ZUMBA

czyli tego to ja się nie spodziewałam.

Zajęcia z zumby miały byc uzupełnieniem do treningów, tylko uzupełnieniem. A stały się czym? Regularnym treningiem, który wnosi nie tylko ćwiczenia całego ciała, ale przede wszystkim odmienny stan umysłu 😉

Nie chodziłam na takie zajęcia nigdy wcześniej. Za to wiele słyszałam o nich od Kamili, która była w coraz lepszej formie i co więcej, w coraz lepszym nastroju. Nawet nie musiała mnie długo namawiać, zabrała mnie ze sobą na zajęcia jako gościa, na próbę czy w ogóle mi się to spodoba,

A ja już na pierwszych zajęciach wpadłam w ten klimat po kokardy. Tego mi było potrzeba, idealnie się wstrzeliło w moje braki treningowe i towarzyskie. W grupie ćwiczy się świetnie, a jeśli do tego jest dobra muza, taniec i osoba prowadząca, którą ktoś kiedyś nazwał energetyczną kosmitką, to połączenie tego dało efekt zniewalający.

Kupiłam do tej zumby nawet buty, bo po kilku ciekawie wyglądających poślizgach na parkiecie, musiałam znaleźć coś bezpiecznego dla moich kolan. Kamila znów okazała się „wujkiem dobra rada” i poleciła Reeboki, do zakupów których nawet nie trzeba mnie namawiać. Wszak to jedna z moich ulubionych marek sportowych butów.

No i stałam się częścią zespołu tańczącego dzikie tańce zumbą zwane pod przewodnictwem Pauliny w klubie Gracja.

Jeszcze dodam, że po bodajże drugich zajęciach poszłam do pracy w takim stanie, jakbym ogródek sąsiada przekopała łyżeczką do herbaty. Do moich narzekań na ból łydek czy ud moi współpracownicy już się przyzwyczaili, ale do jęczenia, że mnie boli dosłownie wszystko i głupich pytań typu czy wiedzą, że gdzieś tam na dole pleców człowiek posiada jakieś mięśnie, nie nawykli. Patrzyli dość ciekawie z pytaniem w oczach co takiego tym razem wymyśliłam, że moje biedne starsze nieco ciało, zareagowało w ten sposób. Czyżbym na banji skoczyła a może przepłynęłam morze wpław?

Nacierając się maścią przeciwbólową wyjaśniłam im, że… byłam na ZUMBIE przecież. Zdumienie w ich oczach… bezcenne.

P.S.
Karnet na kolejny miesiąc ujęty w budżecie a ja sama ciekawa jestem jak te zajęcia wpłyną na poprawę mojej kondycji i biegi.

Four Colours Red Run Inowrocław 2019

Wykonało się. Komplet medali za cykl 4 biegów w Inowrocławiu stał się moim udziałem.

Komplet zdobyty.

Cztery biegi, cztery medale. Green Run, Blue Run, Orange Run i Red Run. Blue Run w trakcie kontuzji, nie mogłam biegać, poszłam z kijkami, w końcu też są niebieskie.

W dniu dzisiejszym tj. 24.11.2019r, odbył się ostatni z cyklu kolorowych biegów w Inowrocławiu.

Pojechałyśmy tam niezmiennie z Kamilą a na miejscu spotkałyśmy się z Kasią.

Jeszcze szczęśliwe przed startem.

A pogoda była złośliwa. Podczas podróży do Inowrocławia nawet deszczyk nas spotkał. Na szczęście już na samym biegu było sucho, chociaż ulice i bieżna były nasiąknięte wodą. Temperatura oscylowała w okolicach 2 stopni, ale wiejący wiatr potęgował uczucie zimna.

Spotęgowane uczucie zimna odzwierciedlona na naszych mordkach.

Ostatni bieg musiał być wyjątkowy i był. Po pierwsze pojechałyśmy na tyle wcześnie, że nawet miejsce na niedaleko mieszczącym się parkingu miałyśmy, po drugie oddałyśmy rzeczy do depozytu, a co za tym idzie, miałyśmy zatem sporo czasu do startu.

Postałyśmy troszkę adorując grzejnik w korytarzu i po kilkunastu minutach ruszyłyśmy na bieżnię celem rozgrzania mięśni. Przetruchtałyśmy dwa kółeczka i od razu ciepełko mi się zrobiło.

Byłam nastawiona bardzo pozytywnie do biegu, pewnie dlatego, że całe 5 dni miałam wolne od treningów i czułam się wypoczęta i dobrze zregenerowana.

Ale takiego obrotu sprawy bym się nie spodziewała. Nie zamierzałam pokonywać siebie na tej trasie, tym bardziej, że wcześniej w Bydgoszczy podczas biegu towarzyszącego na 5km, zrobiłam swoją życiówkę na tym dystansie.

Biegło mi się na tyle dobrze, że gdy spojrzałam na zegarek sprawdzając w jakim tempie biegniemy, to pomyślałam, że to bieg z górki był. Górka kiedyś się skończyła i zaczęło się płasko a nawet niekiedy nieco w górę. A tempo nadal nie spadało jakoś znacząco. Pierwszy kilometr skończył się szybko tak jakoś, widzę 6:31.

Uuuulala…no to pewnie odpadnę na trzecim kilometrze, ale nie zwalniam, bo obok mnie biegnie Kamila i trzyma tempo.

Lecimy dalej, okolica ładna, już kiedyś tam biegłyśmy, park solankowy, jakieś pola, na których dość mocno wiało, na szczęście w plecy. Porównując mój ostatni bieg w Inowrocławiu i ten dzisiejszy, to teraz jakby ktoś węgla doładował do lokomotywy, Taki miałam zapas sił i mocy, że postanowiłam nie zwalniać i po ciągnąć tempo jak najdłużej się da.

Czwarty kilometr też jakoś szybko nadszedł więc pozostał już tylko jeden. Nie ma się co oglądać, trzeba biec jak najszybciej się da. Taaa… a tam za zakrętem pod górkę trzeba się skrabać. Tempo nieznacznie spadło, ale widziałam już stadion z upragnioną metą więc cisnę ile wlezie. Wpadłyśmy na koronę stadionu więc krzyczę do Kamili, że ma lecieć na swoje możliwości. Już nie miałam serca patrzeć jak biegnie z zaciągniętym hamulcem czekając na mnie. Te 500 metrów jakoś dam radę bez Jej obecności.

Poleciała i tyle ją widziałam. Ale jak już wbiegłam na tartan, to też sobie podkręciłam tempo na finiszu. Takim sposobem udało mi się po raz kolejny w tym roku zrobić najlepszy wynik na dystansie 5km.

Ostatnie medale z serii już wiszą dumnie.
Zwycięski skład z Torunia.

Jestem z tego bardzo dumna, bo to znaczy, że nie zmarnowałam tego całego roku i chociaż bywało różnie, to można powiedzieć, że się rozwinęłam sportowo.

Chcę to utrzymać w każdym roku, ale wymaga to wielu wyrzeczeń i cierpliwości a na pewno mądrych decyzji i… regeneracji.

To moja czwarta dyscyplina sportowa, którą będę się zajmować. Odpoczynek.

Druga strona medalu.

A właściwie to mam jeszcze coś nowego w planach, jako uzupełnienie do treningów. Jutro po raz pierwszy idę na zajęcia zumby. Może właśnie w poniedziałki będę się wyżywać tanecznie i dobrze mi to zrobi na ogólny rozwój. Zobaczymy. Relacja już wkrótce.

Marsz Niepodległości Gdynia 2019

Miało być mocno i było mocno. Było tak mocno, że przez 5 dni musiałam zrobić sobie wolne od jakichkolwiek treningów. Zrezygnowałam z roweru, zostawiając wyłącznie dojazdy do pracy, zrezygnowałam z basenu (tu trochę dobrze, bo pogoda nie rozpieszczała a ja przecież dojeżdżam tam rowerem), zrezygnowałam z biegania. A wszystko dlatego, że zachciało mi się wystartować z przodu i sprawdzić na jakim, tak naprawdę, jestem poziomie w tym nordic walkingu.

Stoję w 3-cim rzędzie.

Tradycyjnie od 3 lat pojechałam do Gdyni uczcić Święto Niepodległości. I chociaż w pierwotnych planach na początku roku miał to być mój debiut w biegu na 10km, to po kilku kontuzjach w sezonie, jak i zwyczajnie braku przygotowania, postanowiłam jednak pójść z kijkami.

Gotowa do startu.

A, że mi się wydawało, że moja forma znacząco różni się od tej zeszłorocznej, to sprawdzenie się w gronie najlepszych, wydawało mi się pomysłem na medal.

Rzut oka dookoła.

Jak wymyśliłam, tak i wykonałam zadanie. Ustawiłam się na początku startującego tłumu i ruszyłam mocno do przodu, licząc na to, że część osób po mocnym początku nie wytrzyma narzuconego sobie tempa. Tak to przynajmniej wygląda w biegach więc i w tej konkurencji mogło wyglądać podobnie.

Z niezawodnym supportem w postaci Przemka.

Było całkiem szybko, nie ma co opisywać krok za krokiem i stukot kijka za stukotem kijka. Starałam się iść jak najszybciej, co fajnie sfilmował mój super kibic i wsparcie, Przemek.

Było mocno od początku.

Kiedy już wpadałam na metę, zmęczona jak diabli, to wydawało mi się, że moje miejsce jest dość wysokie. Niewiele osób mnie wyprzedziło więc liczyłam na dobrą pozycję, Sprawdzając czas na zegarku i wyniki ostatnich zawodów, wyszło nam, że osiągnięty przeze mnie wynik mieści się w pierwszej trójce kategorii wiekowej.

Końcówka.
Czułam, że jest szybko.

Po szybkiej konsultacji z Przemkiem postanowiliśmy poczekać na ogłoszenie wyników i dekorację. Głupio byłoby pójść do domu, gdyby jednak udało mi się zająć jakieś premiowane miejsce.

Czekaliśmy, czekaliśmy…ale niestety jeszcze nie tym razem.

Zajęłam 17 miejsce w swojej kategorii wiekowej idąc wolniej o około 3 minut od 3-go miejsca. Jest co poprawiać i szanse na pudło rosną z roku na rok.

Pozostaje tylko pytanie: kontynuować marsze już tak tradycyjnie czy próbować sił w biegu na 10km?

Decyzję podjęłam właśnie dzisiaj, podczas pisania bloga.

Będę nadal chodzić z kijami w ten Dzień Niepodległości a debiutancki start w zawodach na 10km trasie zostawiam na inną okazję. Już nawet wiem jaką, ale o tym napiszę w kolejnej odsłonie.

Bydzia Trial

czyli Bieg na 6 Łap

Tak szybko to jeszcze nie było!

Nie, nie… nie ma kolejnej życiówki w bieganiu. Jest za to życiowe tempo w pisaniu relacji z dnia dzisiejszego czyli jak nam tam było na tym biegu.

Bieg na 6 Łap Bydzia Trial oczywiście, jak to już na koniec roku, spontanicznie wpisał się w kalendarz startowy. Uwielbiam brać udział w imprezach sportowych, które połączone są ze wsparciem dla zwierząt czy to finansowym, czy też rzeczowym.

Tym razem padło na Różopole – Myślęcinek koło Bydgoszczy. Bieg w różnych odsłonach, bo można było wybrać sobie i dystans i sposób jego pokonania więc każdy, dosłownie każdy mógł wziąć w tym udział. Trzeba było tylko chcieć.

A nas nie trzeba na takie rzeczy namawiać, wystarczy pokazać, że jest 😀

Pojechaliśmy do Myślęcinka, znaczy ja z Zeziem a w osobnym aucie Kasia z Mamą i córką Olą. Tutaj raz jeszcze wielkie dzięki dla Kasi rodziny za dopilnowanie plecaka.

Pakiet startowy (bardzo bogaty) oraz koszulka odebrane więc można przygotowywać się do rozgrzewki. Ale wcześniej jeszcze przebranie.

Z poprzednich wpisów kto czytał, to być może pamięta, że wylicytowałam swojego czasu strój Iniemamocnego. Pieniądze zostały przekazana na Fundację Niechciane i Zapomniane SOS dla Zwierząt, a strój odebrałam na Biegiem na Film w Zgierzu od Dominika Runoholica.

W tymże właśnie stroju przebyłam dzisiejszą, dość ciężką jak dla mnie, trasę o długości 5,3km.

Fot. Kasia Walentyn

Biegło się i ciężko, i radośnie zarazem. To bardzo dobre połączenie emocji, bo zmęczenie z uśmiechem na twarzy, to niezła harmonia. Dodając do tej mikstury biegnącego przede mną Zezia, wychodzi naprawdę potężna dawka endorfin i finalnego zadowolenia.

Takie soboty to ja szanuję i takie soboty chcę mieć chociaż raz na tydzień. Wiem, że to zależy w głównej mierze wyłącznie ode mnie, ale czasem nie wiem co ze sobą począć.

A dzisiejszy dzień znów pokazał mi, że skoro nie wiem co ze sobą zrobić, to trzeba założyć buty biegowe i iść do lasu pobiegać. Nie ma lepszego lekarstwa, no… może rower, ale to jak się ma więcej czasu i można Zezia zostawić spokojnie w domu.

Poniżej trochę fotek z biegu i nawet filmik, na którym jesteśmy.

Start biegu.
Było ślisko, z górki i pod górkę i były piękne widoki.
😀
I tak mi się dziób śmiał przez cały bieg.
Już kilometr do mety. Przyspieszamy.
Trzymamy tempo coraz bliżej mety.
Dobrze nam idzie.
Medaliści. Zezio też otrzymał swój medal.
Agzie Team.
Dumny finisher.
Woda od Pani jest smaczniejsza.
Agzie zafrasowana.
Odbieram nagrodę za przebranie.

I już wiem, że na wiosnę będzie kolejny bieg, tym razem Bieg po Oddech. Będziemy na pewno.

Pływanie na poważnie

czyli jak wywołać uśmiech na basenie

Skoro udało mi się ukończyć zawody triathlonowe w Blachowni, ukończyć w przewidzianym przez organizatorów czasie, to może za rok sprawdzić jaki to rozwój przez ten czas się dokonał.

Wiadomo, że najsłabszą moją konkurencją w tri jest pływanie. W sumie kraulem pływam dopiero od marca 2019r. a i to dość rozpaczliwie technicznie.

Pomimo tego, że w teorii jestem świetna, to praktyka odbiega znacząco od mojej wiedzy na temat pływania tym stylem.

Czas to wszystko zmienić, a zmienić można nie inaczej jak tylko poprzez regularne pływanie. Trzeba zwracać baczną uwagę na techniczne szczegóły, wszak to one odpowiadają za efektywne przesuwanie się do przodu.

Do tej pory mój czas to powyżej 4min/100m. A na zawodach wyszłam z wody ostatnia. To nie jest żaden wstyd, ale przynajmniej wiem nad czym powinnam popracować, jeśli poważnie myślę o kontynuowaniu startów na zawodach triathlonowych.

Skończyły się wakacje a wraz z nimi skończyło się pływanie w stawie, za to zaczęło się pływanie w basenie w SP nr 8. Bardzo lubię ten basen i mimo tego, że mam znacznie bliżej basen USC, to wolę podjechać na Rubinkowo.

Regularne treningi i zwracanie uwagi na techniczne szczegóły, pozwoliły mi na poprawę wyniku na 3:10min/100m. A w ostatnim tygodniu udało mi się przepłynąć jednym ciągiem 200m odcinek w tempie 3:30min.

To naprawdę cieszy, widać, że ciężka praca i cierpliwość przynoszą efekty. Mam zamiar poprawić swój wynik do przyszłego startu i przepływać 100m odcinki w tempie 2:45min. W kolejnych postach będę informować o wynikach treningów. Może kogoś zainspiruję…

A tak na marginesie, gdy czasem mi się nie chce ruszać z domu wieczorem, wszak na basen chodzę na 19:40, to odpalam sobie instagrama z postami RunEat a tam Łukasz wędrujący na trening pływacki z samego rana. Skoro on nie odpuszcza i poprawił swoje wyniki znacznie… to i ja nie odpuszczam i liczę również na poprawę mojego pływania. Dzięki Łukasz Remisiewicz, czy to przeczytasz, czy też nie. Może ktoś Ci kiedyś przekaże, że stałeś się motywatorem do treningów 😀

Podwójna wizyta w Łodzi

czyli Monster Coocking i Runoholic podbijają psie serca

Oj działo się w ciągu dwóch tygodni, działo się. Działo się tyle, że nawet nie znalazłam dość czasu na opisanie moich wizyt w zaprzyjaźnionym mieście Łodzi.

Z Łodzią jestem związana od dość dawna, ale teraz to już zupełne szaleństwo mnie opętało i podczas tworzenia kalendarza startowego na rok 2020 oczywiście biorę pod uwagę przede wszystkim wydarzenia organizowane przez Runoholica i Coocking Monster.

Co zrobić… 😀

Teraz chwila wspomnień.

Pierwszy bieg to Pizza Run z Fiero! Bieg na dystansie 4,5km w pięknym miejscu, w parku Baden-Powella w Łodzi, rzecz jasna.

Wyjazd z domu, oczywiście z Zeziem, około godziny 7:00, bo jeszcze na Niesiołka po Anię podjechać musiałam. Support mile widziany, a nawet wskazany więc najlepszy kibic na świecie w osobie Ani, jechał z nami.

Przygotowania do biegu były, a jakże. Specjalnie na tę okoliczność dokonałam zakupu koszulki tematycznej.

Tematyczna koszulka – kawałek pizzy :p

A i skarpetki, chociaż z mniejszym nadrukiem, także nawiązywały tematycznie do nazwy biegu.

Proszę zwrócić uwagę na pizzowe skarpetki.

Przyjechałyśmy z Anią na miejsce nieco wcześniej, żeby zdążyć odebrać pakiet startowy i oddać karmę na zrzutę dla Fundacji Niechciane i Zapomniane – SOS dla zwierząt.

Trasa wyznaczona przez google maps poprowadziła nas owszem do tego parku, jednakże z drugiej strony niż wejście właściwe. Zaparkowałyśmy bolida gdzieś obok, stało tam już kilka samochodów więc nie było strachu, że nasz pojazd skończy źle. Chociaż… również w tym miejscu stał spalony wrak osobówki.

Również na ten bieg przyjechała ekipa dziewczyn, z której jedna dość mocnym akcentem rozpoczęła wydarzenie, przewracając się nieopodal jak długa za sprawą drucianego kółka, prawdopodobnie jakiegoś elementu ze spalonego auta. Żal nam było dziewczyny, bo pewnie się poobijała, ale dzielnie wstała i wraz z koleżankami poszły gdzieś w park.

A my obładowane nieco, bo i Zezio na smyczy, i plecak, i torba z karmą w postaci 6-ciu puszek, ruszyłyśmy na poszukiwanie właściwej ścieżki do biura zawodów.

I tak sobie obeszłyśmy dookoła plac i nadal nie miałyśmy pojęcia w którą stronę należy iść, a czas ucieka. W końcu z pomocą przyszła Pani spacerująca z psem, która pokierowała nas we właściwym kierunku. Droga okazała się dość dzika w wyrazie, ale najważniejsze było zdążyć na czas. Przed nami ukazał się się już park, ale żeby tam się dostać należało zejść z pagórka i wejść na następny. W trosce o Ani kręgosłup zapytałam czy aby na pewno da sobie radę na tej ścieżce, po czym z cichym przekleństwem runęłam na tyłek zjeżdżając po błotnistym zboczu pierwszego pagórka. Klapnęłam chyba z wdziękiem całkiem niezłym i nic by mi się nie stało, gdybym nie nadziała się na niesione na ramieniu puszki. Po czasie wylazł mały siniak i lekko poobijane żeberka.

Ale co tam, komandosi nie pękają. Wstałam dzielnie i w towarzystwie rechotu Ani i własnego też, poszłam dalej.

Na miejscu ogromna kolejka po odbiór pakietu, ale co tam, trzeba odstać swoje. Za to prezentów dla zwierzaków przybywało z każdą minutą. W zamian otrzymywaliśmy losy na loterię fantową, a nagród było naprawdę cała masa. Ola, Dominik i całe grono zaprzyjaźnionych z nimi osób, naprawdę zrobiło kawał dobrej, roboty.

Po rozgrzewce nastąpił start biegu. Jako, że na tych biegach nie ma ani pomiaru czasu, ani żadnej rywalizacji a jedynie dobra zabawa, całe mnóstwo osób ruszyło na trasę w przyjaznym dla mnie tempie. I z tego powodu, jako, że początek biegu niezbyt szybki, mogłam sobie pozwolić na przebiegnięcie dwukrotnie pętli z fajnym podbiegiem na tzw. Górę Saneczkową. A już myślałam, że skończę po jednej.

Trasa na Pizza Run z Fiero!
Aga na trasie, ale już blisko mety 😀 Fot. Ania Wasilewska

A po biegu na każdego czekał kawałek Pizzy od Fiero, medal oczywiście też i coś do picia.

Kawałek wybieganej pizzy miał więcej chętnych. Podział był na trzech.
Z niezawodnym supportem.
Odpoczynek na ławce po biegu.

Poczekaliśmy aż zostaną rozlosowane nagrody w loterii i chociaż nie udało się nam niczego wygrać, to z zadowoleniem zebrałyśmy się w drogę powrotną. Pewnie zostałybyśmy z Zeziem nieco dłużej, ale droga do domu nadal liczyła 200km więc czas był się zbierać. Dokładnie z tydzień, w kolejną sobotę i tak tutaj wrócimy, tym razem na bieg GAŁGAN RUN 🙂

Trasa Gałgan Run.

Nadszedł kolejny tydzień i kolejny wyjazd do Łodzi. Tym razem trasa ogarnięta znacznie lepiej więc na miejsce dotarłyśmy nie dość, że szybciej, to jeszcze z bezpiecznym dojściem do biura zawodów. I tym razem jako podarunek dla Niechciane i Zapomniane – SOS dla zwierząt przywiozłam trochę karmy mokrej i suchej oraz szampony dla psów i dwie zabawki. W podziękowaniu udział w losowaniu nagród na koniec biegu.

Przed biegiem obeszłyśmy z Anią i Zeziem trasę. Fajne miejsce i fajne ścieżki. Tym razem Zezol będzie biegał wraz ze mną, wszak to jest bieg dla par – człowiek i pies. Nadajemy się 😀

Najlepiej , fot. Ania Wasilewska

Kilka fotek na dobry początek i lekkie przyspieszenia na sprawdzenie czy wszystko gra.

Próba biegowa Aga i Zezio. Gałgan Run.

Rozgrzeweczka jak zwykle i można przygotowywać się na start główny. Bieg podzielony został na dwie fale. Pierwsza fala dla zawodników mających do pokonania jedną pętlę – ok. 1.5km oraz druga fala, która biegła tę pętlę trzykrotnie.

Rozgrzewka. Fot. Ania Wasilewska
Rozgrzewka. Fot. Ania Wasilewska
Rozgrzewka, Fot. Ania Wasilewska

Początkowo mieliśmy pobiec w drugiej fali, jednakże Zezio nieco się zestresował przed samym startem i nie miałam pewności jak będzie się zachowywał podczas biegu. Obawy okazały się nieco na wyrost i jak już zaczęliśmy bieg, Zezio powrócił do swojej dobrej formy. Dał mi takie wsparcie, że Ania aż się zdziwiła, że tak szybko zameldowaliśmy się na mecie. Podobno 4-ci byliśmy, ale i tym razem nie było to ani na czas, ani na siłę. Wyłącznie dla zabawy i pogłębienia i tak ogromnej więzi między człowiekiem i psem.

Aga na trasie.

Po ukończonym biegu, każdy uczestnik otrzymał medal. Każdy to znaczy każdy, pies także 😀

Zezio zwycięzca.
Już po biegu, szczęśliwa para z medalami. Fot. Ania Wasilewska

W oczekiwaniu na kolejnych finiszerów z drugiej fali, odpoczywaliśmy na trawie.

Fot. Ania Wasilewska
Bo trawa była za mokra…

Jeszcze zbiorowe zdjęcie przed losowaniem.

Szukać nas na samej górze, Zezio na moich rękach.

I nastał równie oczekiwany moment, moment losowania nagród. Tym razem szanse na nagrodę były większe, bo uczestników znacznie mniej a pula nagród nie odbiegała od poprzedniej edycji Pizza Run. Liczyliśmy na jakąś zabawkę dla Zezia, może szelki biegowe, bo by się przydały czy cokolwiek innego jako super pamiątkę z wydarzenia. Nawet jeśli wrócimy bez niczego, to w głowach i pamięci pozostanie nam super zabawa w cudownej atmosferze.

Sporo nagród rozdanych, psy się cieszą, człowieki także, my jeszcze bez pamiątki, ale nie tracimy nadziei. I słusznie, bo…

Numer 28 – voucher na klapki KUBOTA wraz ze skarpetkami!!!

Przecież to hit tego sezonu, przynajmniej w Łodzi w tej naszej społeczności 😀 Ale się ucieszyłam, a dla Zezia smaczek z kurczaka.

Odbiór nagrody. Dziękuję raz jeszcze. Zdjęcie wykonał Pan fotograf.

I wszystko co dobre i miłe kończy się za szybko, ale takie życie. Trzeba wracać do domu, ale przynajmniej z naładowanymi bateriami.

Moje niezawodne wsparcie i cała drużyna Zezol team na poniższym zdjęciu. Dziękuję Ania, że pojechałaś z nami. Liczę na kolejne wspólne wyjazdy do Łodzi.

Zezol team.
https://www.facebook.com/runoholic/videos/1010596465946504/
Piękny film stworzony przez Olę – Cooking Monster. Koniecznie do obejrzenia, jesteśmy tam 😀

SPONTAN Z NIESPODZIANKĄ

czyli warto walczyć ze sobą do końca.

Ekologiczny medal dla uczestników biegu.

Szybki wstęp…

Jest wydarzenie na FB, Jubileuszowy Barbarkowy Bieg Przełajowy z okazji 15 lecia powstania szkoły leśnej na rzeczonej Barbarce. Ogólnie miejsca nie trzeba przybliżać mieszkańcom Torunia i okolic, a osoby, które nie znają naszej dumy, zachęcam do odwiedzenia miejsca zarówno wirtualnie jak i realnie.

Miałam zamiar wziąć udział w tym biegu, dystanse były dla mnie przyjazne 4km lub 8km biegiem albo 4km marsz z kijkami. Zwłaszcza ten pierwszy przypadł mi go gustu.

Jednak jak to bywa w życiu, które naprawdę lubi zaskakiwać, musiałam zweryfikować nieco zamiary. Wyjazd na wieś na weekend jest równie atrakcyjny jak bieg, jeśli nie bardziej.

Pojechałam zatem do zwierzyńca i pogodziłam się z myślą, że w biegu tym razem udziału nie wezmę. Nie było to dla mnie aż tak bolesne, bo dzień wcześniej czyli w sobotę, udało mi się zrobić fajny bieg na 5km, pojeździć na rowerze 15km w pięknych okolicznościach przyrody… i niepowtarzalnych, że zacytuję klasyka oraz pospacerować po lesie z grzybami w roli głównej.

Z formą coraz lepiej, głowa jeszcze szwankuje, ale idzie ku lepszemu i aktywności nie brakuje. Decyzja podjęta: nie jadę.

Ale… info o biegu sprzedałam wcześniej Kasi i Kamili. I właśnie w sobotę wieczorem Kasia pyta czy będę jutro na Barbarce. Odpisałam zgodnie z ustaleniem z samą sobą, że nie. Tyle, że zaczęła mi w głowie kiełkować myśl, że skoro umiałam sobie zorganizować czas na wyjazd do Zgierza, to do Torunia nie dam rady? A jednak bieg przełajowy to fajna sprawa, szkoda rezygnować tak naprawdę z powodu własnego niechcemisia.

I tutaj się sprawdza zasada, że jak się nie chce, to się szuka wymówek a jak się chce, to się znajduje rozwiązania. Zmiana decyzji na tak i szybka wiadomość do Kasi i do Kamili, że jednak w niedziele stawiam się na starcie biegu,ale po zakończeniu szybko wracam na wieś.

Byłyśmy umówione na Barbarce o 10:30. Stawiłyśmy się przed czasem i dawaj na zapisy. Kamila już zapisana, leci 8km trasę, Kasia to samo, a ja… cóż… ja tylko na 4km, bo muszę szybko wracać do domu 😉 Taki żarcik, rzecz jasna, bo bym nie dała rady przebiec tego dystansu w rozsądnym czasie.

Spotkałyśmy jeszcze Kasię Z, która dzielnie będzie kroczyć z kijkami i Monikę P, która z kolei wesprze moje 4km wysiłki. Fajnie, bo nie lubię biegać sama, tym bardziej, że z reguły bywam na końcu stawki.

Cała ekipa w komplecie. Fot. Marek Zakrzewski.

Po biegach dzieci, które naprawdę mocno się cieszyły z każdego przebiegniętego metra, nastąpił start zawodników nieco starszych i mocno starszych, w tym mnie.

Początek biegu rzecz jasna strasznie dla mnie ciężki, jakoś się nie przyłożyłam do rozgrzewki i pierwszy kilometr nie dość, że lekko pod górkę i po piachu, to jeszcze wolno jak diabli. Albo mi się tak wydawało, bo statystyki aż takie surowe dla mnie nie były.

Miałam do pokonania 2 pętle po 2 km, a pętla składała się z drogi tam i z powrotem, czyli że skoro było pod górkę, to drugi kilometr (no i czwarty) będzie lekko w dół.

Strategii żadnej nie miałam, chciałam się dobrze bawić tym biegiem, nie wlec się, chociaż i tak byłam prawie na końcu i ukończyć przełajowy bieg z podbudowanym morale. Jakoś dziwnie lekko zaczęło mi się biec na 3 km, co mnie zdziwiło, bo własnie środek biegu na dystansie 5km jest dla mnie najgorszy. Zaczęłam przyspieszać i tak sobie walczyłam sama ze sobą nie patrząc na to co się dzieje za mną ani przede mną. Do mety zostało 500m i naprawdę wtedy już docisnęłam tempo. Poniżej 6min/km to ja właśnie takie niedługie kawałki mogę pobiec, ale to właśnie wystarczyło mi, żeby wyprzedzić jednego biegacza, który mi nawet pogratulował oraz…

UWAGA!!!

zająć 3 miejsce w swojej kategorii wiekowej!!!

Takie cuda, Panie…i Panowie ;).

W życiu bym się nie spodziewała takiego obrotu sprawy. Dowiedziałam się o tym od koleżanki, która została nieco dłużej ode mnie na Barbarce. Przecież ja zeżarłam kiełbasę na zimno, którą każdy uczestnik biegu otrzymał na upieczenie jej na ognisku i pomknęłam na wieś do czekających na mnie psiaków.

A całokształtu dopełnia oczywiście Kamila, która wyrwała do przodu jak rącza łania, słuchawki z czadową playlistą i tylko mi migała na trasie, ale to tak szybko, że tylko raz zdążyłam przybić z Nią piątkę. A szybkość popłaca, bo Kamila zdobyła drugie miejsce w swojej kategorii wiekowej, według mnie w pełni zasłużone, bo to naprawdę był bardzo szybki bieg w Jej wykonaniu. Tego Jej zazdroszczę, ale może kiedyś dorównam ;).

Teraz tak sobie myślę, że należy zawsze walczyć ze sobą do samego końca, bo nie zna się planów organizatorów ani statystyk rocznikowych uczestników biegu i można być mile zaskoczonym po jego ukończeniu.

Ja jestem bardzo zaskoczona, bo słabo biegam przecież, ale wkładam w to wiele pracy i wysiłku a i serca również. To kiedyś musiało przynieść efekty, bo jak widać, w mojej kategorii wiekowej coraz mniej kobiet biega albo bierze udział w zawodach. Zatem moje szanse rosną na zajęcie lepszego miejsca podczas wyścigów, chociaż bardziej będę się cieszyć, jeśli to lepsze miejsce zagwarantują mi moje osiągnięcia z treningów niż absencja zawodniczek w kategorii przed 50-tką.

Tym optymistycznym akcentem kończę swoje wspomnienia ze spontanicznego wyjazdu do Torunia.

Za tydzień wyjazd do Łodzi na Pizza Run. Będzie relacja, można śmiało czekać 😀

Przebieranki bieganki

czyli Biegiem na film w Zgierzu

Zdjęcie wykonał Pan Fotograf

Po świetnym debiucie na Ice Cream Run u Dominika Runohlica w Łodzi, apetyt na bieganie w gronie wariatów wzrósł dość szybko.

Gdy zaczęła się promocja kolejnego biegu organizowanego przez Runoholica, to zbyt długo nie musiałam się zastanawiać, a właściwie zupełnie tego nie robiłam, tylko z niecierpliwością czekałam na rozpoczęcie zapisów.

A napięcie przy tym rosło niemiłosiernie. Wszak liczba miejsc była ograniczona, a chętnych, mając na względzie poprzednie zapisy, gdzie numery startowe rozeszły się w ciągu 30 sekund, było znacznie więcej. Odliczanie się zaczęło i wyścig z chętnymi na bieg również. Udało mi się zapisać i opłacić start i byłam tamtego dnia bardzo zadowolona.

Uważam, że jak człowiek chce coś zrobić, coś osiągnąć, to zrobi to nie zważając na przeszkody ani wyrzeczenia, które mogą temu towarzyszyć.

U mnie było dość podobnie, ale od czego dobra organizacja i pomoc przyjaciół. Dzień wyjazdu nadchodził, ale trzeba było jeszcze zorganizować jakieś przebranie. Miał to być strój bohatera książki, komiksu czy filmu. U mnie padło na Ojca Chrzestnego.

Dlaczego? Ano dlatego, że po pierwsze lubię ten film, po drugie ma świetną muzykę, po trzecie było mi dość łatwo skompletować elementy stroju a po czwarte dobrze mi się kojarzy. A kojarzy mi się z Anią i Przemkiem 😀 Oni wiedzą dlaczego.

Zdjęcie wykonał Pan Fotograf

Jak widać powyżej, tak sobie wymyśliłam i tak zrobiłam. Poniżej jeszcze kilka fotek mojego przebrania.

Już po biegu z super medalem.

A poniżej ze specjalną dedykacją dla Maćka 😀

Biegaliśmy wokół zbiornika wodnego w Parku w Zgierzu.

Trasa wokół wody to niecały 1 km. Do pokonania było maksymalnie 5 pętli. Ja zrobiłam 4 pętle w tempie mocno spacerowym, chociaż na więcej mnie nie było stać tego dnia (jak każdego ostatnio), ale atmosfera na biegu wynagradzała dosłownie wszystko. Ludzie poprzebierani cudownie, kolorowo i z bananami na pychach. Nie do opisania.

A po przebiegnięciu dystansu czekało na mecie picie Powerade, ciastka i super medal.

Później dalszy ciąg przyjemności. Losowanie nagród. Było ich sporo, od komiksów przez książki do karnetów do Nowa Gdynia. Niestety tym razem nie udało mi się niczego wylosować. Ale mnie to nie martwiło, gdyż po zakończeniu imprezy i tak miałam wracać nie dość, że z naładowanym endorfinami łebkiem, to z wypasionym pakietem startowym i… ze strojem PANA NIEMAMOCNEGO, który wygrałam na licytacji u Dominika.

Pieniądze z licytacji zostały przekazane na SOS dla Zwierząt Niechciane i Zapomniane w Łodzi.

Z wielką radością wracałam do domu a raczej na wakacje, z których się urwałam na pół dnia. Ale jak wspomniałam, jak się czegoś bardzo chce, to szuka się rozwiązań a nie wymówek.

Teraz w planach kolejne biegi w Łodzi.
Pizza Run z Fiero oraz Gałgan Run.

Relacje z biegów oczywiście będą.

Przechwycony w ostatniej chwili. Jestem na tym filmiku i za ten zaszczyt dziękuję jego twórcom 😀

Pamiętnik z wakacji cz. 2

Jeśli szukacie części pierwszej, to nie szukajcie. Nie ma jej pod tym tytułem. Jako część pierwszą należy potraktować moje wczorajsze rozważania na temat pomysłu na kondycyjny obóz i jego realizację.

Wczoraj udało mi się wyskoczyć „na rower”, polowanie na pogodowe okienko odniosło sukces. Deszcz przestał padać na jakieś dwie godziny, z czego jedną wykorzystałam właśnie na kręcenie.

Wybór roweru padł na moją pierwszą, stareńką kolarzówkę zwaną pszczółką z racji tego, że jest w kolorze żółtym (no nietrudno się domyślić) a w dodatku posiada owijkę w czarne paski. Przypomina pszczółkę i już.

Świeżo rozpakowana Pszczółka… zdjęcie zrobione 10 minut po wizycie kuriera.

Pszczóła wylądowała w wyjątkowej stajni po tym, jak kupiłam nieco nowszy rower, chociaż też z sekend-hendu. Zmieniłam w niej to i owo, ma klamkomanetki chociaż wcześniej miała wajchy na ramie. Wiem, wiem… trzeba było zostawić oryginalne, ale wierzcie mi, że zmiana biegu na ramie dla osoby zaczynającej przygodę z kolarstwem szosowym nie jest ani łatwa, ani przyjemna, ani tym bardziej bezpieczna. Myślałam zresztą, że będę na niej jeździć znacznie dłużej. Gdy przejdzie na emeryturę, wstawię jej te oryginalne części. Obiecuję.

Pszczółka po upgradzie.

Jakże bardzo się myliłam. Kolarstwo szosowe wciągnęło mnie na tyle mocno, że dniami i nocami zastanawiałam się skąd wziąć nowy rower, nową kolarzówkę. Tym bardziej, że jeszcze zanim kupiłam pszczółkę, to dokonałam zakupu roweru MTB z Decathlonu, marki B’twin. I żeby nikt sobie nie myślał, że albo to reklama marki, albo jakiś hejt czy wyśmiewanie rzeczy z tej sieci. Nic bardziej mylnego. Uwielbiam rzeczy z Decathlonu, a rowery marki B’twin darzę tak wielkim sentymentem, że gdybym miała miejsce w domu na kolejny rower, to bodajże brałabym właśnie jakiegoś B’twina.

Kawałek ramy mojego B’twina i… Aga +30kg. Zdjęcie zrobione podczas pierwszej wycieczki na Barbarkę.

Znów zbaczam z kursu…

Wracając na jeszcze nie dokładnie zamierzone, ale już bliższe tematowi, tory… kolarzówka nieco podrasowana, zaczynam jazdę po szosach.

Wracam już do wspomnień z dnia wczorajszego.

Jeszcze tylko słów kilka dlaczego w ogóle tak się rozpisałam na temat tego roweru a nie krótko i na temat, że rower, że stary, że pojechałam, że się ujechałam jak na bobiku.

Właśnie dlatego, że to mój pierwszy rower tego typu, że tak wyczekiwany i przeze mnie w całości serwisowany (tak, tak, sama zmieniłam system zmiany biegów i zaniosłam fachowcom jedynie do regulacji) a wczoraj przyszła myśl, że czas na jego emeryturę – znaczy skończy na wieszaku w pokoju.

Dlaczego? Ponieważ mnie wykończył przez te 10 km. Zachowywał się prawie jak „ostre koło”. Nie toczy się za bardzo bez pedałowania. Fakt, że akurat teraz ja nie mam za wiele mocy w nogach, ale do tej pory nie było aż tak źle. Osiągnięcie szybkości 20km/h wymagało ode mnie nie lada wysiłku a mięśnie nóg paliły. Widocznie coś tam się kończy w podzespołach tego organizmu. Rower mam na myśli. Trzeba podjąć decyzję czy dawać jej jeszcze jedną szansę na jazdę po Czernikowskich szosach, czy wracać z nią do domu i znaleźć zasłużone miejsce na wieszaku wśród innych rowerów?

Szybka konsultacja z Tomkiem i decyzja. Dam jej szansę. Sprawdzę czy będzie tak źle jak będę w lepszej formie kolarskiej. Jeśli nadal będzie to spory wysiłek, to zakupię nowe, tanie koła i zmienię dając tym samym jeszcze jedno życie mojej pierwszej kolarzówce. Jeśli będzie lepiej, znaczy, że baletnica do dupy.

Tym mocnym akcentem kończę rozważania na temat popołudnia dnia wczorajszego. W dniu dzisiejszym pogoda nie pozwoliła na zbyt wiele, ale jak mi się język rozwinie to i o padającym deszczu mogę zapisać ze dwie strony.

Gdybym tak w szkolnych latach potrafiła… 😉

Wymyśliłam sobie obóz kondycyjny

Jak w tytule. Człowiek się napatrzy na najlepszych jak to wyjeżdżają na obozy do Szklarskiej Poręby czy inne hiszpańskie Bieszczady i zaczyna zazdrościć. A jak zaczyna zazdrościć, to zaczyna również kombinować, że przecież też bym mogła, że wystarczy tylko chcieć.

I faktycznie. Wystarczyło tylko chcieć. Łącząc pożyteczne z przyjemnym, a zatem opiekę nad zwierzyńcem w zaprzyjaźnionym miejscu, po cichu dodam, że jest to moje miejsce na Ziemi, a urlopem spędzonym bardzo aktywnie, znalazłam się tu i teraz na własnym obozie kondycyjnym wyłącznie dla mnie 😀

W dniu dzisiejszym na poranny rozruch 2 km spacer po lesie w towarzystwie moich najlepszych przyjaciół: Zezola i Retta. Frocia z racji wieku, spacerowała wokół jarzębiny, ale i tak wróciła zadowolona.

Obowiązków opiekuńczych ciąg dalszy czyli śniadania dla psiaków i kociaków a także przygotowanie posiłku dla siebie. Elite Diet zawieszone na czas wyjazdu więc jestem zdana wyłącznie na własne umiejętności kulinarne.

Jaglaneczka na mleku z gruszką zebraną w sadzie i dżemem malinowym, który podprowadziłam ze spiżarni. Mam nadzieję, że nikt się o ten dżem nie obrazi, a pyszny jest, że hoho.

Wszystko zrobione, kawa wysiorbana, jaglanka się studzi, można szykować się na pierwszy obozowy trening biegowy.

Ja widać powyżej, trening można zaliczyć do udanych. Zdobyte dwie korony, którymi pocieszę się niezbyt długo, bo z pewnością Anusia mi to zabierze jak tylko ubierze buty biegowe na nogi. Ale PR na trasie z kapliczki zostanie mój na zawsze. No, może do następnego rekordu.

Dzisiaj w planie jeszcze szykowanie roweru i mała przejażdżka do Czernikowa i nazad. Zobaczymy, bo pogoda robi się nieciekawa.

CIĄG DALSZY NASTĄPI…

A już myślałam, że tylko ciepłe kapcie i fotel.