Relacja z Lotto Triathlon Energy Chełmża

czyli najlepszy support na świecie 😉

Już niedługo w tym miejscu pojawi się relacja zdjęciowo-filmowa z zawodów triathlonowych w Chełmży z udziałem Przemka.

Ja występuję tym razem jako support, jak również jako logistyczne zaplecze oraz serwisant roweru.
Chwila cierpliwości i będzie można poczytać o tym wydarzeniu, które poprzedziła jazda w Prawie.PRO tourze, które zostało opisane we wcześniejszym wpisie.

Materiał filmowy zmontowany, zdjęcia też się znajdą jak dobrze poszukam 😉
Kilka słów o tym, co i jak było na tym triathlonie w Chełmży.

Atmosfera zawodów udzielała się nam już parę dni wcześniej niż dzień startu. Przemek przyjechał do mnie z rowerem na dachu i z kilkoma drobiazgami potrzebnymi na zawodach i zatargaliśmy to późnym wieczorem do mojego mieszkania. Jego wysokość Canyon zajął miejsce na stojaku obok mojego dumnego Scotta. Chłopaki chyba dość dobrze się dogadywali, bo nie słyszałam żadnych zgrzytów.

Rowery dwa
Ułacha, rowery dwa…


Jak przystało na poważny i najlepszy support na świecie, zabrałam się za serwis roweru, żeby na dzień zawodów był w pełni przygotowany. Czyszczenie napędu, oliwka na łańcuch, ogólne dobre wrażenie i można uznać maszynę za gotową.

Plan był taki, że w dzień zawodów, czyli w niedzielę, przyjadę po Przemka z jego rowerem i niezbędnymi rzeczami i stamtąd pojedziemy do Chełmży spełniać się sportowo.
Plan świetny i wykonany w 100%. Nawet udało mi się jakimś cudem wpakować ten rower na bagażnik dachowy, bo mimo tego, że rower waży tyle do kilka kilogramów mąki, to jest strasznie niewygodny do podnoszenia i wkładania w przeznaczone do tego prowadnice.
Właśnie wtedy postanowiłam zakupić sobie stołek, bo mój wzrost nie pozwala na komfortowe pakowanie takiego sprzętu.

Wyposażeni w wodę do picia i banany ruszyliśmy na sportową przygodę.
A upał miał być dość spory i już z samego rana odczuwalny.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że będę się zmagać z tym słońcem nieco dłużej niż się spodziewałam 😉

Przemek przed startem
Borucik jakby przygotowany.

Zajechaliśmy na upatrzony przeze mnie dzień wcześniej parking, na szczęście znalazło się jeszcze miejsce dla nas. Tam ogarnęliśmy wszystko co trzeba i poszliśmy do biura zawodów, które znajdowało się na Rynku.

Rynek
Jeszcze pusta strefa zmian.
Strefa zmian
Wszystkie szczegóły są ważne, rozmyślania nad logistyką startu.

Pakiet odebrany, rower i kask oklejone numerami, rzeczy potrzebne zostawione w strefie zmian. Zabraliśmy piankę i poszliśmy nad jezioro, wszak tam będzie start.

W piance
Precyzja – jak w zegarku.

Samo jezioro i okolica zrobiły na nas wrażenie. Wiedziałam, że chcę wziąć udział w tym wydarzeniu w przyszłym roku. Zresztą sami to zobaczycie na filmiku, który poniżej zamieszczam.

Razem

Sam start następował z wody, do bojki startowej należało dopłynąć jakieś 100 metrów, co z jednej strony wydłuża dystans pływacki, ale z drugiej pozwala już nieco się rozgrzać.

W świetnych bitach muzyki, zawodnicy ruszyli przez te odmęty w stronę kolejnych bojek i za kilkanaście minut pierwszy zawodnik pojawił się na „wyjściu z wody”. Niedługo po nim pojawił się Przemek, przybiliśmy piątkę i pobiegł po, sławnych już w serii Lotto Triathlon Energy, schodach do strefy zmian.

Schody
Schody, schody, schody, schody…jak z filmu Halo Szpicbródka.

Ja w tym czasie przeszłam spokojnym krokiem na Rynek, bo niestety nie mogłam być wszędzie więc startu rowerowego nie uwieczniłam na filmach ani zdjęciach.

Czekałam na Przemka na wybiegu ze strefy, widziałam jak wprowadza rower na swoje miejsce po przejechaniu dystansu 22km.
Jeszcze chwila i będzie przebiegał obok mnie i to już mam nagrane 🙂

Do przebiegnięcia miał 5 km i oczywiście zrobił to, a ja dzielnie czekałam na mecie, chcąc to uwiecznić, ale było tak gorąco, że kamera mi się w rękach zagotowała i odmówiła posłuszeństwa. Trudno, pozostają tylko zdjęcia zrobione przez fotografów na miejscu.

Zdjęcie wykonał Pan Fotograf.

Przemek ukończył kolejne zawody i oboje zmęczeni, ale zadowoleni powróciliśmy na wieś.

Borucik Tri Team
Borucik Tri Team w 2/3 składu.

Śniadanie na trawie

czyli jadę rowerem w las i jestem głodna

Czasem lubię spuścić sobie łomot na treningu (chociaż coraz rzadziej), czasem też lubię niespiesznie jechać rowerem w las i oglądać okolice zupełnie nie zwracając uwagi na cyferki pojawiające się na urządzeniu typu licznik rowerowy.

Tak też było i tym razem, od rana nosiło mnie, żeby zabrać do plecaka drugie śniadanie i skonsumować je w pięknych okolicznościach przyrody.
Już chyba kiedyś pisałam właśnie o tym, że jest to dla mnie świetny sposób na reset głowy, aktywną regenerację i ogólnie nabranie ogromnej ilości dobrego nastroju i nieco zapasu energii.

Skoro pomysł się urodził, to nie pozostawało mi nic innego jak tylko wprowadzić go w życie.
Na szczęście na drugie śniadanie moja firma kateringowa przyszykowała mi placek jogurtowy więc zabierając wyłącznie jego, jak i łyżeczkę, mogłam ze spokojem spożyć to w jakimś pięknym miejscu.
Trzeba było tylko wybrać owo czarodziejskie miejsce.

Wymyśliłam sobie Wąwóz Leszcz 🙂


Nie dość, że miejsce dla mnie urokliwe, to jeszcze są tam drewniane stoły i siedziska więc będę miała idealne miejsce na konsumpcję.

Nawet wizja dojazdu do niego, wszak trzeba pokonać podjazd na Zamek Bierzgłowski a później bezpiecznie zjechać tym wąwozem, który to zjazd do najłatwiejszych nie należy, nie mogła mnie powstrzymać od realizacji pomysłu.

Spakowana ruszyłam w trasę, a do samego Zamku Bierzgłowskiego dojechałam przez bardzo ładne leśne miejsca, które uwieczniłam na zdjęciach poniżej.

Miłego oglądania, trasę można zobaczyć pod tym linkiem, jeśli ktoś chciałby na własne oczy i własnej skórze doświadczyć tego uczucia wolności 🙂

https://www.strava.com/activities/4028709356/embed/4fcbb7ae7f647fda540742b66caed9e293e29bc3

Mini tężnia na Barbarce
Przystanek pierwszy – Mini tężnia na Barbarce.
Już w lesie między Barbarką a Olkiem, Miejsce przeznaczone na odpoczynek.
Wjazd do Wąwozu Leszcz
Tuż przez wjazdem do Wąwozu Leszcz.
Mostek Wąwóz Leszcz
Niezawodny i fotogeniczny mostek w Wąwozie.

Prawie.Pro Tour

czyli jadę z Leszkiem w Chełmży

https://www.facebook.com/events/3298667116859858/

Obraz może zawierać: co najmniej jedna osoba i na zewnątrz, tekst „Prawie .PRO PROI CHEŁMŻA 15SIERPNIA 2020 RYNEK, RYNEK,17:0 17:00 LOTTO ATHL ENERGY ENERGY IMPREZTRIATHLONOWYCH A" WSPÓŁORGANIZATOR CHEŁMŻA”

Dzisiaj o godzinie 17:00 w Chełmży wystartuje Prawie.Pro Tour, którego organizatorem jest Leszek Prawie.Pro.

Trasa wiedzie drogami niedaleko Chełmży, w której to w dniu jutrzejszym odbędą się zawody triathlonowe na różnych dystansach.

Nasz tour będzie wiódł właśnie trasą kolarską 1/8 IM czyli przejedziemy 23km po płaskiej trasie w tempie coffee ride.

Relacja z całej imprezy dzisiejszej i jutrzejszej już wkrótce w tym miejscu.

Tadammmm!!!

I oto jest relacja z pierwszego mojego i pierwszego w ogóle Prawie.PRO Tour z Leszkiem 🙂
Zbiórka kolarzy chcących przejechać się trasą kolarską zawodów 1/8 IM w Chełmży miała mieć miejsce o godzinie 17:00 na rynku w tejże miejscowości.

Zapakowałam swój rower na stelaż na dachu samochodu, wzbudzając nieco większe niż zwykle emocje wśród sąsiadów na parkingu, a to dlatego, gdyż mój bolid za żadną namową i za żadne skarby świata nie zamierzał zmieścić swoich kółek w przygotowane pod nie prowadnice.
Przez to wywołał u mnie serię sapania połączonego ze słownictwem nieco tylko niecenzuralnym, jednakże widać było wzburzenie emocjonalne. We mnie, rzecz jasna.
Rower natomiast, jak przystało na jednostkę niezbyt zgodnie funkcjonującą z właścicielem, stawiał opór niegodny rowerowi aero.

Teraz tak sobie myślę, że niesłuszne miałam do niego pretensje, bo przecież rower mój nie jest rodem z aero…bików. To zwykły rower szosowy więc o co pretensje?

Dlatego wróćmy może do głównego tematu tego wpisu a mianowicie jak to było na tym prawie.pro tourze.

Dojechałam do Chełmży z odpowiednim czasowym wyprzedzeniem. Wyprzedzenie czasowe sięgnęło nawet 1 h, ale przynajmniej miałam pewność, że się nie spóźnię.
Wyjęłam nawet kamerkę, którą skrzętnie przygotowałam na tę okoliczność, żeby uwiecznić takie wydarzenie.
Na miejscu okazało się, że nasz przejazd będzie również obfotografowany i to bardziej profesjonalnie niż moje filmowanie więc tutaj posłużę się kilkoma zdjęciami z fejsbuka.

Zbiórka na rynku w Chełmży przed objazdem trasy. Prawie.PRO Tour. fot. Michał Chwieduk / Energy Events
Wytknięty jęzor  świadczy wyłącznie o wielkim zadowoleniu z coffee ride. Fot, Michał Chwieduk / Energy Events

Jak widać na powyższym zdjęciu, jestem ubrana adekwatnie do tematu touru a mój wywalony jęzor to efekt zadowolenia i niesamowitego przykładania się do poprawnej jazdy w peletonie. Niczym dziecko skupione na czynności… Poniosło mnie? 😛

Podczas przejazdu przez miasto Chełmża mieliśmy okazję zapoznać się z wszelkim rodzajem nawierzchni jaka może znajdować się na ulicach tego małego miasteczka. Od kostki brukowej, zupełnie niepodobnej do tej w Gdyni, po równiutki asfalcik na obrzeżach miasta. Dobrze, że ten drugi występował jednak w przewadze na tej trasie, bo mogłoby być ciężko podczas zawodów rozwinąć satysfakcjonującą prędkość.

Zrobiliśmy sobie jeszcze postój obok figurki we wsi Dubielno, w której to znajdował się nawrót na tym dystansie. Chwila na odsapnięcie, chociaż prędkości rozwijane przez grupę nie były za wielkie, bo taka była też konwencja tego przejazdu, łyk wody z bidonu, rozmowy na tematy różne i powrót do Chełmży.

Za chwil parę dodam jeszcze link do YT, na którym zamieszczony zostanie filmik z przejazdu.

Można śmiało przewinąć do przodu 😉 trochę za długi mi wyszedł, ale się poprawię następnym razem

Dodam tylko, że cały tour zrobił na mnie niesamowicie pozytywne wrażenie. Poznałam kilka osób tak samo jak ja zakręconych na punkcie roweru i triathlonu, nawet osoby, którym dzięki tej aktywności udało się wygrać nierówną walkę z nadwagą.

Wielkie podziękowania dla Kasi i Asi, które jechały ze mną, za przemiłą rozmowę i dodanie wiary, że w przyszłym roku dystans 1/8 IM na zawodach w Chełmży powinien stać się moim udziałem również.
A o tym co jeszcze się wydarzyło dzień później i czy na pewno będę brać udział za rok o tej porze w Chełmży… w następnym wpisie.

STÓWKA SOLO

czyli chwalę się na całego, bo mam czym 😉

Czasem w głowie rodzi się całkiem szalony pomysł. Też na pewno tak macie. Nie wiadomo skąd, nie wiadomo po co, ale jest.

U mnie stało się podobnie. Z dnia na dzień podjęłam decyzję, że wybiorę się samotnie na 100km jazdę szosowym rowerem po znanej, na szczęście, mi już trasie.

Faktem jest, że taki dystans pokonałam raz jeden w życiu, dwa lata temu i to nie sama, ale w towarzystwie Tomka. Na tyle zapadło mi to w pamięć, że wiedziałam jak przygotować się na taką trasę i jak ona będzie przebiegała.

Dzień 18 lipca 2020r. to ten mój bohaterski dzień, w którym pokonując swoje obawy do solowej jazdy na takim dystansie, jak również okoliczności (wszak nie tylko ścieżką rowerową miałam się poruszać), że o samej odległości nie wspomnę) osiągnęłam swój założony cel.

Wyruszyłam wcześnie w tę sobotę, słońce już dość mocno grzało, a miało być jeszcze cieplej. Jak wiadomo, ja niezbyt dobrze znoszę upały więc starałam się pokonać trasę przed najwyższą tego dnia temperaturą.

Zabrałam ze sobą dwa żele, banana i dwa bidony z piciem. Do tego w kieszonce torebki na ramie znalazło się parę groszy, takie w razie czego, na jakieś jedzonko w przydrożnym sklepie czy picie, gdybym wypiła już wszystko a do domu daleko.

Zabrałam również zapas prądu w postaci power banka, kamerę i ruszyłam na trasę. Garmin dawał mi jakieś poczucie bezpieczeństwa, bo włączyłam w nim funkcję śledzenia mojej aktywności na żywo i wiedziałam, że osoby, którym to udostępniłam, będą co jakiś czas patrzeć czy zielona kropeczka na mapie się porusza.

Podróż zaczęła się od ścieżki rowerowej w stronę Unisławia, zupełnie pustej o tej porze dnia. Przejechałam do końca i skierowałam się w stronę centrum Unisławia, aby później jechać już drogą na Chełmno.

W okolicach Chełmna znajduje się wieś Starogród, a tam wielka góra i bardzo urokliwe miejsce. Zauroczyło mnie już jakiś czas temu, gdy jazda rowerem wcale nie była mi w głowie i jeździłam tam samochodem.

Widok na górę Starogród
Widok na górę w Starogrodzie

Chociaż jak sobie teraz przypominam, to jadąc nieopodal Starogrodu autem, już za moich „lepszych” czasów, miałam takie marzenie, żeby tam właśnie pojechać rowerem. Od tego czasu minęło chyba kilka lat, może 3, może 4. Marzenie jednak się spełniło. Oczywiście nie samo, ale za sprawą moich starań, wysiłków i wiary, że i ja mogę jeździć nieco dalej niż do pracy.

Nie chcę się tutaj rozpisywać w szczegółach jaką to trasą jechałam, co widziałam itp. bo raz, że nie ma to być nie wiadomo jaki pamiętnik podróżnika, a dwa, że zwyczajnie już nie pamiętam kilometra po kilometrze.

Z ważniejszych rzeczy, to dodam, że powstała nowa ścieżka rowerowa, którą jechałam w okolicach Czarźe a w tamtejszym sklepie przy drodze nie omieszkałam kupić sobie drożdżówki, którą ze smakiem pochłonęłam przed sklepowymi drzwiami.

Wracałam przez Gzin, w którym mieszkają moje koleżanki z pracy, a które to miałam odwiedzić od tego czasu już jakieś dwa razy, ale zawsze mi coś nie wyjdzie. Później już dojazd do „starej” ścieżki z Unisławia i powrót prosto do domu.

Takie widoki ze ścieżki Toruń – Unisław

Szczerze powiem, że po 80km miałam już mocno dość i marzyłam o odpoczynku. Ale nareszcie miałam poczucie ujechania się, wiedziałam, że nie będę tęsknić za siodełkiem przez co najmniej 48 godzin.

Tak też się stało.

Jak mi się coś jeszcze przypomni ważnego, czego nie napisałam, to będę aktualizować ten wpis.

A już niedługo relacja z pierwszej przejechanej w całości w peletonie, Szosowej Środy.

Jak człowiek ma wenę a tu lipa

czyli zwalam winę na admina.

Proszę czytać wszystko z przymrużeniem oka.

Miało być zupełnie inaczej, zupełnie o czym innym, ale wyszło jak zwykle, czyli… inaczej 😉

Ojojoj, ile to ja miałam Wam do napisania, ile do przekazania ciekawych wiadomości i niesamowitych odkryć, i pięknych zdjęć, i niemożliwych rekordów…
Jakoś nikt w to nie uwierzył chyba. I dobrze.
A prawda jest taka, że nadal ciężko mi usiąść do pisania, a jak już usiądę, to za wiele chcę przekazać i wychodzi lipa po raz pierwszy.
Lipa po raz drugi jest wtedy, gdy już prawie mam wszystko ułożone w głowie, ale mnie coś odciągnie od laptopa i znów żaden wpis na blogu się nie pokaże.
Licytacja kończy się na lipie trzeciej i tej najważniejszej, bo nie z mojej winy. Jak sam tytuł wskazuje, to nie moja wina, że blog nie daje się edytować, że nie działa strona, że nie mam możliwości wstawienia gotowego przecież materiału z mnóstwem zdjęć itp 😉
Wszystko przed administratora, serwer nie działa i nie mogę na bieżąco realizować swoich celów.
No to się uśmiałam sama z siebie. Mam nadzieję, że administrator się nie obraził, że wina spadła wyłącznie na niego, a dodam tylko, że blog „chodzi” na windzie i na androidzie, i na iphonie więc rachunek jest prosty.

Taki to trochę wpis o niczym. ale na serio, to mam do przekazania kilka fajnych spraw. Tylko przesiąde się znów na ubuntu, bo mam tam swój brudnopis, z którego mam zamiar teraz skorzystać.

Pozostaje mi mieć nadzieję, że przełączenie się między systemami operacyjnymi nie zajmie mi dwóch tygodni.

Aktualizacja danych. Wszystko działa na linuksie, zatem nie pozostaje mi nic innego jak zabrać się do pisania.

Dziękuję Przemek za pomoc i postawienie tego wszystkiego na nogi.

Kontuzja niespodziewana

czyli jeden mały krok a konsekwencje wielkie

Chodź potruchtać, mówili… będzie fajnie, mówili…
I było. Do czasu. A mogłam skończyć truchtanie przed  światłami na przejściu dla pieszych i już nie kontunuować tego procederu po zapaleniu zielonego. Ale nie… trzeba dobiegać do pełnej piątki, bo jak to będzie wyglądało w social mediach?

Głupia ja.

Nie dość, że i tak nie dałam rady dobiec do piątki, to jeszcze jakoś tak dziwnie mnie zabolało w kolanie. Przecież nie pierwszy raz zabolało i nie pierwszy raz jakoś dawałam sobie radę. Tym razem okazało się, że to mógł być ten pierwszy raz :/

Po powrocie spacerem już do domu, moje kolano nie przestawało boleć, sprawiało wrażenie luźnego a na dodatek jakby nieco większe się zrobiło, Oczywiście starałam się tego nie zauważać, ale na dłuższą metę nie dało się sprawy bagatelizować.
Wiadomo, że po fachową poradę idzie się wtedy, gdy nogę trzyma się pod pachą a z resztą kontuzji człowiek radzi sobie sam.
Wiem, wiem…to jest myślenie totalnego amatora, ale czy właśnie takim amatorem nie jestem?
I jak przystało na ww. po poradę nie poszłam, ale dałam sobie czas do końca tygodnia. Jeśli będzie lepiej, to ok, przeczekam, jeśli będzie gorzej lub brak widocznych oznak polepszenia mojego stanu, to wtedy wybiorę się do lekarza.
Udało mi się nabyć stabilizator na kolano, po założeniu poczułam ogromną różnicę, nawet nie spodziewałam się, że taki będzie efekt.
Dzisiaj, gdy to piszę jest niedziela, do lekarza się nie wybieram więc jest całkiem dobrze z tą moją nogą.
Wczoraj nawet spróbowałam pokręcić na trenażerze, wybrałam trasę wirtualnej Gdyni (trasa sprinterska na IM Gdynia) i okazało się, że rowerem jeździć mogę. Nie za mocno, ale tak na lajcie. Na próbę tylko 15 minutowa jazda.

Kamień spadł mi z serca, bo pomyślałam sobie, że może już nigdy więcej nie będę mogła jeździć na rowerze. Depresja murowana.
Co prawda powrót do biegania nastąpi chyba nie wcześniej niż w grudniu na Biegu Mikołajkowym, ale jestem w stanie przyjąć dzielnie na klatę taką rozłąkę z niezbyt przeze mnie lubianą aktywnością.
Zamierzam też wrócić do chodzenia z kijkami. To jest sport, który już wcześniej pomagał mi wrócić do sportowego zdrowia i podczas poprzedniej kontuzji, umożliwiał nawet branie udziału w zawodach,

Zatem do dzieła!
Kijki w dłoń, rower na lajcie i dam radę przetrwać ten okres leczenia i regeneracji.

Trzymajcie kciuki i do zobaczenia w następnym odcinku bloga .

Dłuuga przerwa

czyli co robię jak nie piszę bloga

Wcale nie jest tak, że nic nie robię albo nie mam nic ciekawego do przekazania. Staram się jak mogę, żeby te wpisy wnosiły coś dobrego do naszego życia, jakąś małą radość, jakieś pozytywne przesłanie.

Niestety czasem też nie jestem pozytywnie nastawiona, miewam doły i zaliczam upadki.

Tym razem właśnie nastał czas nieco gorszego nastawienia do świata i do wartości samej siebie. Do tego jeszcze zaliczyłam kontuzję kolana, która dość skutecznie ograniczyła moje aktywności. Żeby nie powiedzieć: zupełnie mi je wyeliminowała 🙁

Dlatego czuję się teraz nieco gorzej, nie mam tego obszaru, w którym następował reset emocji, smutek czy przygnębienie zastępowało zmęczenie i w końcu wybuch endorfin.

Wiedząc, że niewiele osób czyta mojego bloga, fajnie jest dostać informację zwrotną, że jednak ktoś czeka na nowe wpisy, a ktoś inny dosłownie nazwie mnie lazy woman 😉

To skłoniło mnie do napisania tego, co powyżej, jak również wywołało kilka pomysłów na kolejne notki.

To tyle w tym wpisie, nastrój mi się poprawił i zabieram się za tworzenie kolejnego 🙂

Poranne spacery

czyli idę do pracy na popołudniową zmianę

A tak mnie naszło na napisanie szybkiej notki, bo pozostaję pod wrażeniem tego, co widziałam na dzisiejszym porannym spacerze.

Jak wszyscy mnie znający wiedzą, należę do osób, które są rannymi ptaszkami. Lubię wstać wcześnie i zaczynać dzień ze świadomością długich, dostępnych godzin do wykorzystania.

Mając Zezusia za przyjaciela od 4 lat, codziennie rano chodzimy na spacer stałą trasą, która wynosi niecałe 2 km. Od pewnego czasu (tego trudnego teraz), odkąd pracuję na zmiany, przedłużamy ten spacer o wizytę w naszym najlepszym na świecie lasku na Bema.

Również dzisiaj tam zajrzeliśmy, po nocnym deszczu przyroda przywitała nas taką soczystą zielenią, że uśmiech nie schodził mi z twarzy. Do tego jeszcze ptaki dołożyły swoje śpiewy, które starałam się nagrać i na dyktafon i na krótkim filmiku poniżej.

Jeszcze tylko kilka zdjęć, które pokazują może w połowie piękno tego, co czeka na każdego rano (no ok, nie tylko rano) w lesie. Przyznacie, że można się zachwycić…

A jeszcze jedna wiadomość, chociaż nie z dnia dzisiejszego.
Będąc na jednym z tych porannych spacerów, w tymże lasku odwiedziła nas… sarna. Przebiegła z prędkością sporą w poprzek drogi i pobiegła dalej w lasek. Nie mam pojęcia jak i skąd ona się znalazła w tym lasku, a lasek w swoim obwodzie ma tylko 1,6km 🙂

Tym optymistycznym akcentem kończę szybką notkę i zachęcam jednocześnie do odwiedzania miejsc pięknych, które być może znajdują się niedaleko domu, a na które albo nigdy nie mamy czasu, albo nigdy się odważyliśmy zachwycić tym, co widzimy.

Open WATER

czyli rozpoczynamy sezon na misia

Bałagan… i jego twórca.

Pogoda dzisiaj dopisała, wczoraj zresztą też, dlatego żal byłoby nie skorzystać z takiej aury i nie rozpocząć wytęsknionego sezonu pływania w wodach otwartych. Wszak płytki zbiornik szybciej się nagrzewa 😀

No jak zwykle wszędzie mnie pełno. A miałam tylko popływać w stawie.

Liczyłam właśnie na to, że woda nie urwie mi stóp i głowa mi nie eksploduje z zimna, jak ją zanurzę w toń i się nie przeliczyłam. Słońce zrobiło swoje, wszystkie części ciała mam na miejscu.

Zdjęcie „po” na potwierdzenie, że nic nie zostało urwane.

Jakiś czas temu, jeszcze przed zarazą, udało mi się kupić z ogromnej przeceny piankę Nabaiji, co to miała dawać dość sporą wyporność dla nóg i ogólnie miała się nadawać dla osób niezbyt pewnie czujących się w otwartej wodzie.
Czy należę do tej grupy, to nie do końca stwierdzone, ale z pewnością wyporność dolnej części ciała zdecydowanie mi się przyda.
Pianka była jako jedyna dostępna, ale w rozmiarze, który dla mnie powinien być w sam raz. Przynajmniej taką miałam nadzieję.

Dzisiaj nastąpił ten dzień, w którym piankę ową postanowiłam sprawdzić. Przede wszystkim czy się w nią nadal mieszczę i jak mi się w niej będzie pływało.

Proces ubierania trwał nieskończenie długo…

10 minut później…

Się wbiłam w tę piankę… w końcu.

Teraz reszta ekwipunku i można wchodzić do wody.

Te zmarszczki na czole, to nie zdziwienie. Może za mały czepek?

Z bojką u pasa usiadłam na drabince i przeprowadzałam proces adaptacji. Nie, no przecież morsem się jest na zawsze więc temperatura wody nie okazała się zbyt niska. Można śmiało nawet zanurzać głowę i próbować pływać kraulem.

Piszę „próbować”, bo jak zwykle na początku jestem cała dzika i nie umiem się skupić na żadnej rzeczy podczas pływania. Dobrze, że chociaż pamiętam o braniu oddechu.

A nogi faktycznie jakby mi ktoś unosił, pianka niesamowicie ciągnie je do góry, tyłek nie tonie, nic tylko bić rekordy.

Ale to chyba nie ja albo jeszcze nie ten czas. Zmęczyłam się już na pierwszych 25 metrach, pounosiłam się nieco na wodzie, co by oddech uspokoić i wróciłam do brzegu. Zrobiłam takie 3 wypady do wysokości trzcin i nazad i zakończyłam swoje tegoroczne pierwsze pływanie.

Podsumowując jednym zdaniem:
ubierałam się w te wszystkie gadżety dłużej niż pływałam.

I drugie zdanie:
to dopiero początek, który bardzo mi się podobał.

I jeszcze test nowego żelu. Czy żołądek wytrzyma? Jak to zniesie? O tym dowiedzą się państwo w następnym odcinku.

WINGS FOR LIFE

czyli biegnę dla tych, co nie mogą

Tak bardzo oczekiwany, tak bardzo dopracowany i, w rezultacie końcowym, pięknie pobiegany WINGS for LIFE WORLD RUN.

A miało być tak pięknie…wywiady… (że zacytuje klasyka z Seksmisji).
Wirus niestety pozmieniał życie na wielu płaszczyznach, szczególnie widocznych w masowych imprezach, nie tylko sportowych, ale te głównie mnie dotyczą.
Zmienił, ale nie zniszczył inicjatywy samego biegu WINGS for LIFE. Wszyscy, którzy mieli uciekać przed samochodem, w tym również i ja, biegli w swoich lokalnych zawodach z aplikacją.
Nie sądziłam, że ten bieg, mimo sytuacji i konieczności zmiany planów, odwołania rezerwacji hotelu itp. sprawi mi tyle radości i napełni nadzieją na kolejne dni.
A wcale nie było tak różowo. Na pół godziny przed startem leżałam na łóżku i ogłosiłam światu (no, ok, może kilkoro osobom), że nie biegnę, że nie mam siły, że mi się nie chce, że to bez sensu.
Zmiana w moim nastawieniu nastąpiła dosłownie w ciągu kilku minut. Zmiana na lepsze, na dobre i na jedynie słuszne. Wstaję i kurdę…biegnę.
Dokonało się to przez jedno pytanie, które przyszło do mnie w odpowiedzi na moją bzdurną wiadomość. „CZEMU? Szkoda.”
No właśnie. Czemu?

Masz dwie nogi, przebierasz nimi, jesteś zdrowa, masz wszystko, dosłownie wszystko co trzeba mieć, żeby ruszyć dupę (przepraszam za wyrażenie, ale w tej sytuacji już tylko takie słowo wyrazi bezsens mojego zachowania) i tylko dlatego, że sobie wymyślasz jakieś historie, że nie dasz rady, że jesteś zmęczona, że coś tam…nie chcesz zrobić czegoś dla innych, którzy nawet kroku w domu zrobić nie mogą????

Siła wyższa kopnęła mnie w zad i jak się zerwałam na równe nogi, tak migiem byłam ubrana w strój właściwy i Zezio już też gotowy do pójścia na spacer. Przecież nie muszę biec, mogę zwyczajnie iść sobie spacerem po lesie, skoro już takie lenistwo ciągnące się za mną z kilometr pewnie, mnie dopadło.
Na szczęście wystarczyło po prostu wyjść z domu, włączyć muzykę i ruszyć. A organizatorzy zadbali nawet o taki szczegół, playlistę z muzyką dokładnie na okoliczność tego właśnie wydarzenia, która była gotowa do pobrania, bądź słuchania online, na spotify.

Ruszyliśmy z Zeziem najpierw wolno spacerem, wszak jeszcze zostało, o dziwo, kilka minut do samego startu.
Start o 13:00 naszego czasu. Doszliśmy do skrzyżowania ulic i już pełna dobrych emocji czekałam na włączenie START w aplikacji.

Trasę miałam w głowie przygotowaną, chciałam przebiec 5 km, a co będzie ponad, to bonus i wartość dodana. Oczywiście jak to bywa często, życie weryfikuje nasze zamiary i trzeba czasem robić coś zupełnie bez przygotowania. Trasa mniej więcej pokrywała się z zamierzoną, ale biorąc pod uwagę, że jednak o ponad 2 km dłużej biegłam niż zakładany dystans, trzeba było jakoś zmienić biegowe ścieżki.
Poniżej mapka z przebiegniętą przez nas trasą.

Wings for Life 2020

Podczas biegu spotkałam kilkoro biegaczy, trzymali dumnie telefony z rękach więc zapewne w tej samej akcji brali udział.
A ja czułam się szczęśliwa, że jednak udało mi się przezwycieżyć demona lenistwa, nie poddać złemu nastrojowi aż w końcu przebiec niemały, jak dla mnie dystans 7km.
Poniżej jeszcze pamiątkowe zdjęcie z osiągniętym przeze mnie wynikiem.

Dziękuję wszystkim za wsparcie, bez Was na pewno nie wstałabym z łóżka.

A już myślałam, że tylko ciepłe kapcie i fotel.