czyli jak to się stało, że zaczęłam truchtać.
Zezio, mój przyjaciel najlepszy, kundelek średniego wzrostu…wymuszający na mnie spacery 3 razy dziennie… niewątpliwie był motorem do działania.
Skoro idę przez las szybkim krokiem, dlaczego nie spróbować podbiec jakiegoś kawałka. Może do następnego drzewa?
A skoro drzewo jest, to może i do następnego upatrzonego punktu się uda?
No… niekoniecznie. Gdzieś na 100 metrowej trasie zostawiłam płuca. A przecież tak fajnie jest rzucić do znajomych: idę pobiegać, wrócę za godzinkę. Ale jak tu biegać przez godzinę, skoro 1 minuty nie da się rady?
To cała ja. Nie daję rady, ale od czego chęci i zawziętość?