Poranne spacery

czyli idę do pracy na popołudniową zmianę

A tak mnie naszło na napisanie szybkiej notki, bo pozostaję pod wrażeniem tego, co widziałam na dzisiejszym porannym spacerze.

Jak wszyscy mnie znający wiedzą, należę do osób, które są rannymi ptaszkami. Lubię wstać wcześnie i zaczynać dzień ze świadomością długich, dostępnych godzin do wykorzystania.

Mając Zezusia za przyjaciela od 4 lat, codziennie rano chodzimy na spacer stałą trasą, która wynosi niecałe 2 km. Od pewnego czasu (tego trudnego teraz), odkąd pracuję na zmiany, przedłużamy ten spacer o wizytę w naszym najlepszym na świecie lasku na Bema.

Również dzisiaj tam zajrzeliśmy, po nocnym deszczu przyroda przywitała nas taką soczystą zielenią, że uśmiech nie schodził mi z twarzy. Do tego jeszcze ptaki dołożyły swoje śpiewy, które starałam się nagrać i na dyktafon i na krótkim filmiku poniżej.

Jeszcze tylko kilka zdjęć, które pokazują może w połowie piękno tego, co czeka na każdego rano (no ok, nie tylko rano) w lesie. Przyznacie, że można się zachwycić…

A jeszcze jedna wiadomość, chociaż nie z dnia dzisiejszego.
Będąc na jednym z tych porannych spacerów, w tymże lasku odwiedziła nas… sarna. Przebiegła z prędkością sporą w poprzek drogi i pobiegła dalej w lasek. Nie mam pojęcia jak i skąd ona się znalazła w tym lasku, a lasek w swoim obwodzie ma tylko 1,6km 🙂

Tym optymistycznym akcentem kończę szybką notkę i zachęcam jednocześnie do odwiedzania miejsc pięknych, które być może znajdują się niedaleko domu, a na które albo nigdy nie mamy czasu, albo nigdy się odważyliśmy zachwycić tym, co widzimy.

Open WATER

czyli rozpoczynamy sezon na misia

Bałagan… i jego twórca.

Pogoda dzisiaj dopisała, wczoraj zresztą też, dlatego żal byłoby nie skorzystać z takiej aury i nie rozpocząć wytęsknionego sezonu pływania w wodach otwartych. Wszak płytki zbiornik szybciej się nagrzewa 😀

No jak zwykle wszędzie mnie pełno. A miałam tylko popływać w stawie.

Liczyłam właśnie na to, że woda nie urwie mi stóp i głowa mi nie eksploduje z zimna, jak ją zanurzę w toń i się nie przeliczyłam. Słońce zrobiło swoje, wszystkie części ciała mam na miejscu.

Zdjęcie „po” na potwierdzenie, że nic nie zostało urwane.

Jakiś czas temu, jeszcze przed zarazą, udało mi się kupić z ogromnej przeceny piankę Nabaiji, co to miała dawać dość sporą wyporność dla nóg i ogólnie miała się nadawać dla osób niezbyt pewnie czujących się w otwartej wodzie.
Czy należę do tej grupy, to nie do końca stwierdzone, ale z pewnością wyporność dolnej części ciała zdecydowanie mi się przyda.
Pianka była jako jedyna dostępna, ale w rozmiarze, który dla mnie powinien być w sam raz. Przynajmniej taką miałam nadzieję.

Dzisiaj nastąpił ten dzień, w którym piankę ową postanowiłam sprawdzić. Przede wszystkim czy się w nią nadal mieszczę i jak mi się w niej będzie pływało.

Proces ubierania trwał nieskończenie długo…

10 minut później…

Się wbiłam w tę piankę… w końcu.

Teraz reszta ekwipunku i można wchodzić do wody.

Te zmarszczki na czole, to nie zdziwienie. Może za mały czepek?

Z bojką u pasa usiadłam na drabince i przeprowadzałam proces adaptacji. Nie, no przecież morsem się jest na zawsze więc temperatura wody nie okazała się zbyt niska. Można śmiało nawet zanurzać głowę i próbować pływać kraulem.

Piszę „próbować”, bo jak zwykle na początku jestem cała dzika i nie umiem się skupić na żadnej rzeczy podczas pływania. Dobrze, że chociaż pamiętam o braniu oddechu.

A nogi faktycznie jakby mi ktoś unosił, pianka niesamowicie ciągnie je do góry, tyłek nie tonie, nic tylko bić rekordy.

Ale to chyba nie ja albo jeszcze nie ten czas. Zmęczyłam się już na pierwszych 25 metrach, pounosiłam się nieco na wodzie, co by oddech uspokoić i wróciłam do brzegu. Zrobiłam takie 3 wypady do wysokości trzcin i nazad i zakończyłam swoje tegoroczne pierwsze pływanie.

Podsumowując jednym zdaniem:
ubierałam się w te wszystkie gadżety dłużej niż pływałam.

I drugie zdanie:
to dopiero początek, który bardzo mi się podobał.

I jeszcze test nowego żelu. Czy żołądek wytrzyma? Jak to zniesie? O tym dowiedzą się państwo w następnym odcinku.

WINGS FOR LIFE

czyli biegnę dla tych, co nie mogą

Tak bardzo oczekiwany, tak bardzo dopracowany i, w rezultacie końcowym, pięknie pobiegany WINGS for LIFE WORLD RUN.

A miało być tak pięknie…wywiady… (że zacytuje klasyka z Seksmisji).
Wirus niestety pozmieniał życie na wielu płaszczyznach, szczególnie widocznych w masowych imprezach, nie tylko sportowych, ale te głównie mnie dotyczą.
Zmienił, ale nie zniszczył inicjatywy samego biegu WINGS for LIFE. Wszyscy, którzy mieli uciekać przed samochodem, w tym również i ja, biegli w swoich lokalnych zawodach z aplikacją.
Nie sądziłam, że ten bieg, mimo sytuacji i konieczności zmiany planów, odwołania rezerwacji hotelu itp. sprawi mi tyle radości i napełni nadzieją na kolejne dni.
A wcale nie było tak różowo. Na pół godziny przed startem leżałam na łóżku i ogłosiłam światu (no, ok, może kilkoro osobom), że nie biegnę, że nie mam siły, że mi się nie chce, że to bez sensu.
Zmiana w moim nastawieniu nastąpiła dosłownie w ciągu kilku minut. Zmiana na lepsze, na dobre i na jedynie słuszne. Wstaję i kurdę…biegnę.
Dokonało się to przez jedno pytanie, które przyszło do mnie w odpowiedzi na moją bzdurną wiadomość. „CZEMU? Szkoda.”
No właśnie. Czemu?

Masz dwie nogi, przebierasz nimi, jesteś zdrowa, masz wszystko, dosłownie wszystko co trzeba mieć, żeby ruszyć dupę (przepraszam za wyrażenie, ale w tej sytuacji już tylko takie słowo wyrazi bezsens mojego zachowania) i tylko dlatego, że sobie wymyślasz jakieś historie, że nie dasz rady, że jesteś zmęczona, że coś tam…nie chcesz zrobić czegoś dla innych, którzy nawet kroku w domu zrobić nie mogą????

Siła wyższa kopnęła mnie w zad i jak się zerwałam na równe nogi, tak migiem byłam ubrana w strój właściwy i Zezio już też gotowy do pójścia na spacer. Przecież nie muszę biec, mogę zwyczajnie iść sobie spacerem po lesie, skoro już takie lenistwo ciągnące się za mną z kilometr pewnie, mnie dopadło.
Na szczęście wystarczyło po prostu wyjść z domu, włączyć muzykę i ruszyć. A organizatorzy zadbali nawet o taki szczegół, playlistę z muzyką dokładnie na okoliczność tego właśnie wydarzenia, która była gotowa do pobrania, bądź słuchania online, na spotify.

Ruszyliśmy z Zeziem najpierw wolno spacerem, wszak jeszcze zostało, o dziwo, kilka minut do samego startu.
Start o 13:00 naszego czasu. Doszliśmy do skrzyżowania ulic i już pełna dobrych emocji czekałam na włączenie START w aplikacji.

Trasę miałam w głowie przygotowaną, chciałam przebiec 5 km, a co będzie ponad, to bonus i wartość dodana. Oczywiście jak to bywa często, życie weryfikuje nasze zamiary i trzeba czasem robić coś zupełnie bez przygotowania. Trasa mniej więcej pokrywała się z zamierzoną, ale biorąc pod uwagę, że jednak o ponad 2 km dłużej biegłam niż zakładany dystans, trzeba było jakoś zmienić biegowe ścieżki.
Poniżej mapka z przebiegniętą przez nas trasą.

Wings for Life 2020

Podczas biegu spotkałam kilkoro biegaczy, trzymali dumnie telefony z rękach więc zapewne w tej samej akcji brali udział.
A ja czułam się szczęśliwa, że jednak udało mi się przezwycieżyć demona lenistwa, nie poddać złemu nastrojowi aż w końcu przebiec niemały, jak dla mnie dystans 7km.
Poniżej jeszcze pamiątkowe zdjęcie z osiągniętym przeze mnie wynikiem.

Dziękuję wszystkim za wsparcie, bez Was na pewno nie wstałabym z łóżka.

Niech się święci 1 maja

czyli wycieczka biegowa z Zeziem

W tym roku dzień pierwszego maja wypadał w piątek, a zatem był wolnym dniem od pracy. Wszak to właśnie tej pracy, święto obchodzimy.

Jako, że lubię celebrować takie niezwyczajne dni, postanowiłam i ten dzień uczcić w sposób sportowy. Zapakowałam Zezola do auta, wcześniej ubierając siebie w strój i buty do biegania i skierowałam się w stronę Barbarki.

Auto zostawiłam na wjeździe to lasu, dalej już przecież spacerowo, biegowo i niesamowicie, wszak pora dość wczesna więc i ludzi niewielu, za to ptaki śpiewające niemal bez wytchnienia i zapach kwitnących drzew i krzewów. Byłam zachwycona porankiem.

krzew_biale_kwiaty

Niejako z konieczności, bo na prostej drodze znalazło się jednak kilkoro chętnych, w tym pies, skręciłam w jedną z leśnych dróg i pobiegłam nią dalej, zupełnie nie wiedząc dokąd prowadzi ani co na niej zastanę. Powyższe zdjęcie pokazuje, że na drodze nagle można spotkać niezwykle piękne krzewy, które zapachem potrafią naprawdę nieźle namieszać w nosie.

Zakątek był urokliwy, można było biec i biec i napawać się pięknem przyrody, co oczywiście czyniłam i ja. Zezol był tego samego zdania, zaznaczał wszystko co było do zaznaczania i wysyłał mnóstwo psich sms-ów.

Przyroda przyrodą, na jej temat mogłabym pisać bez końca, ale przecież każdego by zemdliło po niedługim czasie, a od tego w sumie to byli poeci 😉

Okazało się niebawem, że odwiedziłam lasek na przeciw ulicy Polnej przy Wrzosach. A w tymże lasku co znalazłam? Takie cuda…

l

Jak znajdę informację na temat tego, co na tych zdjęciach jest i do czego służyło, to uzupełnię wpis o odpowiedni komentarz.

I takimi niespodziankami przywitałam Święto Pracy 2020r.

Z dobrym nastrojem wróciłam do domu a w myślach powoli kształtował się zarys trasy na Wings for Life, w którym będę brała udział 3 maja.

Krótka relacja z biegu z aplikacją w następnym wpisie.

P.S.
A miałam zacząć pisać regularnie, bo tak po kilku dniach emocje już nie te i trudno się zebrać do relacji „na gorąco”.