Miewam takie dni, kiedy prędkość na rowerze czy przejechany dystans zupełnie nie mają dla mnie znaczenia.
Dzisiaj właśnie tak było. Od rana wiedziałam, że ciągnie mnie na rower, ale zupełnie nie miałam ochoty na szosowe wyczyny. Kross hexagon będzie na dzisiejsze popołudnie idealny.
Wybrałam sobie trasę, skopiowaną od Tomka i wyszłam z Krossem na przejażdżkę. Las był taki kuszący, że postanowiłam przejechać się ścieżką niedawno wysypaną żwirkiem. Wiedziałam, że mniej więcej dojadę do Szosy Okrężnej a stamtąd ścieżką asfaltową skieruję się w stronę Castoramy, czy jak kto woli, Świątyni Ojca Rydzyka. W tamtych okolicach również powstała bardzo fajna ścieżka rowerowa, którą miałam okazję jechać jeszcze zimą czy późną jesienią.
Plan był właśnie taki, żeby dojechać ścieżką do Starego Torunia, przeciąć 80-tkę w Przysieku i jechać dalej prosto ulicą Leśną kończąc na Barbarce i wracać ścieżką do domu,
Prawie mi się to wszystko udało, gdyby nie nowa ścieżka prowadząca do Motoareny i dalej, dalej, dalej…
Dojechałam jednak do końca ścieżki, częściowo jest już pokrytej asfaltem, w dalszej części białym szutrem. Widać, że przygotowana jest do dalszych prac, jednakże nie zdecydowałam się jechać jej piaszczystym wydaniem. Skręciłam w las i po niedługim czasie dojechałam do 80-tki, gdzieś na wysokości tablicy informującej, że skończył się Toruń.
Dalej już szybciutko poboczem do Przysieka i skręcając w ulicę Leśną, prostą drogą dojechałam do Barbarki.
Uwielbiam tak czasem włóczyć się rowerem po nieznanych drogach. Mając jako zabezpieczenie Garmina z gps oraz komórkę z mapą, można całkiem śmiało odkrywać nowe drogi i ścieżki ciesząc się przyrodą i zupełnie nie zwracać uwagi na osiągane rezultaty.
Taki oto reset sobie dzisiaj zafundowałam, znajdując nową ścieżkę i spotykając wiewiórkę (tę prawdziwie rudą, nie brązową).
Na zdjęciu powyżej jestem uśmiechnięta i szczęśliwa, że przygotowania do pierwszego startu, które trwały w wersji intensywniejszej przez cały rok, a w wersji całościowej trzy lata, przełożą się na efekty i ukończę zawody.
Miotały mną różne uczucia i emocje. Jak zwykle zresztą. To
podobno też normalne, tak powiedział Przemek. I chyba miał rację,
bo dosłownie co 10 sekund zmieniał mi się nastrój.
Do
tego przyszła zmiana pogody, tak gwałtowna, że aż chciało się
płakać niczym niebo, z którego spadały krople deszczu. A my,
skąpo ubrani, na prawie godzinę przed startem marzliśmy schowani
przed zimnym wiatrem pod wiatą. I jeszcze komunikat organizatorów,
że niedopuszczalne są pianki. Tego dla mnie było za wiele, 10
sekund minęło więc i nastrój się zmienił. Postanowiłam nie
brać udziału w debiutanckich zawodach, przecież się tam utopię.
Jak wyobraziłam sobie jeszcze widok bojek, które należało
opłynąć, a które to bojki siedziały grzecznie na środku
jeziora, to wszystko się we mnie załamało.
Oszczędzę już opis wszelkich emocji, które mną targały, pominę argumenty Przemka, że przecież zawsze mogę zrezygnować, ale chociaż spróbować powinnam. Zdjęcie poniżej oddaje powagę sytuacji.
I spróbowałam. Wejście do wody, która okazała się cieplejsza niż powietrze, nieco mnie uspokoiło. Płytko było więc szłam jak długo się dało, ale w końcu położyłam się na wodzie i swoim tempem zaczęłam pokonywać metr za metrem. Pierwsza bojka opłynięta, kątem oka widziałam kajaczki z ratownikami, którzy czujnym okiem dbali o moje bezpieczeństwo i zachęcali do dalszej walki. Druga bojka opłynięta, te same kajaczki i już kilkanaście metrów do wyjścia z wody. Noga dotknęła dna, można wybiegać z wody. Udało mi się przeżyć pływanie, nie szkodzi, że wyszłam z wody ostatnia. Z uśmiechem na dziobie, co ja piszę… z ogromnym bananem na twarzy, wychodziłam na brzeg w takiej euforii, jakbym wygrała całe zawody. Bo wiedziałam, że dla siebie w tym właśnie momencie byłam zwycięzcą.
Truchcikiem do strefy zmian. Brawa od kibiców, wszak ostatniego zawodnika też należy oklaskiwać, nawet bardziej niż wszystkich poprzednich ;). Ręczniczek, skarpetki, buty, kask, rower z wieszaka i w długą. Rower… wiedziałam, że niesiona endorfinami z racji ukończonego pływania, dam z siebie wszystko na rowerowej trasie. Niestety deszcz się wzmógł, ale mi to specjalnie nie przeszkadzało. Cisnęłam dość mocno mając jednak na uwadze swoje bezpieczeństwo, śliska droga i wąskie opony nie chodzą w parze.
Nowy zegarek, który miał mi zmierzyć wszystkie etapy łącznie ze strefami zmian, zawiódł na całej linii. Właściwie nie zegarek, ale ja sama. Z uporem maniaka naciskałam nie ten przycisk, który powinnam, zamiast zmian dyscyplin cały czas naliczało mi czas do pływania. A licznik na rower zostawiłam w hotelu. Nie wiedziałam za bardzo jak szybko jadę, mogłam tylko stwierdzić, że jest dobrze, bo mijam na trasie innych zawodników. Dojazd do belki, zeskok z roweru (raczej ślamazarne zejście, ale tak lepiej brzmi) i do strefy zmian wymienić buty na biegowe. Rower na wieszak, kask, zmiana butów, czapeczka i lecimy.
Oklaski
od kibiców i pochwała od sędziego, który skomentował: ale pani
machnęła szybko ten rower. Ucieszyło mnie, że ktoś docenił
moje starania i umiejętności kolarskie.
Jako,
że dzień wcześniej przeszliśmy z Przemkiem trasę biegową,
wiedziałam co będzie mnie na niej czekało. Wiedziałam gdzie mogę
pobiec szybciej, gdzie będzie lekko pod górkę, a gdzie powinny być
komary. Zegarek nadal był mądrzejszy ode mnie więc znów nie
wiedziałam w jakim tempie biegnę, ale było już mi wszystko jedno.
Miałam nadzieję, że nie zdejmą mnie z trasy, że uda mi się
ukończyć zawody, jeśli nie o czasie, to chociaż w ogóle.
Kibice
na trasie przy zbiegu ze stadionu – bezcenni. Bardzo wielkie
podziękowania, bo od razu przyspieszyłam. Jeszcze kilometr i będzie
upragniona meta. Noga po dwóch kilometrach zaczęła boleć, ale
chciałam to ukończyć bez marszu. Niech się dzieje wola nieba.
Lecę już do mety, już zakręt w lewo… widzę balony i koniec wyścigu. Widzę Przemka za linią mety, który macha do mnie z wielkim uśmiechem i krzyczy, że MAMY TO!!!!!
I ja przekraczając linię mety, krzyczę jakbym była Janem Frodeno i łamała w 8 godzin Ironmana.
Jestem na mecie, ukończyłam pierwsze zawody triathlonowe w czasie
55:28.
Zmieściłam się w czasie i jestem triathlonistką 😀
Przemek, wielkie dzięki za wsparcie podczas tych ciężkich dla mnie chwil, za argumenty, które przekonały mnie do podjęcia próby, za wiarę, że mi się uda i za bluzę przed startem, bez której na pewno bym zamarzła :D.
Spieszę donieść, iż we środę tj, 24 lipca 2019r, udało mi się podjechać pod górkę w Skłudzewie. Co prawda prędkość podjazdu to 9km/h, ale biorąc pod uwagę, że rok wcześniej musiałam zejść z roweru w połowie pierwszego podjazdu, ten wynik jest dla mnie spektakularnym sukcesem. I bardzo się z tego cieszę 🙂
O starcie w triathlonie na dystansie supersprinterskim klamka zapadła rok temu.
Przecież skoro tyle czasu już się ruszam, to chyba dam radę?
To tylko 400m pływania, 10km jazdy rowerem i 2,5km biegu.
No każdy by dał… już słyszę te komentarze.
A tu okazuje się, że owszem… każdy da radę, to nie są jakieś wielkie dystanse, ale trzeba to jeszcze zrobić w 60 minut (wliczając przebieranki).
I zaczęła się kalkulacja. Rower mam niezły – przejadę w 20 minut, bieganie kiepsko, ale dam radę w mniej więcej 16 – 17 minut, pływanie – wszyscy święci… nie dam rady przepłynąć ciągiem 16-tu basenów a gdzie dopiero woda otwarta.
I dawaj… na basen do trenera, niech mnie nauczy pływać kraulem i to w sposób, który umożliwi mi pokonanie dystansu w minut powiedzmy 16-cie.
Jak się człowiek uprze, to może osiągnąć wiele. Po wielu przepływanych wieczorach na basenie, pod okiem trenera i później już bez, odległość 400m została przeze mnie pokonana. Gorzej było z czasem, ale zaczął się kręcić w okolicach 4:15/100m
Teoretycznie powinnam zmieścić się w dozwolonym czasie, jeśli bieg zrobię w okolicach 7min/km.
Wiem, wiem… wszystko w żółwim tempie. Jednak zawsze do przodu a nie na kanapie.
Sobota w Łodzi, niedziela w Bydgoszczy a wszystko dla psiaków, które szukają domów.
Bieganie nie jest moją miłością, ale skoro już biegam, to niech to ma jeszcze więcej emocji. A, że kocham psy, to połączenie jednego z drugim musi przynieść samo dobro.
W sobotni poranek wraz z Anią i Zeziem pojechaliśmy do Łodzi na ICE CREAM RUN, bieg organizowany przez Runoholica, zwiarowanego, mega pozytywnego gościa.
Bieg zaliczony, medal jest, lody zjedzone, Zezio zachwycony.
Ale za to niedziela, ale za to niedziela, niedziela będzie dla nas…
i była… Bieganie z cyklu Run Hau 2019 – 16 biegów dla psiaków ze schronisk w całej Polsce.
Tego nie można było ominąć i chociaż biegłyśmy z Kamilą tylko 3km trasę, to radocha na mecie była ogromna jak zawsze.
Od zawsze zmora nie tylko moja. Waga… zbyt duża, rzecz jasna.
Ile to razy zaczynałam odchudzanie, ile to razy mówiłam sobie, że
po raz ostatni jem te słodycze, piję piwo, a i tak po raz kolejny
ulegałam pokusie i dawałam się ponieść niezdrowym nałogom.
Gdzieś wyczytałam, że aby zerwać z nałogiem należy wpaść w
inny. To oczywiście wielki skrót, na za zasadzie klin klinem. W
moim przypadku zadziałało znakomicie.
Rok 2016 – waga w porywach 104kg, być może czasami więcej, ale
wtedy na wagę się nie wchodzi, dla lepszego samopoczucia i z obawy
przed wpadnięciem w depresję spożywczą.
Decyzja – trzeba coś z tym zrobić, bo samo się nie zrobi, a będzie tylko coraz gorzej.
Postanowiłam zjadać więcej zdrowych potraw, więcej kaszy, warzyw i nieśmiertelnego kurczaka. Niestety z racji tej, że gotowanie nie jest moją mocną stroną, wszystkie obiadowe odsłony miały prawie ten sam smak. A do tego jak się później okazało, jadałam tego i tak za dużo.
Kolejny problem, kolejna decyzja.
Z pomocą przyszło mi zdjęcie Pawła Przedpełskiego (lubię żużel od dzieciństwa), który zachwalał drugie śniadanie z plastikowego pudełeczka… ELITE DIET… to na nich padł mój wybór. Skoro sportowcy korzystają, to musi być zdrowo i smacznie.
Zadzwoniłam, zamówiłam, zjadłam i tak kółko kręci się od półtora roku.
Nie martwię się ani o zakupy, ani o wymyślanie potraw, ani o ilość, ani o jakość, ani nie liczę kalorii, bo mam to wszystko wypisane na pudełku. Pięć posiłków przez 7 dni w tygodniu, kaloryczność na poziomie 1600 kcal, do tego codzienny ruch i efekty przyszły nieoczekiwanie szybko.
Waga spadała, spadała, aż zatrzymała się na 74 kg.
W okresie 2 lat (wliczam w to samodzielne próby gotowania) zrzuciłam 30 kg nadmiaru i całkowicie odmieniłam swoje życie.
Czy w słusznym wieku można zacząć przygodę życia i dlaczego zmieniam siebie.
Słuszny wiek. Co to oznacza? Zapewne dla każdego coś innego. Dla
mnie to coś pomiędzy życiową stabilizacją a…już nic mi się
nie chce i dajcie mi wszyscy święty spokój.
Osiągnęłam to. I chociaż wiele osób do tej pory nie wierzy w to
ile mam już wiosen, to słuszny wiek stał się i moim udziałem.
Przychodzenie po pracy do domu, otwieranie butelki z winem czy piwem
i spalanie paczki papierosów, bo przecież należy się odpoczynek
po stresie w pracy, to schemat działający u niejednego z nas.
Częste określenie: sposób na życie. U każdego jest inny, nie
każdy zdaje sobie sprawę w ogóle z tego, że jakiś tam sposób na
życie ma. Inni nazywają to rutyną a jeszcze inni prozą życia.
A mnie mój sposób na życie przestał się podobać. Bo czy mogą podobać się przelatujące przez palce dni, w których niczego, ale to niczego dobrego nie zrobiłam dla siebie?
Czy mogę być zadowolona, gdy waga pokazuje już liczbę
trzycyfrową? O matko kochana… kiedy i jakim cudem to się stało?
W tej części traktującej o mnie, to na chwilę obecną wszystko co chciałabym ukazać światu. Moim celem zaczynając tego bloga, nie jest chwalenie się wynikami sportowymi, nie jest również pouczanie kogokolwiek, jak ma żyć, co ma robić, ani też zmuszanie do zmian.
Być może ktoś czytający znalazł się w podobnym położeniu jak ja, gdzie nie widać perspektyw na inne życie, gdzie zdaje się, że wszystko już zostało zapisane w życiorysie i pozostaje czekać na przysłowiowy fotel z kapciami. I tym wszystkim osobom pragnę napisać, że nie wiadomo kiedy pojawi się jakiś zapłon, jakaś iskra, która dosłownie rozpierniczy system dotychczasowych wartości a my otworzymy oczy ze zdumienia i realizując małymi krokami swoje nowe marzenia, będziemy lecieć w świat pasji myśląc „żeby tylko starczyło mi czasu na realizację tego wszystkiego nowego co jest jeszcze przede mną”.
Odkrywajcie nowe pasje, realizujcie siebie w tych nowych, a może i odłożonych na później zainteresowaniach, dzielcie się z innymi i zarażajcie ludzi optymizmem. I nieważne czy będziesz biegać wolno, jak ja, ważne, że mówiąc o tym ludzie będą chcieli Cię słuchać i pomyślą „ kurczę, jak jej się udało, to i ja mogę”.
Zezio, mój przyjaciel najlepszy, kundelek średniego
wzrostu…wymuszający na mnie spacery 3 razy dziennie…
niewątpliwie był motorem do działania.
Skoro idę przez las szybkim krokiem, dlaczego nie spróbować
podbiec jakiegoś kawałka. Może do następnego drzewa?
A skoro drzewo jest, to może i do następnego upatrzonego punktu się
uda?
No… niekoniecznie. Gdzieś na 100 metrowej trasie zostawiłam płuca. A przecież tak fajnie jest rzucić do znajomych: idę pobiegać, wrócę za godzinkę. Ale jak tu biegać przez godzinę, skoro 1 minuty nie da się rady?
To cała ja. Nie daję rady, ale od czego chęci i zawziętość?
Czyja to wina, że rower dla mnie to za mało, a znienawidzone w
szkole biegi zaczynają sprawiać przyjemność, że o pływaniu
kraulem nie wspomnę?
Wszystko zaczęło się od opowiadania Przemka o spotkanych
triathlonistach na plaży…
Nie wiem do dziś co takiego się we mnie stało, że chciałam mimo wszelkich przeciwności, wziąć udział w morderczym dla mnie, rzecz jasna, wyzwaniu… Ukończę zawody triathlonowe na dystansie supersprinterskim.