czyli szybki urbex po modlińskich fortyfikacjach (20.05.2023)
Łażenie po bunkrach, fortach i innych pozostałościach po umocnieniach wojskowych zawsze sprawiało mi radochę. To tak jak z samolotami i lotniskami. Jeśli można to połączyć z bieganiem (co niestety w ostatnim czasie przestało mi sprawiać frajdę), to dlaczego tego nie wykorzystać. Co prawda Modlin, bo w tym miejscu odbyły się zawody, jest dość daleko od Torunia, ale jeśli się jedzie z grupą, to nie stanowi to aż tak wielkiego problemu. Namówiona przez Kasię i Krzyśka (jak zwykle w ostatnim roku), zapisałam się na ten bieg i obiecałam Kasi, że będę ją wspierać podczas różnych atrakcji na trasie. A atrakcjami były wybuchy, towarzyszący im dym, żołnierze pokrzykujący na biegających po trasie… taki wojskowy klimat, który miał w nas wyzwolić jeszcze więcej woli walki o jak najlepszy wynik. Kasia nie za bardzo lubi jak się ją straszy, dlatego w założeniach było, że będziemy biec razem. Oczywiście tempo biegu trzeba było dostosować do mnie, ale to nie stanowiło dla Kasi problemu. Trasa już od samego startu wyglądała dla mnie na wymagającą. Rozpoczynała się niezłym podbiegiem, a co dalej, to dla mnie zagadka. Wiedziałam tylko, że będziemy latać po budynkach, w górę i w dół, po terenach nierównych, po górach i dolinach.
Atrakcje tu i tam Miejsce przywitało nas swoimi atrakcjami. Mury, które widziały i słyszały niejedno, brukowane drogi, po których jeździły różne pojazdy, nawet roślinność jakaś taka „wojskowa”. Miejsce dla mnie magiczne, z racji upodobań, rzecz jasna.
Odbiór pakietu i szykowanie się do startu.
Jak dobrze, że była z nami Gabi, niestety tylko w roli supportu i kibica (noga w gipsie skutecznie uniemożliwia bieganie). Przynajmniej można było bezpiecznie zostawić plecaki i przebrać się w suche ciuchy po ukończonym biegu.
Jeszcze przed rozpoczęciem biegu był czas na robienie fotek, głupich min, trochę zwiedzania i tym podobnych luźnych rzeczy.
A bieg wyglądał tak…
Rozgrzewka ważna jestWażna jest mówięSam start – falamiStartujemy razem z KasiąI nieco bliżej na starcieTym razem nieco z tyłuA to już dobieg do metyI samo przekroczenie linii mety, ufff…
Całe zawody przypominały raczej wymagającą wersję zabawy w podchody. Wbiegaliśmy do opustoszałych budynków koszar, lataliśmy po piętrach to w górę, to w dół… za chwilę znów na zewnątrz, aby w półmroku pobiec do następnego budynku. Kurz, gruz, wilgoć, to warunki, które panowały na „trasie biegowej”. Przy wybiegnięciu z jednego budynku usłyszeliśmy wybuchy. Oczy zaszły dymem, do uszu dobiegały pokrzykiwania pojawiających się nagle znikąd żołnierzy z poprzedniej epoki. A my z Kasią, niezrażone wizualnymi atrakcjami, na spokojnie przemieszczałyśmy się do kolejnej atrakcji. Niestety dla mnie był to dość stromy podbieg, który pokonałam idąc. Płuca dostały mocno w kość, serce waliło za szybko, nie chciałam polec na polu bitwy – dosłownie 😉 Nie tylko ja przechodziłam do marszu, ważne, że zabawa była dobra. Jeszcze tylko parę metrów i widać już balon z napisem META. Cel osiągnięty, misja zakończona powodzeniem. DONE.
Po biegu czyli pyszna szamka i nocny powrót do domu.
Jak na wojskowe miejsce przystało, bo odbiorze medalu czekała na zawodników pyszna szamka w postaci grochówki i chleba. Mieliśmy tylko 3 kupony, a żołądki 4, ale jedna porcja więcej nie stanowiła problemu dla wydających zupę Pań. Dlatego płacąc uśmiechem od ucha do ucha dostaliśmy dodatkową porcję, dzieląc się z naszą przyjaciółką Gabi.
Głupawka z medalemWszyscy już z medalamiDumni z siebieOdblaskowy Krzyś z medalem
Po krótkiej przerwie na jedzenie i po jedzeniu trzeba było się ewakuować do domu. Droga przed nami długa, ale kierowca Krzysiek dzielnie się spisywał w ciemnościach i dowiózł nasz szczęśliwie do domu.
To tyle z pisanej relacji z biegu. Niestety znów relacja powstaje po długim czasie i nie jest taka „na żywo”, ale liczę na to, że zdjęcia jakoś wynagrodzą czytającym upływ czasu.
I od razu napiszę, że te słowa po trzykroć dawały mi motywację do walki z samą sobą na trasie. A jak było przed, w trakcie i po biegu, zapraszam do lektury poniżej.
Nie trzeba przypominać, że zapisana na ten bieg w Poznaniu byłam już od pierwszych minut zapisów. Nie mogło być inaczej. Podobnie jak Kamila, jak Kasia i Krzysiek, których jeszcze na łamach tego bloga nie było, ale w tym odcinku Wam ich przedstawię. Na marginesie dodam, że to również bohaterowie kilkunastu wydarzeń sportowych w moim życiu, których nie opisałam jeszcze i pewnie przez jakiś czas tak zostanie.
Wracając do Wingsa… Rejestracja na bieg ukończona pomyślnie, apartament zarezerwowany w tym samym miejscu co rok temu, tylko środek lokomocji nieco inny. W tym roku zdecydowałyśmy się jechać pociągiem, a to z tej przyczyny, że po pierwsze taniej, a po drugie wygodniej. Moja głowa jako głowa kierowcy nie musiała się skupiać na znakach drogowych czy szybkich zmianach pasa drogowego. Wystarczyło tylko na wejść do właściwego pociągu i opuścić go w odpowiednim momencie. Tak to się właśnie odbyło.
Pierwszy raz na dworcu od bardzo długiego czasu.Widok na perony Dworca Wschodniego.Głupole dwa jadą pociągiem.
Czas podróży umilałyśmy sobie rozwiązywaniem krzyżówek, gapieniem się w okno i nadrabianiem zaległości w… konwersacji (w polskim języku). Wszak nie widziałyśmy się znów od bardzo dawna, a aktywne tryby życia dają sporo tematów to rozmowy. Za to pogoda za oknem pociągu pozostawiała wiele do życzenia.
Pociąg do Poznania
Wysiadamy na dworcu głównym w Poznaniu. Idziemy podziemnym przejściem w nieznanym kierunku… obrałyśmy sobie jakąś nazwę ulicy na drogowskazach w tunelu i konsekwentnie szłyśmy w jej stronę.
„Pamiętaj Shrek, nie idź w stronę światła…”
Po wyjściu z tunelu naszym oczom ukazał się widok niesamowity, mianowicie nasz hotel. Dosłownie wystarczyło przejść przez jezdnię i już byłyśmy obok budynku. Takiej bliskości to się nie spodziewałam. Zresztą do hali targów nie było wiele dalej.
Hotel wybrałyśmy ten sam co w zeszłym roku. Właściwie to kompleks hotelowy, bo posiada pokoje w dwóch budynkach. Ten większy na zdjęciu, to zeszłoroczna miejscówka a ten, na który wskazuję, to nasze miejsce na ten rok. Pokój dostałyśmy na najwyższym piętrze. Zapowiadał się piękny widok z okna. A które to piętro, zaraz się przekonacie.
Pokój zgodny z oczekiwaniami, a widok z przestronnego balkonu, piękny. Nawet sobie pomyślałam, że fajnie by się pracowało nad blogiem czy nad pisaniem książki w tym miejscu, z takim widokiem. Jedynym minusem był brak możliwości podziwiania nisko przelatujących samolotów i wejścia na taras widokowy (taras jest na tym drugim budynku). Samolotów nie można było podziwiać okiem, za to uchem owszem. Lokalizacja balkonu jest z innej strony niż korytarz powietrzny na lotnisko. Nie można mieć wszystkiego.
Odbiór pakietów i poszukiwanie jedzenia i picia
Pakiety można było odbierać już w sobotę, co zamierzałyśmy uczynić. Wyszłyśmy zatem z pokoju i skierowałyśmy swoje kroki w stronę hali Targów Poznańskich. Po kilku minutach byłyśmy już na ich terenie, teraz tylko sprawdzić numer startowy i odebrać pakiet.
I tak już sobie szłyśmy przez wielką halę, aż tu nagle na kogo wpadamy? Tak, to właśnie zapowiadani wcześniej Kasia i Krzysiek. Jak nakazuje tradycja, trzeba było machnąć kilka fotek, żeby mieć chociażby co na blogu umieścić. Poza tym, to są naprawdę super pamiątki i chętnie do nich wracam w wolnych chwilach.
I kilka fotek z samochodem pościgowym. Podczas samego biegu nie ma już na to czasu, a samochód wygląda nieco kosmicznie.
Na zewnątrz hali było równie atrakcyjnie.
Umówiliśmy się wstępnie, że pójdziemy wspólnie na kolację gdzieś na starówkę. Mieli do nas dołączyć jeszcze inni nasi biegacze (tu należy się małe wyjaśnienie, że do Poznania przyjechała spora grupa zaprzyjaźnionych biegających ludków). Pożegnaliśmy się pozostając oczywiście w kontakcie. Razem z Kamilą postanowiłyśmy zrobić parę zakupów żywieniowych na wieczór i śniadanie dnia następnego. Idealnie do tego nadawała się galeria handlowa przy dworcu. Poszłyśmy tam oczywiście z buta.
A to zdjęcie zrobiłam specjalnie dla kolegi z pracy, Piotra, który jest wielkim fanem piłkarskiego klubu z Poznania.
Podczas wędrówki po galerii w poszukiwaniu Biedronki, która pokazała się nam na mapie, obeszłyśmy wszystkie piętra ze dwa razy, niestety Biedronki tam nie było, Był za to drogowskaz do Lidla, ale i tego nie udało nam się znaleźć. Za to żołądki już zaczęły domagać się paszy treściwej i dlatego napotykając Pizza Hut, wybór padł na kolację w pokoju z pizzą w roli głównej. Zamówiłyśmy po jednej średniej i w czasie, gdy pizze się piekły, my poszłyśmy zakupić picie. Oczywiście Lidl nadal był dla nas nieosiągalny, za to Żabka zapraszała w swoje skromne i niezbyt dużych rozmiarów progi. Dokonałyśmy zakupu piwa bezalkoholowego i z alkoholem oraz kilka rodzajów żelków. Tak wyposażone wróciłyśmy do Pizza Hut po nasze placki. W drodze powrotnej, nadal nie ogarniając kierunków świata w tejże galerii i gubiąc się na piętrach, trafiłyśmy jeszcze do lodziarni na jedną gałeczkę lodów w wafelku. Nieco wzmocnione mogłyśmy dalej toczyć tę nierówną logistycznie walkę. Wreszcie trafiłyśmy na podziemne przejście i tylko nieznacznie zbaczając z kursu, dotarłyśmy do hotelu. Patrząc na wskazania gps, po samej galerii zrobiłyśmy ponad 4km, a cała wyprawa po pakiety i jedzenie wyniosła 6km.
Jednym słowem byłyśmy zmęczone i absolutnie bez jakiejkolwiek chęci na ruszanie się z pokoju, Tym bardziej, że pizza pachniała smakowicie, piwko się chłodziło a w planie miałyśmy jeszcze obejrzenie jakiegoś filmu na Netflix.
Pizza Hut Co znajduje się w naszej lodówceWyłącznie to
A godzina robiła się coraz późniejsza…wieczór już zaglądał w okna…słońce zaszło a widok z okna tym razem zachwycał światłami wielkiego miasta.
Postanowione, nigdzie już się nie ruszamy. Kamila wybrała film, który mamy obejrzeć, zaległyśmy na kanapie, każda w swoim rogu i oddałyśmy się rozrywce. I tutaj muszę się pochwalić, że po raz pierwszy w życiu obejrzałam pełnometrażowy film wyłącznie z angielskim lektorem wspomaganym przez napisy w tymże języku. Co więcej, zrozumienie filmu oceniam na 90%. Jestem z siebie dumna i Kamila też 🙂
Wiadomo, że chodzę spać wcześniej niż przeciętny człowiek, dlatego zaraz po zakończonym seansie, poszłam spać. A widok z okna nadal był piękny i mogłam podziwiać go z hotelowego łóżka.
Nastał niedzielny poranek. Obudziłam się w całkiem dobrym nastroju i nawet wypoczęta. W planie miałam pójście do klasztoru ojców dominikanów na niedzielną Mszę Św. a w drodze powrotnej zrobienie zakupów w Żabce (coś na śniadanie, bo pizzy za wiele nie zostało a żelki średnio się nadawały na pożywne śniadanie przed biegiem).
Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Załadowałam sobie trasę do klasztoru na telefon i ruszyłam, żeby zdążyć na 8:00. Poznań, jak chyba większość miast w Polsce, jest dość mocno rozkopany i przejście 2km zajęło mi trochę czasu. Musiałam przedzierać się między płotami, żeby trafić na właściwe przejście dla pieszych, ale jakoś bezpiecznie i nawet przed czasem, dotarłam do celu. Co prawda, prawie przegapiłam wielki budynek kościoła, bo nie spodziewałam się go od strony, której szłam, ale w ostatnim momencie zawróciłam.
Dominikanie
Weszłam do środka.
Wracając natknęłam się na Akademię Muzyczną w Poznaniu a tam czekała na mnie taka niespodzianka.
Wysłałam zdjęcia Iwonie, otrzymałam odpowiedź, że to my jak żywe. Miała niewątpliwie rację, cajon i fortepian…
Wracając spacerem do hotelu zrobiłam kilka fotek, które można zobaczyć poniżej.
Przygotowania do startu
Za wielkie to one nie były. Zjadłyśmy śniadanie, resztki pizzy i kanapki z Żabki, wypiłyśmy kawę i przywdziałyśmy stroje sportowe. Tradycyjnie trzeba było strzelić selfiaczki z tarasu, żeby można było porównać siebie z roku poprzedniego. 😉
W butach biega się szybciej, tak mówią.
Uzbrojone we wszystko co trzeba i nie trzeba, poszłyśmy na start.
Ludzi mnóstwo, wszędzie. Nie sposób się znaleźć, jak ktoś się zgubi. Za to można się spotkać całkowicie przypadkowo z ludźmi, którym pomimo upływu czasu się nie zapomina. Takim człowiekiem dla mnie jest Dominik. To właśnie na Jego biegi jechałam z ogromną ekscytacją do Łodzi na cykl biegów Icecream Run… i na Biegiem Na Film do Piotrkowa Trybunalskiego. Co mnie mocno zaskoczyło i to bardzo przyjemnie, Dominik pamiętał mnie właśnie z tego ostatniego biegu. Wtedy wylicytowałam przebranie Iniemamocnego, gdzie cała kasa została przekazana na schronisko dla zwierząt. Tak na marginesie, to w tym roku Biegiem na Film znów jest organizowany i kto wie czy się nie wybiorę do Łodzi zabierając ten właśnie strój. Temat jest otwarty a ja mam ogromną ochotę na to wydarzenie.
A poniżej trochę zdjęć już ze strefy startowej. Rzeczywistej atmosfery to nie odda, ale chociaż trochę przybliży.
Fala
Samolot
Przyszedł moment startu. Tym razem miałam wrażenie, że ruszyłyśmy znacznie szybciej niż w zeszłym roku. Opóźnienie nie było 7 minutowe, ale może ze 3 minuty od startu pierwszej, najszybszej fali biegaczy. Za to trasa, którą wybiegaliśmy na ulice Poznania prowadziła tym razem przez halę targową, co spowodowało lekkie zakorkowanie w wąskim gardle. Ale kto by się tym przejmował. Na pewno nie ja. Wybiegliśmy na ulicę i znów można było podziwiać tę błękitną od koszulek rzekę biegaczy. Początkowe kilometry są z górki więc biegnąc niejako na końcu tej rzeszy, można podziwiać zalaną biegaczami ulicę Poznania. Skorzystałam z tej właśnie okazji, że początek jest z górki i pobiegłam te kilometry w tempie dla mnie za szybkim, co przełożyło się jednak na rekord na 1km i na 1 milę. Zupełnie przypadkowo i całkowicie nieświadomie. Oczywiście jak co roku zakładałam sobie plan minimum 5km. Udało się tego dokonać, 5km flaga została minięta. Na tym kilometrze rozstawiony był bufet. Czapnęłam zatem zgrabną buteleczkę z wodą i potruchtałam dalej. To była butelka taktyczna, bo trasa zaczynała się robić nieco pomarszczona. Jak wiadomo wiadukty oznaczają jedno – lekkie podbiegi. Dla kogo lekkie, dla tego lekkie. Dla mnie każdy wiadukt to walka z samą sobą. Dlatego butelka okazała się taktyczna, bo na tymże wiadukcie przechodziłam do marszu i popijałam wodę z butelki. Po osiągnięciu szczytu następował zbieg i można było dalej przemierzać kilometry. Atmosfera jak rok temu, ludzie na ulicach, kibicują każdemu, stada biegaczy uśmiechają się do siebie nawzajem, zbijają piątki z dzieciakami stojącymi na skraju jezdni… tak to można się nawet mocno męczyć. No i ja się męczyłam 😀 Dodatkowo na 4km lewa łydka zaczęła dawać o sobie znać, zupełnie z niejasnego dla mnie powodu. Oczywiście została zignorowana, co odbiło się w dniach późniejszych. Tak mijały kolejne metry a nawet kilometry. Przebiegłam kilometr szósty, kilometr siódmy…ale już z przerwami na marsz… widziałam flagę z kilometrem ósmym… minęłam ten kilometr… a Adama nadal nie było widać. Pojawiła się szansa na najlepszy jak dotąd mój wynik. Raz jeszcze powtórzę, że absolutnie nie robię tego dla wyniku, ale jakiś tam punkt odniesienia dobrze jest mieć. Biegnę już coraz wolniej, co rusz przechodzę do marszu… z tyłu już słychać głosy, że widać auto pościgowe, ale jest jeszcze daleko… Próbuję zerwać się do ostatniego ataku na tym kilometrze… lecę… dyszę… serce zostawiam na rozgrzanym asfalcie… widzę nieostro flagę oznaczoną numerem 9… to już tuż, tuż, jeszcze tylko przebiec skrzyżowanie…. Nie zdążyłam, minął mnie Adam Małysz z ekipą, pozwalając na osiągnięcie dumnych dla mnie 8,6km.
Teraz już tylko pozostało odebrać złotą folię, otulić się nią, bo wiał mocny wiatr i zapakować się do tramwaju by powrócić na miejsce startu a tam spotkać się z Kamilą, zjeść ciasto i inne kulinarne atrakcje.
Idzie czempion
Podsumowując swój start na Wings For Life w roku 2023 napiszę tylko jedno: znów jestem z siebie dumna. I dumna z tych wszystkich biegaczy, którzy swoim startem przyczynili się do zebrania ogromnej sumy pieniędzy przeznaczonej na badania. To jest naprawdę piękne, że my biegniemy dla tych, którzy nie mogą. Jeszcze nie mogą.
Widzimy się za rok, to postanowione. Może dobiegnę do 9km a może tylko do 5? Nie ma to zupełnie znaczenia. Będę się cieszyć z każdego metra, bo w tej chwili mogę biec.
Tak jest! Kolejny rok, kolejne biegowe wyzwanie z ogromnym wsparciem dla tych, którzy biegać ani nawet chodzić nie mogą.
Chyba nikomu nie trzeba opowiadać o tym wydarzeniu. Jednak, jakby ktoś nie wiedział o czym tu piszę, to szybko przypomnę.
Wings For Life to organizowany od roku 2014 w 33 miastach na świecie, charytatywny bieg, z którego dochód w całości przeznaczony jest na badania nad urazami rdzenia kręgowego. Pierwsza niedziela maja, to data którą warto zapamiętać, bo to właśnie w tym dniu bieg się odbywa. W Polsce miastem obleganym przez biegaczy jest POZNAŃ.
W tym roku dane mi było wziąć udział w stacjonarnym biegu w Poznaniu. Biorę udział w tym wydarzeniu 3 raz, jednakże po raz pierwszy miałam okazję startować we flagowym biegu a nie w biegu z aplikacją.
Chociaż nie ukrywam, że bieganie z aplikacją też ma swój urok, to jednak atmosfera, którą się czuje wśród tego całego tłumu ubranych w te same koszulki biegaczy, robi niesamowite wrażenie. Nie tylko zresztą biegacze tworzą to widowisko, ale być może przede wszystkim kibice, których na trasie, przynajmniej w mieście, było mnóstwo.
Formuła biegu jest odmienna od „typowych” biegowych zawodów. Otóż tutaj nie jesteś w stanie powiedzieć na jakim dystansie jest ten maraton 😉 Biegacze i chyba nie tylko, zrozumieją tego sucharka. Dystans określi nam Adam Małysz, który za kierownicą Porsche wystartuje z prędkością 15km/h po 30 minutach od startu pierwszego zawodnika a po godzinie prędkość auta zwiększy się do 16km/h i tak co godzinę szybciej aż dojdzie do 35km/h. Tym samym dogania tych najwolniejszych biegaczy w pierwszej kolejności. Biegacz kończy bieg w momencie, w którym doścignie do Adam. Oczywiście chodzi o to, żeby zrobił to jak najpóźniej czyli ciśniem ile możem a zwyciezcą będzie biegacz, który przebiegnie największą liczbę kilometrów.
To przed tym autem uciekamy ile sił w nogach.
Dobrze, to tyle z „regulaminu biegu”, czas opowiedzieć co się działo przed, w trakcie i po moim występie 🙂
Początkowo plan na to wydarzenie miał być inny niż wyszło. Wyszło mimo wszystko całkiem dobrze i sprawnie. Miałam jechać do Poznania pociągiem z Kamisią i Chrisem, ale zmieniły mi się plany na sobotę więc wybrałam się do Poznania w niedzielę z samego rano moim autkiem.
Jak widać na zdjęciu, zabrałam na sobie sporo Zezia 😉
Na miejscu była już Kamila i Chris, którzy pojechali tam w sobotę i spędzili, jak mówili, fajnie wieczór i pół nocy 😉
Dzięki temu miałam dobrą miejscówkę, żeby nie tylko przyjechać do Poznania i od razu startować, ale też odpocząć chwilę po podróży, napić się kawki i nawet obejrzeć panoramę Poznania z tarasu widokowego na dachu budynku, w którym wynajęli pokój. Poniżej zdjęcia z tarasu, widać w oddali również pas startowy lotniska. A co się jeszcze okazało… z okien pokoju widać nisko już lecące samoloty pasażerskie, zmierzające na to lotnisko :). Uwiecznione to zostało na zdjęciach i filmiku. Świetna miejscówka, bo apartament super wyposażony i w idealnym miejscu.
Wyszłyśmy na start nieco za szybko, bo nie ogarnęłam miejsca 😉 Wydawało mi się, że Hala Targów Poznańskich jest znacznie dalej niż „za rogiem” no i przybyłyśmy tak 7 minut od wyjścia z pokoju. A to oznaczało, że mamy ponad godzinę do startu 😀
Nic się nie stało, czas wykorzystany na nasiąkanie atmosferą, na robienie zdjęć, w tym z mistrzem Adamem, na spotkanie Kasi i Krzycha, co w tym tłumie było „zbiegiem okoliczności”.
Udało się nam dostać do Mistrza Adama i uwiecznić to na zdjęciu 🙂
Przyszedł czas na rozgrzewkę i ten cały tłum pomarańczowych ludków podskakujących w rytm głośnej muzyki. To robi wrażenie nawet na osobach, których nie łatwo porwać do szaleńczych pomysłów.
Podskakujące żółte ludki 🙂
No to ruszamy!!! Ludzi było tyle, że zanim minęłyśmy linię startu, to minęło chyba z 5 minut, a może i więcej. Za to największe wrażenie zrobił na nas i potężne brawa otrzymał człowiek, który o kulach i ze wsparciem wolontariusza, sam poruszał się jako zawodnik tego biegu.
Cóż można więcej napisać o samym biegu? Miałam w planie przebiec co najmniej 5km a co uda się więcej, to będzie wartość dodana. Udało mi się pokonać te 5km nawet w niezłym czasie więc później było już bieganie z luźną głową, chociaż z każdym pokonanym metrem wyznaczałam sobie nowy cel.
Kasia na zdjęciu
Jak już udało mi się dobiec do 7km, to ambicjonalnie celem był kilometr ósmy, ale wiedziałam, że może być ciężko. Z tyłu słychać było okrzyki biegaczy, że widać już auto Małysza. Trzeba było przycisnąć z tempem, bo chorągiewkę z cyfrą 8 widać, ale dobiec do niej nie jest łatwo. Jeszcze parę metrów i cel zostanie osiągnięty… z tyłu krzyki i oklaski… Matko jak ciężko…
Jeeeeeesssstttt!!! Ośmy kilometr jest mój. Zadanie zaliczone.
Dziękuję 🙂
P.S. Wszystkie materiały foto i wideo z tego biegu niestety mi się gdzieś zapodziały w przepastnej pamięci komórki, dysku czy tam czegoś. Zatem nie będzie chwilowo obrazków.
P.S.2 Wszystko się odnalazło, zatem okraszam relację porcją zdjęć. A i tak dość ciężko mi się już to wszystko pisze, bo minęło sporo czasu od wydarzenia, a wiadomo, że na gorąco najlepiej.
Bardzo lubię patrzeć na samoloty pasażerskie. Mogłabym stać na lotnisku i gapić się na te wielkie maszyny bez końca.
Z takim samym zapałem myślę o bieganiu… Żartowałam, nikt mi w to nie uwierzy, bo ja naprawdę nie lubię biegać. Przynajmniej tak mi się mocno wydaje, szczególnie wtedy, gdy start w zawodach jest coraz bliższy.
A co by było, gdyby połączyć jedno z drugim? Fajnie by było, tylko jak to zrobić? Otóż… niektórzy wpadli na podobny pomysł i co więcej, zrealizowali go!
Mam na myśli event zorganizowany przez Odlotowa 5 wraz z BZG – Port Lotniczy Bydgoszcz, na którym biegacze w liczbie zacnej 999 sztuk pokonywali biegiem dystans 5km na płycie lotniska 🙂
Nie zastanawiałam się ani chwili nad zapisem, gdy trafiłam na opis biegu. Taka gratka zdarza się rzadko, chociaż organizatorzy obiecywali, że będą organizować takie zawody co roku. Namówiłam Kamilę, powiadomiłam Kasię i Krzycha i dokonałam zapisu wraz z opłatą startową.
Kilka dni przed startem postanowiłam zrobić dokładne rozeznanie logistyczne, żeby w możliwie jak najbardziej efektywny sposób ogarnąć całą niedzielę. W zasadzie plan obejmował już sobotę, bo można było dzień wcześniej odebrać pakiety startowe. Lubię mieć już wszystko pod kontrolą znacznie prędzej niż na przysłowiową ostatnią minutę więc oczywiście w sobotę po pakiet się wybrałam. Namówiłam jeszcze Anię W. , żeby ze mną pojechała do Bydgoszczy w sobotę więc zabrałyśmy Zezia i pojechałyśmy odebrać numery i koszulki startowe. Piszę w liczbie mnogiej, bo Kamila upoważniła mnie do odbioru swojego pakietu, nie mogła jechać ze mną z uwagi na jakieś mega ważne tańce w Trójmieście 🙂
Odbieramy pakieciki, wiater duje i zimno.
Dojechałyśmy na miejsce, byłam już kiedyś na stadionie Zawiszy. Fajny bieg w Bydgoszczy sobie przypomniałam. Na tym biegu zrobiłam życiówkę a biegło się w stronę Myślęcinka przez jeden wiadukt czy most, zakręcało na zapałkę i powrót na stadion. Ok, ok… nie ten bieg miałam opisywać (swoją drogą muszę sprawdzić czy na tym bloku jest wpis o tym właśnie biegu).
Ania została na parkingu z Zeziem, a ja udałam się do budynku.
Czekają jeszcze grzecznie…Podczas oczekiwania a także później, nie ucierpiało żadne zwierzę, chociaż może się wydawać, że właśnie tak było. Cóż… cały Zezio
Pakiety odebrane, można wsiadać i wracać do domu. Chciałam jeszcze zakupić gdzieś po drodze bilety na autobusy miejskie, ale Ania uświadomiła mi, że przecież mogę ściągnąć apkę na telefon i skorzystać z niej podczas podróży na lotnisko. Wszak właśnie takich atrakcji zamierzałam dostarczyć Kamisi i sobie w dzień następny.
Plan był zatem taki: 1. spotykamy się u mnie na parkingu 2. jedziemy Ryśkiem (czyli moim autem) do Bydgoszczy na parking przy Makro, tam go zostawiamy 3. wsiadamy w autobus miejski jadący na lotnisko
Początkowo miałyśmy mieć miejscówkę wykupioną na parkingu przy samym lotnisku, ale okazało się, że zainteresowanie było tak duże, a miejsca ograniczone, że się nie załapałyśmy na takie rozwiązanie.
Nic to, plan B też brzmiał całkiem dobrze, wystarczyło odpowiednio wyliczyć czas, żeby ani się nie spóźnić, ani też nie czekać za nadto. Wszystko zostało dobrze wyliczone, z lekkim zapasem czasowym i wdrożone w życie. Jednak w trakcie jazdy do Bydgoszczy przyszło mi do głowy, że przecież parkingi wokół centrów handlowych w niedziele są pozamykane więc nie będzie można zostawić samochodu pod Makro. Skręciłam jednak w tamtym kierunku, bo obok Makro wyrosło KFC 🙂 Co prawda był tam parking, ale tylko dla klientów. Skorzystać i tak zamierzałyśmy, bo czasu na szybką kawkę i lekkie śniadanie było akurat. Auto zostawiłyśmy zaraz obok budynku KFC, na opuszczonej stacji benzynowej, na której już kilka zaparkowanych samochodów stało.
Zdjęcie z google maps, stacja jeszcze działała w maju 2012r.
W KFC zakupiłyśmy po kawce i toście z jajkiem, jednym na pół 😉 Kamisia przeobraziła się w rasową biegaczkę i w odpowiednim czasie opuściłyśmy ciepłe lokum i poszłyśmy na drugą stronę ruchliwej trasy na autobusowy przystanek.
Szybkie, dobre i lekkie śniadanko 🙂
Dwa przystanki dalej, wysiadłyśmy na lotnisku i poszłyśmy do budynku, żeby się przygotować i ugrzać nieco.
Wyglądam jak gruby pączek w tej czapeczce, ale ją lubię i jest niesamowicie praktyczna.Nadal przed biegiem i nadal ciepło.Kamisia, nie idziemy, tam jest minus 300 stopni i wieje…Daj spokój, lecimy, w plecy wieje…
Zaczął wiać zimny wiatr i nie było zbyt przyjemnie. Kurtki za chwilę trzeba było oddać do depozytu i już tak w skąpym stroju pozostać aż do startu. W rezultacie jednak nie było najgorzej, bo rozgrzewkę robiłyśmy dość długo, żeby się zbytnio nie wychłodzić, a przy okazji postrzelać trochę fotek. Miejsce do biegania naprawdę niesamowite, to można samemu stwierdzić oglądając poniższe zdjęcia.
Czyj to był pomysł? ja się pytam grzecznie…Ścieżka na płytę lotniskaRzucik na budynek lotniska.To były próby uchwycenia podskoków Kamisi, ale ze mnie kiepski operator i wychodziło mi już samo lądowanie.No to lecimy!Lecimy, że hej!
Ale wkoło jest wesoło… o, o, o!
Różnie z nami bywa…
Takim sposobem docieramy już do startu biegu. Niestety żadnych materiałów z tego momentu nie posiadam.
A mam właśnie jedno, dzięki uprzejmości organizatorów.
Przyznam się, że jakoś dziwnie się zestresowałam przed tym startem. Dawno już ani nie biegałam takiego dystansu, w ogóle rzadko biegałam, to jeszcze tyle ludzi… Ale pozytywna rzecz się wydarzyła. Słońce postanowiło nas wesprzeć, jednak wyszło zza chmur i ocieplało dodatkowo atmosferę.
A oto już zdjęcia końcowe, sam bieg określę jako szybki w moim wykonaniu i chociaż rekordu życiowego nie było, to dał mi dużą porcję pewności siebie.
Zdaję sobie sprawę, że trasa taka się nie zdarza w normalnych warunkach, bo tam ani kamyczka, ani papierka, dosłownie niczego zbędnego na tym pasie startowym nie było. Nas w to nie wliczam 😉
Płasko jak na pasie startowym – taki sucharek.
Można by rzec, że łatwiejszych warunków już nie będzie, ale nie do końca się z tym zgadzam. W terenie normalnym są jakieś nierówności zarówno w górę jak i w dół. Można zmieniać tempo biegu dostosowując się do uwarunkowań terenowych. Tutaj warunki terenowe były cały czas jednostajne więc i bieg powinien być cały czas taki sam. Łatwo było przesadzić z szybkością na początku, dla takim nieogarniętych cały czas biegaczy, co to nie znają swoich możliwości. Łatwo też było biec z za dużą rezerwą. To była dla mnie dobra lekcja.
Dzięki, Kamisia, za fajną pamiątkę na mecie.
Bieg ukończyłam jako ostatnia z naszej czwórki, ale niczego innego się nie spodziewałam. Nie spodziewałam się także, że pójdzie mi tak dobrze.
Może kiedyś uda mi się urwać te sekundy, co mi psują efekt końcowy.
A to już są materiały po przekroczeniu mety.
Niektórym jakoś mało chyba było…Po szybkiej reanimacji, można było pozować do zdjęć.Cały team…Warto było 🙂
Oj, ile razy już mówiłam sobie, że właśnie rozliczam się z ostatnich moich nadmiarowych kilogramów. Było tego z 5 prób jak nic. Każda kończyła się na utracie około 3kg i wracałam do swojej aktualnej wagi.
Trochę już mnie to męczy więc pomyślałam, że jak to publicznie ogłoszę, to nie będę miała wyjścia i trzeba będzie zrealizować ten cel.
Co jest w sumie trudniej wykonać? Przepłynąć 475m w poprzek jeziora, zaraz po tym przejechać 20km w tempie na rowerze i jeszcze po tym przebiec 5km a to wszystko mieszcząc się w czasowym limicie i nie schodząc z tego świata…czy trzymać kolokwialną michę i nabyć dobre nawyki żywieniowe przez 2 miesiące?
Czasem wydaje mi się, że to pierwsze jest łatwiejsze 😉 Ale nie będę się wprowadzać w stan beznadziei, ani Was… tylko oficjalnie właśnie teraz oświadczam, że od dnia 21.02.2022 zaczynam dobre żywienie (będę nadal korzystać z usług firmy kateringowej Elite-Diet) bez stosowania dodatkowych przekąsek pomiędzy posiłkami oraz będę trenować z głową (czyli to pozostanie bez zmian).
Co dwa tygodnie będę zamieszczać na blogu efekty moich zmagań (chyba, że znów mnie życie pochłonie i nie zajrzę do tego bloga przez ten czas).
Może i nudne będą te wpisy, ale trudno. Muszę zrobić to dla siebie a może i komuś to też pomoże. W komentarzach można pisać czy ktoś z Was też zmaga się ze zrzucaniem nadmiaru i jak mu to idzie.
Aktualizacja na dzień 12 marca 2022 – waga 72,9kg.
Trzymajcie kciuki, bo dobrze mi idzie i nawet nie mam cukrowych pokus.
Aktualizacja wagi – 17 marca 2022 No przecież, ważę się codziennie, ale nie co dzień mogę tę wagę publikować 😉 Wahania są i zawsze będą, ale staram się, by jednak ostatecznie zawsze było w dół. W dniu dzisiejszym waga pokazała 72,2 kg. Jedziemy dalej, pozdrowienia.
Aktualizacja wagi – 09 kwietnia 2022 Dzisiaj rano uśmiech się pojawił konkretny. Waga pokazała 71,5kg. Jeszcze nigdy podczas całego czasu odchudzania waga nie była taka niska. Bardzo mnie to cieszy 🙂 Uczę się siebie cały czas, zaczynam zauważać co mi nie służy i rozumiem dlaczego tak ciężko mi było stracić te ostatnie kilogramy. Miejmy nadzieję, że teraz już uda się osiągnąć cel i co ważniejsze, utrzymać docelową wagę. Pozdrowienia.
Koniec misji. Nie udało mi się osiągnąć zamierzonego celu. Spróbuję ponownie do przyszłego sezonu.
Czy tutaj potrzebny jest jakiś wstęp, komentarz czy cokolwiek innego?
Nastawiłam głowę na 11 km bieg, chciałam zrobić znów coś niemożliwego dla mnie samej. Nastawiłam i zrobiłam. Nieważne w jakim czasie, nieważne było nic, byle osiągnąć zamierzony cel.
Dystans 11km po raz pierwszy w życiu i mam nadzieję nie ostatni, został pokonany!!!
Do tego udało się jeszcze pobić własny rekord czasowy na 10km, co zupełnie nie było moim zamiarem, ale skoro się tak stało, to niech już będzie 😀
A oto mapka i kilka zdjęć. Znaczy jedno zdjęcie jak się okazało. Chyba muszę się poprawić i robić więcej materiałów wizualnych.
Tak, tak, potrafię biegać nawet poniżej 7min/km 😛
Człowiek zmęczony, z soczewkami w oczach, zezem a jednocześnie z radującym się sercem i wielką satysfakcją.
Tak jak przewidywaliśmy, ten rok jest zupełnie odmiennym rokiem od poprzednich. Odmienny w każdej dziedzinie, nie tylko sportowej, ale dosłownie w każdej.
Od kilku lat dzień 11 listopada spędzałam w Gdyni biorąc udział w Marszu Niepodległości z kijkami. Zresztą to były moje pierwsze poważne zawody i jak możecie sobie poczytać bodajże w pierwszym wpisie (albo w jednym z pierwszych), od tego wszystko się zaczęło. Może nie dokładnie od tego, ale z pewnością jest to dla mnie dzień wyjątkowy nie tylko z uwagi na święto narodowe.
Na początku tego roku również miałam w planie wyjazd do Gdyni a co więcej, miałam zamiar wziąć udział w biegu na 10km. Tak, dobrze czytacie… na 10km (słownie: dziesięć kilometrów).
Oczywiście zajęłabym jedne z ostatnich miejsc z uwagi na moje stałe i niezbyt szybkie tempo, ale kto by się tam przejmował miejscem, jak miał to być mój absolutny debiut w zawodach na tym dystansie.
Oczywiście w tym roku nie trenowałam tak, jak chciałam, a to przez lockdown, a to przez kontuzje więc i biegowa forma była daleka od zamierzonej, ale nadzieja na pokonanie 10 km była.
Oczywiście zawody zostały odwołane, co mnie nie dziwi, ale pragnienie spełnienia się w roli finiszera na dychę pozostało.
Również pozostało mi tylko zorganizować sobie indywidualny bieg, w którym przynajmniej zajmę zaszczytne pierwsze jak i ostatnie miejsce 😉
Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Wstałam wcześnie (nic nowego) i po udanym spacerze z Zezolem, przebrałam się w biegowe ciuchy, nastawiłam głowę na dłuuugi bieg (czytaj 10km i ani metra więcej) i wyszłam z domu gotowa na realizację planu.
Co prawda nie miałam w głowie żadnej ustalonej trasy, ale mniej więcej chciałam kierować się w stronę Barbarki, by w razie czego biec asfaltem 5 km i zawrócić.
Zmiana planów nastąpiła po 5 km, bo ja nie lubię biegać w tę i nazad. Linia prosta z gps na mapce kiepsko wygląda, zdecydowanie wolę robić pętelki, dlatego skręciłam z prostej ścieżki i pobiegłam w las.
5 km za mną, czas na zmianę trasy.
Byłam nawet zaskoczona jakością drogi, dobrą jakością. Błota było jak na przysłowiowe lekarstwo. Dlatego zachęcona takim stanem rzeczy, wybrałam dalszą trasę również przez lasek. Jakże odmienną okazała się tamta okolica.
Błoto po kostki, konieczna była ewakuacja w głębszy las, byle nie biec po drodze. Jakoś udało mi się dotrzeć bez większego poślizgu do akademickiej części lasku i biegowe kroki skierowałam na stałą spacerową trasę między akademikami.
Tam piknęło mi 8 km i już byłam z siebie dumna, że uda mi się ukończyć zamierzony dystans, gdy właśnie przede mną była marniutka, ale upierdliwa hopka, po kolarsku rzecz ujmując.
Zaczynając bieg nie miałam żadnego wyznaczonego celu oprócz ukończenia, ale przecież apetyt rośnie w miarę jedzenia i postanowiłam powalczyć o jak najlepszy czas tej dychy.
Wcześniejsze błoto nie wpłynęło najlepiej na czas biegu, zatem chcąc ukończyć bieg przed 1:15min musiałam się spiąć na ostatnich kilometrach. Podjęłam rękawicę, spięłam się i pokonałam podbieg najszybciej jak umiałam, co wpłynęło na niestabilność oddechową.
Ale kto by się tym przejmował na ostatnim już kilometrze?
Już widziałam swój lasek na Bema, tam powinna się skończyć moja walka o przetrwanie, na szczęście lekko z górki, można przyspieszyć…
Rzut oka na zegarek, tempo fajne, ale czas jednak ucieka, no to jeszcze trzeba przyspieszyć…
Piknęło… upragniona dycha… ani metra więcej…
Jaki czas? Udało się?
TAK!!! 1 godzina 14 minut 37 sekund
Zostałam finiszerem własnego Biegu Niepodległości na 10km trasie.
Tak bardzo oczekiwany, tak bardzo dopracowany i, w rezultacie końcowym, pięknie pobiegany WINGS for LIFE WORLD RUN.
A miało być tak pięknie…wywiady… (że zacytuje klasyka z Seksmisji). Wirus niestety pozmieniał życie na wielu płaszczyznach, szczególnie widocznych w masowych imprezach, nie tylko sportowych, ale te głównie mnie dotyczą. Zmienił, ale nie zniszczył inicjatywy samego biegu WINGS for LIFE. Wszyscy, którzy mieli uciekać przed samochodem, w tym również i ja, biegli w swoich lokalnych zawodach z aplikacją. Nie sądziłam, że ten bieg, mimo sytuacji i konieczności zmiany planów, odwołania rezerwacji hotelu itp. sprawi mi tyle radości i napełni nadzieją na kolejne dni. A wcale nie było tak różowo. Na pół godziny przed startem leżałam na łóżku i ogłosiłam światu (no, ok, może kilkoro osobom), że nie biegnę, że nie mam siły, że mi się nie chce, że to bez sensu. Zmiana w moim nastawieniu nastąpiła dosłownie w ciągu kilku minut. Zmiana na lepsze, na dobre i na jedynie słuszne. Wstaję i kurdę…biegnę. Dokonało się to przez jedno pytanie, które przyszło do mnie w odpowiedzi na moją bzdurną wiadomość. „CZEMU? Szkoda.” No właśnie. Czemu?
Masz dwie nogi, przebierasz nimi, jesteś zdrowa, masz wszystko, dosłownie wszystko co trzeba mieć, żeby ruszyć dupę (przepraszam za wyrażenie, ale w tej sytuacji już tylko takie słowo wyrazi bezsens mojego zachowania) i tylko dlatego, że sobie wymyślasz jakieś historie, że nie dasz rady, że jesteś zmęczona, że coś tam…nie chcesz zrobić czegoś dla innych, którzy nawet kroku w domu zrobić nie mogą????
Siła wyższa kopnęła mnie w zad i jak się zerwałam na równe nogi, tak migiem byłam ubrana w strój właściwy i Zezio już też gotowy do pójścia na spacer. Przecież nie muszę biec, mogę zwyczajnie iść sobie spacerem po lesie, skoro już takie lenistwo ciągnące się za mną z kilometr pewnie, mnie dopadło. Na szczęście wystarczyło po prostu wyjść z domu, włączyć muzykę i ruszyć. A organizatorzy zadbali nawet o taki szczegół, playlistę z muzyką dokładnie na okoliczność tego właśnie wydarzenia, która była gotowa do pobrania, bądź słuchania online, na spotify.
Ruszyliśmy z Zeziem najpierw wolno spacerem, wszak jeszcze zostało, o dziwo, kilka minut do samego startu. Start o 13:00 naszego czasu. Doszliśmy do skrzyżowania ulic i już pełna dobrych emocji czekałam na włączenie START w aplikacji.
Trasę miałam w głowie przygotowaną, chciałam przebiec 5 km, a co będzie ponad, to bonus i wartość dodana. Oczywiście jak to bywa często, życie weryfikuje nasze zamiary i trzeba czasem robić coś zupełnie bez przygotowania. Trasa mniej więcej pokrywała się z zamierzoną, ale biorąc pod uwagę, że jednak o ponad 2 km dłużej biegłam niż zakładany dystans, trzeba było jakoś zmienić biegowe ścieżki. Poniżej mapka z przebiegniętą przez nas trasą.
Wings for Life 2020
Podczas biegu spotkałam kilkoro biegaczy, trzymali dumnie telefony z rękach więc zapewne w tej samej akcji brali udział. A ja czułam się szczęśliwa, że jednak udało mi się przezwycieżyć demona lenistwa, nie poddać złemu nastrojowi aż w końcu przebiec niemały, jak dla mnie dystans 7km. Poniżej jeszcze pamiątkowe zdjęcie z osiągniętym przeze mnie wynikiem.
Dziękuję wszystkim za wsparcie, bez Was na pewno nie wstałabym z łóżka.
W tym roku dzień pierwszego maja wypadał w piątek, a zatem był wolnym dniem od pracy. Wszak to właśnie tej pracy, święto obchodzimy.
Jako, że lubię celebrować takie niezwyczajne dni, postanowiłam i ten dzień uczcić w sposób sportowy. Zapakowałam Zezola do auta, wcześniej ubierając siebie w strój i buty do biegania i skierowałam się w stronę Barbarki.
Auto zostawiłam na wjeździe to lasu, dalej już przecież spacerowo, biegowo i niesamowicie, wszak pora dość wczesna więc i ludzi niewielu, za to ptaki śpiewające niemal bez wytchnienia i zapach kwitnących drzew i krzewów. Byłam zachwycona porankiem.
Niejako z konieczności, bo na prostej drodze znalazło się jednak kilkoro chętnych, w tym pies, skręciłam w jedną z leśnych dróg i pobiegłam nią dalej, zupełnie nie wiedząc dokąd prowadzi ani co na niej zastanę. Powyższe zdjęcie pokazuje, że na drodze nagle można spotkać niezwykle piękne krzewy, które zapachem potrafią naprawdę nieźle namieszać w nosie.
Zakątek był urokliwy, można było biec i biec i napawać się pięknem przyrody, co oczywiście czyniłam i ja. Zezol był tego samego zdania, zaznaczał wszystko co było do zaznaczania i wysyłał mnóstwo psich sms-ów.
Przyroda przyrodą, na jej temat mogłabym pisać bez końca, ale przecież każdego by zemdliło po niedługim czasie, a od tego w sumie to byli poeci 😉
Okazało się niebawem, że odwiedziłam lasek na przeciw ulicy Polnej przy Wrzosach. A w tymże lasku co znalazłam? Takie cuda…
l
Jak znajdę informację na temat tego, co na tych zdjęciach jest i do czego służyło, to uzupełnię wpis o odpowiedni komentarz.
I takimi niespodziankami przywitałam Święto Pracy 2020r.
Z dobrym nastrojem wróciłam do domu a w myślach powoli kształtował się zarys trasy na Wings for Life, w którym będę brała udział 3 maja.
Krótka relacja z biegu z aplikacją w następnym wpisie.
P.S. A miałam zacząć pisać regularnie, bo tak po kilku dniach emocje już nie te i trudno się zebrać do relacji „na gorąco”.
czyli świętujemy w dzień słoneczny a nagrody extra
Fot. Kamisia. To zdjęcia tak mi się podoba, że stało się profilowym.
I jednak się uda napisać wszystko na gorąco, jeśli nikt i nic mnie od laptopa nie odciągnie. Materiał od mojego niezawodnego fotografa już dotarł więc można zdać relację z dzisiejszego IV Biegu Tylko dla Kobiet. Nie będzie to jednak jakaś mega wciągająca słowna relacja, raczej suche fakty w formie pamiętnika okraszone zdjęciami i filmami.
Fot. Jacek Smarz – też tam gdzieś jesteśmy
Przede wszystkim jednym z głównych bohaterów dnia była pogoda. Jako, że to też kobieta, to świętowała razem z żeńskim tłumem nad Martówką.
Autor: Kamisia Fot. Jacek Smarz
Wybrałam się na ten bieg, jak już wspomniałam w poprzednim wpisie, z nastawieniem wyłącznie na zabawę, bez ścigania się z samą sobą. Wiadomo nie od dziś, że ciężko mi tego nie robić, bo zawsze tak gadam, a później daję z siebie 100% a może i więcej. Dzisiaj jednak stać mnie było zaledwie na jedno 2,5km kółko, za to jak obiecali organizatorzy, w błocie do kostek. I bardzo dobrze, przynajmniej moje buty wyglądały jak u rasowego biegacza, który byle czego na drodze się nie boi. Nie bałam się i ja i popędziłam z Zezolem jak łania…przez 300metrów 😀
Fot. Kamisia
Później nastąpiło znaczne pogorszenie biegowego tempa, ale wcale nie dlatego, że przed nami rozciągał się dywan z błotnistej mazi, a dlatego, że ani ja, ani Zezio nie mieliśmy ochoty na łamanie bariery dźwiękowej.
Nadszedł nawet czas, że musiałam go ciągnąć na siłę, bo postanowił zabawić się jako mechanizm oporowy. No nic to, dobrze, że postanowiłam zakończyć zabawę po jednym kółku.
Na trasie spotykaliśmy Kamilę, naszego super fotografa, a Zezio za każdym razem witał ją radośnie jakby z tydzień się nie widzieli.
I znów się przekonałam, że biegam jak kaczka.
Po obiegnięciu Martówki od strony ul. Popiełuszki, skierowaliśmy się już w stronę mety. Tam czekali już na nas panowie z kwiatkiem tulipankiem, czekoladkami, bonem do Gabinetu Kosmetycznego oraz bardzo ładnym drewnianym medalem.
Fot. Jacek SmarzObuwie prawdziwego biegacza, co to błota się nie boi.Fot. Kamisia – Z Kasią już na mecie.
Na zakończenie odbyło się tradycyjne losowanie nagród a mnie przypadł w udziale wcale nie mały pakiecik, w dodatku trafiony idealnie w punkt.
Dziękuję Marek Zakrzewski za foto i odebranie nagrody.
Podsumowując – to była dobrze spędzona część niedzieli. Sportowo i w doborowym towarzystwie, jak widać na zdjęciach 😀
Fot. Marek Zakrzewski – coraz częściej spotykamy się z Kasią na takich sportowych imprezach. Z tego się bardzo cieszę.