedzenie tajskie zeżarte, można wracać do domu.

Strefa zmian powoli się zapełniała.
Rower wstawiony, można ogarniać jedzenie 😉
Tajskie żarcie must have 😉

Wróciliśmy do domu, każdy do siebie, umawiając wcześniej jutrzejsze spotkanie na moim parkingu dość wcześnie rano.

Nadszedł poranek ważnego dla mnie dnia. Czy się denerwuję? Nie… jakoś nie miałam za dużego stresa związanego z pływaniem. Wydawało mi się, że dość dobrze przygotowałam się w tym darowanym, dodatkowym czasie do pływania. Powinnam dać sobie ładnie radę czyli w moim przypadku dopłynąć w jednym kawałku do brzegu.

Bardziej zaczęła mnie nękać sprawa biegu. To mi jakoś cały czas nie idzie tak, jakbym chciała. A przecież bieganie jest ostatnie… jeśli się zbytnio wymęczę w wodzie i na rowerze, to za nic nie uda mi się dobiec do mety w limicie czasowym. Właśnie z tymi myślami zostałam zawieziona do Bydgoszczy na start zawodów triathlonowych Enea Bydgoszcz 2021.

A na miejscu ku mojemu zdziwieniu, stres został zastąpiony lekką euforią, że zaraz będę startować, że będę musiała wskoczyć do rzeki z podestu (na szczęście ten element przetrenowałam w stawie, ucząc się skakania do wody z pomostu… na nogi), że jest tyle ludzi, że niektórzy nawet nas podziwiają… taaa… no mnie na pewno 😉

Wiedziałam co i jak muszę robić w kolejności, zatem przebrałam się w piankę, założyłam czipa na kostkę, żeby nie zapomnieć i byłam gotowa na rozgrzewkę.

Wszystko ubrane, czas polizać okularki… na szczęście.
okularki na głowę, dobrze założyć, żeby nie spadły…
Wyglądam na zadowoloną.
Jeszcze focia z najlepszym wsparciem – Anusia!!!

Rozgrzeweczka zrobiona, jakieś wymachy, podskoki,  żeby trochę mocniej serce zabiło 😉
Postanowiłam też wejść na chwilę do tej rzeki, jak wspomniałam wcześniej, nigdy nie pływałam w cieku, który płynie. Nie wiedziałam też jaką temperaturę ma woda, dlatego ruszyłam do zejścia i zanurzyłam się w toń rzeki Brdy,

Po wyjściu z wody, która była niesamowicie ciepła i przyjemna…opanowała mnie straszna panika. Wcale nie z powodu lęku przed wodą, ale dlatego, że na moje kostce nie było czipa 🙁

Bez czipa oczywiście mogę startować, ale nie będę miała zmierzonego czasu, bo i jak, jak i nie będę klasyfikowana. Musiałam polegać wyłącznie na mierzonym czasie przez swój zegarek i miałam nadzieję, że będą go włączać poprawnie.

Smutna, bo smutna, ale biorąc to wydarzenie za dobrą wróżbę, skierowałam się do kolejki zawodników, którzy oczekiwali na start.

Już bez czipa, trochę jak dzikus… na końcu stawki…
Coraz bliżej…
I jest… wyjście z wody, trochę nieoczekiwanie… jakoś tak szybko…
Super zdjęcie… reklama pianki Nabaiji 😉

Na zdjęciach kawałek mojej sportowej historii a na filmiku poniżej najlepszy komentarz Przemka. Pokazuje co znaczy systematyczna praca nad sobą, że jak się człowiek uprze, to osiągnie swój zakładany cel. Oczywiście ten cel nie powinien być nie wiadomo jak mocny wyjechany… bo przecież jednak chodzi i to, żeby móc go osiągnąć. I sama droga do tego celu jest najfajniejsza, jeśli robi się wszystko z dużą tolerancją i dystansem do siebie 🙂

Relacja Przemka z pływania mojego, pierwszego w życiu taplania się w rzece… no i w ogóle 😉

I nic to, że bez czipa nie będę klasyfikowana. Ważne, że brałam udział w tym wydarzeniu.

Po wyjściu z wody, trzeba było dobiec do strefy zmian, która znajdowała się w hali sportowej. Organizatorzy dbając o to, żeby woda nie zniszczyła podłogi w hali, zobowiązali nas zawodników, abyśmy rozebrali się z pianek przed wejściem na halę i zapakowali pianki do worków.

Tak też zrobiłam i ja, chociaż dość dużo czasu zajęło mi rozpakowanie się z tej pianki. Ale czy mnie się gdzieś spieszyło…

Filmik poniżej przedstawia moje zmagania z bieganiem w butach kolarskich do belki, po przekroczeniu której będzie można wskoczyć na rower i pojechać na trasę 19 km…

Z tym „wskoczeniem” na rower to był jeden wielki żarcik z mojej strony 🙂
Agzie w swoim żywiole…

Trasa, jak mówili organizatorzy, miała być szybka, łatwa i przyjemna. Taka była dla mnie, o ile mnie już pamięć nie zawodzi, bo sporo czasu upłynęło od czasu zawodów do czasu tej relacji. Pamiętam za to dokładnie jaką radochę sprawiało mi wyprzedzanie innych kolarzy na trasie. Mając zamontowaną lemondkę na kierownicy mojej szosówki, mogłam przyjmować bardziej aero pozycję, co dawało mi przewagę nad jadącymi na rowerach turystycznych. Wiem, wiem jak to brzmi 🙂
Głupia baba cieszy się, że wyprzedza innych jadących na sprzętach niekoniecznie wyścigowych. A tak, właśnie, że z tego też się cieszyłam, wcale nie dlatego, że oni byli wolniejsi, ale że ja nie przespałam sezonu przygotowawczego do zawodów. Tak na serio to udało mi się wyprzedzić nie tylko turystyczne rowery, ale również szosowe egzemplarze, na siodełkach których zasiadali młodsi ode mnie faceci.

I tak sobie jechałam skulona na tym rowerku, widziałam już nawrót, udało się ładnie pojechać i nie stracić za wiele podczas hamowania. Ruszyłam nieco pod górkę i nagle przede mną jak nie gruchnie jedna z zawodniczek. Ominęłam ją na szczęście i pojechałam dalej.

Nie, no wiedziałam, że Ci co mnie znają robią teraz wielkie oczy ze zdziwienia, że jak to pojechałam?
No pewnie, że nie pojechałam. Z gracją zlazłam z roweru i pomogłam pozabierać się dziewczynie. Sprawdziłam jej stan fizyczny (widziała tyle palców ile jej pokazałam), śliwkę pod okiem pochwaliłam, że będzie ładna pamiątkowa i zabrałyśmy się za ogarnięcie roweru. Ten był bardziej oporny do podjęcia współpracy niż jego właścicielka. Łańcuch nie zamierzał wrócić na właściwe miejsce. Kilka minut pracy i nic. Łapy czarne od smaru, później okazało się, że nie tylko łapy 😉 i żadnego efektu. Dobrze, że jednak nie tylko mnie nie zależało na wynikach końcowych a walka fair play jest cenniejsza niż jakiekolwiek premiowane czy nie miejsca. Zatrzymał się chłopak i pomógł nam doprowadzić rower do jazdy. Ja już wtedy zebrałam się i nie czekając na szczęśliwe zakończenie nierównej walki ze sprzętem, pojechałam w stronę mety.

Poniżej filmik nagrany przez Przemka z mojego powrotu z jazdy na rowerze.

Bądź bohaterem dla samego siebie 🙂

Teraz czekał mnie już tylko bieg… ale ten element mnie mocno przeczołgał, jak zwykle zresztą. Cieszyłam się, że to tylko 4,5km a nie 5,5km. Chociaż zapytacie jaka różnica, to tylko kilometr przecież, to uwierzcie, że każdy metr dla mnie po takim wysiłku poprzedzającym bieganie, był dla mnie niczym odległość między Toruniem a Bydgoszczą.

Właśnie dzięki tej Pani za mną, jeszcze za mną, udało mi się dobiec jakoś do mety 🙂

Na szczęście na trasie dogoniła mnie jedna z zawodniczek i wspólnie się wspierając doczłapałam jakoś do mety. Sam bieg wspominam jako wyczerpujący i wywołujący myśli: na co mi to było. Jedno zdarzenie uświadomiło mi, że są ludzie, którzy patrzą na mnie z podziwem. Serio. To ja prawie. pro ;)… nie, nie… prawie 50-letnia kobieta po niesportowym całym życiu, która człapiąc przez most na Brdzie, oddychając niczym parowóz, stawiając ciężkie kroki jestem podziwiana przez osoby idące tymże mostem. Niektórzy nawet bili brawo! Nie bójcie się przechodnie, jesteście dla nas tak cenni, gdy nawet przez chwilę poklaszczecie nam na trasie albo krzykniecie, że już niedaleko, że jest super, że mega!!! Dla nas zawodników, chyba mogę uogólnić, to jest wielka frajda a dla mnie wielki zaszczyt, gdy ktoś zupełnie przypadkowy zwróci na mnie uwagę, na mój wysiłek włożony w ten sport zupełnie nikomu niepotrzebny, że doceni to, co robię.

Trochę się rozczuliłam pisząc to i wspominając tę moją walkę do końca z samą sobą. Na szczęście pokazała się moim oczom meta, na którą miałam okazję wbiec i zerwać szarfę zwycięzcy. I chociaż byłam jedną z ostatnich zawodniczek na tym dystansie, to ja naprawdę czułam się zwycięzcą. Wygrałam ze swoim strachem, ze swoim bieganiem, ze wszystkimi przeciwnościami. A na końcu czekał na mnie medal i wielkie oczy wolontariuszek, które chciały ode mnie czipa. Jakże wielkie było ich zdumienie, gdy powiedziałam, że czip jednak nie umie pływać i został w otchłani rzeki Brdy. Na szczęście poczucia humoru im nie zabrakło, a ja nie zostałam obciążona kosztami za zgubiony sprzęt.

Poniżej kilka zdjęć z dobiegu na metę i kilka „zaraz po”.

Czyż nie tak cieszy się zwycięzca?
Dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą!
Z brudnym dziobem, w piwem w dłoni i medalem w drugiej… smak zwycięstwa.
Już przebrana w cywilne ciuchy, uzupełniam stracone kalorie.
Prezentacja medalu
Z Anusią czekamy już na start Przemka
Te nogi za śmietnikiem, to moje. Przyłapana na zmęczeniu 😉 Tak wygląda zawodnik po dobrze wykonanej robocie 🙂
Agnieszka Zielińska… byłam w dwóch miejscach na liście…

Był zachód, jest i wschód słońca

czyli kto rano wstaje temu Pan Bóg daje

Pierwsze kroki z bloku i już taki widok.

Widząc takie cuda na niebie zaraz po wyjściu z bloku, musiało się skończyć podążaniem ku pięknu.

Marsz na wschód słońca uważam za otwarty.

Iść, ciągle iść w stronę słońca… Piosenka 2+1 cały czas na czasie.
Z każdym krokiem co raz to nowe kolory na niebie.
Aż się człowiek zastanawia co mu przyniesie taki kolorowy początek dnia?
I przypadkiem uwieczniłam remontowany odcinek przy Heliosie.
Jakość zdjęcia nienajlepsza, za to emocje fotografa bezcenne.
I słońce nad Muzeum Etnograficznym.
Kika kroków dalej i już inne barwy.
Kawałek toruńskiej architektury też oświetlony.
Kościół Św. Szczepana a w tle słoneczna poświata.
Baszta Koci Łeb, też ładnie się prezentuje.
Centrum Kulturalno-Kongresowe Jordanki. A taki tu był fajny basen…
Podsumowanie co i gdzie.

Spacer o wschodzie słońca dobiegł końca. Za dużo nie było co pisać, zdjęcia pokazują jak może być pięknie o świcie.

Polecam takie wyprawy z aparatem fotograficznym, może być nawet komórka, byle pamiętać jakie emocje towarzyszyły nam podczas robienia zdjęcia.

Moje nie są dobrej jakości, ale jak w przyszłości będę przeglądać ten blog (chyba, że mi Borucik hosting wypowie), to będę pamiętać ten spacer. Będę pamiętać jak wiele dobrych myśli przyszło mi wtedy do głowy.

Miłego dnia!!!

Wybieram się na zachóD…

SŁOŃCA

Chyba nie ma osoby wśród nas, której nie zachwyciłby chociaż raz w życiu zachód słońca. I ja do nich też nie należę, a wręcz przeciwnie… uwielbiam zachody słońca. Bez względu na miejsce w jakim jestem, bez względu na porę roku, każdy zachód słońca jest dla mnie wyjątkowy.

Kiedyś myślałam, że zachody słońca są jeszcze piękniejsze, gdy się je podziwia z kimś, z kimś bliskim. Teraz myślę, że samotne oglądanie tychże jest równie ekscytujące i uspokajające jednocześnie, jak i wspólne patrzenie.

Dlatego nie zastanawiałam się zbyt długo nad decyzją, żeby taki zachód słońca obejrzeć z miejsca, o którym myślałam, że będzie nadawało się do tego wyśmienicie. Nie pomyliłam się.

Listopadowe słońce idące spać (takie infantylne nieco, ale prawdziwe), to widok rzadki, za to jaki! A, że słońce w listopadzie zachodzi dość wcześnie i szybko, to trzeba było równie szybko przebierać kołami, żeby na niego zdążyć.

A oto dzień 20.11.2020r i złapany przeze mnie zachód słońca w miejscówce znanej jako nowa ścieżka rowerowa (Motoarena-Barbarka).

P.S.

Tak sobie patrzę na te moje zdjęcia i widzę, że jakoś mało mi tego zostało. Widocznie moje serce zrobiło więcej zdjęć i zachowało wspomnienie tej wyprawy na tyle dobrze, że postanowiłam ją opisać.

Wybaczcie znikomą ilość materiałów wizualnych.

Rzeczywistość przerasta to zdjęcie o jakieś milion razy.
Filmik 360 stopni, wstawiony na próbę prosto na blog, bez udziału you tube.

Czy to jeszcze mój blog?

czyli znów mnie tutaj nie było

Teraz to tylko zajawka będzie tego, co mam zamiar opisać.

W tym celu przeglądam sobie aktywności na stravie, bo tylko tam (no i może na garminowej aplikacji) znajdę wydarzenia warte opisania na blogu.

Mimo mojej dłuższej znów nieobecności, działo się jednak sporo.

Zaczniemy od:

Jazda na zachód słońca (20.11.2020)

Najdłuższy bieg w życiu – 11 km (21.11.2020)

Wędrówka z Zeziem i obiad w lesie (24.11.2020)

Wędrówka na wschód słońca (5.12.2020)

Pierwszy Łazowski Bieg Mikołajów… (06.12.2021)

ZTPL.CC Prawie.PRO Deca Ride – odpadłam od grupy po 30 minutach, ale dojechałam do końca —> i inne jazdy z grupą, mają 2,5W.kg, co dla mnie jest za dużo, ale czasem warto

31.12.2020 Sylwestrowy lajcik MTB w lasku na Bema

Prawie Noworoczna Dycha – to ma być rok na dychę – RUN 02.01.2021

Morsowanie pierwsze (06.01.2021 )

I wtedy wchodzę ja, cała w błocie – Bieg pętelką leśną w Łazach (10.01.2021)

MTB na śniegu – na szczęście było -20 (17.01,2021)

Tour de Zwift

Pętla łazowska – 5km (24.02.2021)

Bieg w krainie lodu – 10 km (06.02.2021)

Sanki na łazowskich górkach (11.02.2021)

Na szczęście do już luty więc został mi do sprawdzenia marzec, ale nie mam pewności czy tam jest coś wartego opisania…

Właściwie, to zawsze jest coś warte opisania, zależy jak się na to spojrzy i jak się do tego podejdzie.

Spróbuję zatem nadrobić spore zaległości, ale cieszę się, że w ogóle wygrzebałam te moje wszystkie aktywności.

CZŁOWIEK NA KWARANTANNIE

czyli co robić, żeby nie zwariować

Zatem i mnie dopadła kwarantanna, czasy takie teraz ciężkie.

Dla jednych zdrowotnie obciążające, dla innych problem z pracą, dla jeszcze innych kłopot mentalny powodujący strach i paraliż.
Na moje szczęście, żadna z powyższych spraw nie dotknęła mnie osobiście, chociaż nie powiem, nerwy czasem były.

Były nerwy kiedy to okazało się, że moje wyniki z wymazu gdzieś tam idą pieszo, bo zostały wysłane do innego laboratorium z uwagi na ogromne obciążenie miejscowych.

Wszyscy z mojej firmy już znali wyniki, pozytywne czy negatywne, ale wiedzieli na czym stoją. A ja czekałam i czekałam, aż w końcu po interwencjach pokazały się na stronie pacjenta.

Wynik negatywny, ufff… ale i tak zostaję w domu na 10 dni z uwagi na stały kontakt z jedną z „pozytywnych” osób.

Co zrobić, mus to mus. Musiałam zapewnić opiekę nad Zeziem, bo przecież nie będzie mi wolno wystawić nosa z domu. Zawiozłam go więc na wieś do Retta i Frotki i, jak się później okazało, do Lusi.

Zezio wparował do domu do swoich psich przyjaciół i nawet się za mną nie obejrzał. To nastawiło mnie nieco bardziej optymistycznie, bo wiedziałam, że opiekę będzie tam miał najlepszą na świecie i wcale tęsknić nie będzie.

Jerzu z nie lada obstawą.

Co innego ja. Już pierwszego wieczora nie umiałam sobie znaleźć miejsca, brakowało mi bałaganu w psich zabawkach, dosłownie wszystkiego co wnosi w moje życie ten psiak.

Musiałam jednak stanąć na wysokości zadania i nie dać się żadnym smutnym nastrojom. Zezol jest zaopiekowany a ja mam tylko przetrzymać tych kilka dni.

W dodatku dostawa pudełkowego jedzenia w tych warunkach okazała się strzałem w dziesiątkę. Nie musiałam martwić się o robienie zakupów. Wszak wszystkie potrzebne posiłki lądują pod moimi drzwiami od 3 lat.

A i tutaj spotkała mnie niemała niespodzianka. Jak tylko osoby z „mojego podwórka” bliższego i tego dalszego dowiedziały się o moim lockdownie, zaoferowały swoją pomoc w robieniu zakupów czy w czym tam bym potrzebowała.

To było dla mnie niesamowite, bo właśnie w tych chwilach okazuje się na co stać ludzi wokół. Pomimo tego, że mogłam być potencjalnym zagrożeniem dla ich zdrowia, zdecydowali się na zrobienie mi zakupów i wyrazili gotowość do świadczenia mi pomocy.

I wiecie co? Dostałam wsparcie nawet od osób, od których bym się tego nie spodziewała. To bardzo budujące i świadczące o tym, że nie należy oceniać nikogo, dosłownie nikogo.

W dodatku spotkała mnie jednego dnia mega niespodzianka. Domofon zadzwonił i okazało się, że pod drzwiami znalazła się Kamisia, która wpakowała mi w ręce torbę mówiąc:
„przyniosłam Ci zakupy, nie będziesz przecież siedzieć na chacie bez lodów!”
Jak szybko się pojawiła, tak szybko zniknęła zostawiając mnie z torbą przepysznych i „zdrowych” produktów.

Wszystko co lubię 😉

To tyle jeśli chodzi o takie bardziej poważne przemyślenia z mojej strony, mam ich jeszcze wiele, ale nie wiem czy w tym wpisie i czy w ogóle, ujrzą dzienne światło.

Wracając do lockdownu to miałam przed sobą kilka długich dni bez możliwości aktywnego spędzenia czasu na zewnątrz. Biorąc pod uwagę fakt, że od kilku lat codziennie spaceruję dość sporo oraz robię dodatkowe rzeczy typu jazda rowerem czy bieganie (o pływaniu nie wspominam, bo i tak baseny zamknięte), to zamknięcie się w przysłowiowych 4 ścianach, było nie lada wyzwaniem.

Na szczęście mam trenażer, mam dostęp do zwifta, zatem chociaż w sferze kolarstwa nie pozostanę bez treningu.

Codziennie szukałam grupowych jazd na zwifcie i codziennie brałam w nich udział. Bywało różnie, bo czasem coffee ride okazywał się dla mnie mega mocnym treningiem. Ale podobno taki sposób treningu najlepszy, żeby na wiosnę znów nie dać się urwać z koła kolegom na „Szosowej środzie” 😉

Nie zwracamy uwagi na bałagan, to jest miejsce właśnie do tego.

Pewnego wieczoru naszła mnie myśl, aby zrobić wyzwanie Alpe du Zwift. Jeżdżący na zwifcie doskonale wiedzą z czym to się je. Chciałam zjeść i ja.

Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Nie mówię, że obyło się bez chwil zwątpienia, chęci przerwania jazdy, ale w sumie się udało dojechać na sam szczyt. Zajęło mi to ponad 90 minut. Można się śmiać, że tak długo, jak jednak wolę być z siebie dumna, że w ogóle.

Po takiej jeździe na drugi dzień odczuwałam, rzecz jasna, skutki wspinaczki. Nie chcąc odpuszczać dnia na rowerze zdecydowałam się wziąć udział w lekkiej jeździe z grupą, gdzie nie będziemy przekraczać 1W/kg. Godzinka regeneracyjnej jazdy dobrze mi zrobiła. Fajnie jest przeplatać mocniejszą jazdę z lekkimi.

Ale nie samym zwiftem człowiek żyje. Czasem trzeba również pograć w coś innego. Odkurzyłam zatem play station3 i załadowałam nieśmiertelnego Nathana Drake’a w drugiej części Uncharted.

W przerwach pograłam również w FIFĘ, ale coś mi kondycja siadła, bo nie umiem już strzelać goli a zabieranie piłek wychodzi wyłącznie moim przeciwnikom.

Z tej frustracji poszłam się przejść na świeże powietrze.

Spacer był krótki, ale na szczęście słońce wschodzi nawet dla tych na kwarantannie.

Jednego wieczoru naszła mnie ochota na piwo. Ciężko się zdecydować na jakie i ile, zatem poprosiłam Agnieszkę (później wyszło, że Mirka), aby w sklepie pod domem zakupiła mi wszelkiego rodzaju piwa Książęce.

Zrobiłam sobie Festiwal Smaków Piwa Książęcego.
Być może uda mi się zrecenzować każdy ze smaków, ale ja nie jestem w tym najlepsza więc powiem tylko, że wygrało Złote Pszeniczne.
Może dlatego, że kojarzy mi się zawsze z wakacjami.

Prezentują się zacnie.

W międzyczasie (zdaje się,  że w poniedziałek) okazało się, że mogę nawet pracować zdalnie, a moja upierdliwość względem działu IT o zainstalowanie na laptopie potrzebnych do pracy narzędzi, przyniosła owoce.

Zatem nastąpiło pożegnanie z nudą, wszak trzeba wstawać do pracy na 7:00, pracować ile się da i kończyć pracę o 15:00. Gdzieś tam mała przerwa na rozprostowanie kości.

Centrum dowodzenia światem.

I tak oto zbliżyliśmy się do dnia, który jest ostatnim dniem kwarantanny.
Dzisiaj przyjedzie do mnie Zezol, a raczej zostanie przywieziony i odstawiony pod drzwi. Mam nadzieję, że mnie jeszcze pamięta i że ucieszy się na mój widok.


Wieczorny spacer zapewni mu Agusia, wszak się znają, niejeden raz razem biegaliśmy. A od jutra już wracam normalnie do pracy, mam nadzieję w pełnym zdrowiu.

Dziękuję wszystkim, którzy pomogli mi w tym ciężkim dla mnie czasie.
Nie będę wymieć tutaj nikogo z imienia, każdy wie co dla mnie zrobił i właśnie za to chcę powiedzieć DZIĘKUJĘ.

Śniadanie na trawie

czyli jadę rowerem w las i jestem głodna

Czasem lubię spuścić sobie łomot na treningu (chociaż coraz rzadziej), czasem też lubię niespiesznie jechać rowerem w las i oglądać okolice zupełnie nie zwracając uwagi na cyferki pojawiające się na urządzeniu typu licznik rowerowy.

Tak też było i tym razem, od rana nosiło mnie, żeby zabrać do plecaka drugie śniadanie i skonsumować je w pięknych okolicznościach przyrody.
Już chyba kiedyś pisałam właśnie o tym, że jest to dla mnie świetny sposób na reset głowy, aktywną regenerację i ogólnie nabranie ogromnej ilości dobrego nastroju i nieco zapasu energii.

Skoro pomysł się urodził, to nie pozostawało mi nic innego jak tylko wprowadzić go w życie.
Na szczęście na drugie śniadanie moja firma kateringowa przyszykowała mi placek jogurtowy więc zabierając wyłącznie jego, jak i łyżeczkę, mogłam ze spokojem spożyć to w jakimś pięknym miejscu.
Trzeba było tylko wybrać owo czarodziejskie miejsce.

Wymyśliłam sobie Wąwóz Leszcz 🙂


Nie dość, że miejsce dla mnie urokliwe, to jeszcze są tam drewniane stoły i siedziska więc będę miała idealne miejsce na konsumpcję.

Nawet wizja dojazdu do niego, wszak trzeba pokonać podjazd na Zamek Bierzgłowski a później bezpiecznie zjechać tym wąwozem, który to zjazd do najłatwiejszych nie należy, nie mogła mnie powstrzymać od realizacji pomysłu.

Spakowana ruszyłam w trasę, a do samego Zamku Bierzgłowskiego dojechałam przez bardzo ładne leśne miejsca, które uwieczniłam na zdjęciach poniżej.

Miłego oglądania, trasę można zobaczyć pod tym linkiem, jeśli ktoś chciałby na własne oczy i własnej skórze doświadczyć tego uczucia wolności 🙂

https://www.strava.com/activities/4028709356/embed/4fcbb7ae7f647fda540742b66caed9e293e29bc3

Mini tężnia na Barbarce
Przystanek pierwszy – Mini tężnia na Barbarce.
Już w lesie między Barbarką a Olkiem, Miejsce przeznaczone na odpoczynek.
Wjazd do Wąwozu Leszcz
Tuż przez wjazdem do Wąwozu Leszcz.
Mostek Wąwóz Leszcz
Niezawodny i fotogeniczny mostek w Wąwozie.